Był 10 maja 1993 roku. Dzień przed rozpoczęciem egzaminów maturalnych. Ówczesny minister edukacji Zdobysław Flisowski: We wtorek o ósmej rano w prawie wszystkich szkołach rozpoczną się matury. Przedstawiciele nauczycielskiej Solidarności: W większości szkół matur nie będzie. Tego samego dnia w jednym z warszawskich liceów w auli zorganizowano spotkanie, na którym dyrektor szkoły poinformowała uczniów, że nazajutrz matury nie będzie. Jednocześnie wyjaśniła, że w związku z zaistniałą sytuacją maturzyści mają dwie opcje. Mogą zdawać egzamin przed komisją zorganizowaną przez kuratorium lub we własnej szkole, jednak w terminie późniejszym. Następnego dnia część osób przyszła do szkoły, kilka w odświętnych strojach. Jednak egzaminów, zgodnie z zapowiedzią, nie przeprowadzano. Inne liceum, Białystok. Tutaj uczniowie o odwołanych egzaminach dowiedzieli się dopiero w dniu ich przeprowadzenia. "O ósmej rano wszyscy w pełnej gali staliśmy przed szkołą. Wymienialiśmy jeszcze ściągawki. Kilka minut po ósmej na balkon szkoły wyszli wszyscy nasi nauczyciele, a nauczycielka wf powiedziała, że matur nie będzie. Reakcje były różne: od łez po śmiech. Wszyscy chcieli znać nowy termin matur, ale nie było pretensji do nauczycieli" - relacjonował jeden z uczniów dziennikarzowi "Gazety Wyborczej". Wieczorem minister edukacji w "Wiadomościach" zapewnił, że w ciągu dwóch tygodni wszyscy maturzyści - których dotknęły strajki - będą mogli zdać egzaminy. Zapowiedział również, że poprosił władze wyższych uczelni, by przedłużyły do końca czerwca termin składania dokumentów przez kandydatów na studentów. Następnego dnia - 12 maja - Ministerstwo Edukacji Narodowej poinformowało, że matury odbyły się w 90 proc. szkół w całym kraju. Najwięcej placówek zastrajkowało w województwach legnickim (76 proc.) i słupskim (68 proc.). Jak informowały media, spóźnione matury zdawało w sumie 2361 uczniów. Przeprowadzono je 19 i 20 maja. Jak do tego doszło? Rozmowy negocjacyjne toczyły się do samego końca. "Od kilku dni strajkujący nauczyciele i rząd licytują się, kto biedniejszy - oni czy budżet państwa" - informowały nagłówki gazet. Nauczyciele domagali się podwyżek. By wywrzeć presję zdecydowali się rozpocząć strajk. Ówczesny rząd premier Hanny Suchockiej był jednak w wyjątkowo trudnej sytuacji, bo protesty dotyczyły także innych sektorów. "Solidarność" domaga się podwyżek dla całej budżetówki średnio po 600 tys. na osobę. Rząd odmawiał twierdząc, że kosztowałoby to 4 bln zł, których w budżecie nie ma. Atmosfera była napięta. Negocjacje zrywano, a związkowcy zaczęli domagać się odwołania rządu, który oskarżali o brak dobrej woli. Władza tłumaczyła, że z pustego nie naleje. Głównym inspiratorem strajku w oświacie była nauczycielska "Solidarność", do strajków przyłączyło się także ZNP, który popierał postulat podwyżek, ale był przeciwny okupacji szkół. "Jeżeli matury mają być kartą przetargową w walce o postulaty, to obawiam się, że w rezultacie rodzice mogą odwrócić się od nauczycieli, a to by było najgorsze" - przekonywał ówczesny szef ZNP Jan Zaciura. "Siłaczka nie jest moją ulubioną bohaterką" Mimo upływu lat i ogromnej zmiany kondycji państwa, ówczesne rozterki nauczycieli brzmiały łudząco podobnie do tych wypowiadanych dziś. W 1993 roku nauczyciele denerwowali się, że zbyt często przypomina się im o etosie ich pracy, zapominając jednocześnie, że też muszą opłacać rachunki i utrzymywać rodziny. "Nie chcę się poświęcać, Siłaczka nie jest moją ulubioną bohaterką. Gdy dobrze pracuję, chcę dobrze zarabiać. Od nauczycieli wymaga się, żeby czyjś interes stawiali ponad swój. To nie ma sensu" - mówiła "GW" jedna z nauczycielek. Rozgoryczenie pogłębiały wyliczenia prezentowane przez Ministerstwo Edukacji. Resort informował o średnich zarobkach. Nauczyciele przekonywali, że odbiegają one od stanu faktycznego. "Przyszedłem do szkoły w 1991 roku. Spodobało mi się, żal byłoby rozstawać się ze szkołą. Ale nie wiedziałem, że z mojej pensji nie będę mógł kupić sobie najmarniejszego roweru" - żalił się reporterowi "GW" nauczyciel. Decyzja o proteście w trakcie egzaminów maturalnych nie była dla nauczycieli łatwa. Przyznawali wprost, że jest to "brutalne rozwiązanie", ale rząd nie pozostawił im wyjścia. "Jesteśmy źli, że musimy strajkować przed maturami, ale tylko ten termin gwarantuje skuteczność protestu" - mówiła w rozmowie z "GW" jedna z nauczycielek. Inna w dniu egzaminów: "Czuję się okropnie, dlatego że nie przeprowadzamy matur. Ale z drugiej strony to jedyny ważny moment w życiu szkół średnich. Inaczej naszego strajku pies z kulawą nogą by nie zauważył". Związkowcy i nauczyciele liczyli, że do paraliżu w szkołach nie dojdzie, bo rząd spróbuje spełnić ich żądania. "Rozumowali tak: zaczniemy strajkować kilka dni przed maturą, ministerstwo przetrzyma nas dzień, może dwa, potem zaakceptuje postulaty i wszystko skończy się dobrze. Przekalkulowali" - pisał jeden z dziennikarzy. Czy historia zatoczy koło? Rok 2019. Strajk tuż przed serią egzaminów? W miniony czwartek Związek Nauczycielstwa Polskiego opublikował wstępne wyniki referendum w sprawie strajku. Wynika z nich, że blisko 80 proc. szkół i przedszkoli zadeklarowało udział w akcji protestacyjnej. Strajk ZNP i FZZ rozpocznie się 8 kwietnia, dwa dni później 10 kwietnia w szkołach mają rozpocząć się egzaminy gimnazjalne, które potrwają przez trzy dni. Na 15, 16 i 17 kwietnia zaplanowano <a class="textLink" href="https://www.bryk.pl/artykul/egzamin-osmoklasisty-do-likwidacji-reakcja-ministerstwa-na-postulaty" title="egzamin ósmoklasisty" target="_blank">egzamin ósmoklasisty</a>, a 6 maja mają rozpocząć się matury. Ministerstwo Edukacji Narodowej podało zaś w poniedziałek, powołując się na dane z kuratoriów oświaty, że w około 71 proc. publicznych przedszkoli, w 52 proc. szkół podstawowych, gimnazjów oraz szkół ponadgimnazjalnych i ponadpodstawowych nie przeprowadzono referendów strajkowych. Biorąc pod uwagę jedynie szkoły ponadgimnazjalne i ponadpodstawowe, odsetek ten wynosi 62 proc. Podwyżek domaga się także oświatowa Solidarność, która nie chcąc strajkować w trakcie egzaminów, prowadzi okupację budynku kuratorium oświaty w Krakowie. Od poniedziałku rozpoczęli też strajk głodowy. W tym tygodniu odbyły się negocjacje pomiędzy związkowcami a rządem, w ramach Rady Dialogu Społecznego. Zakończyły się fiaskiem, bo rząd nie przedstawił żadnych nowych propozycji zwiększenia płac pracowników oświaty. Przypomniano jedynie o przyspieszeniu wypłaty trzeciej transzy podwyżki na poziomie 5 proc. Dla nauczycieli to za mało, domagają się zwiększenia pensji o 1000 zł. "Bardzo wyraźnie dopytywałam panią premier: "To macie 10 mld? 12? Ile?". Mówiła, że na razie nic, więc rozmowy się zakończyły, ale jeśli chcą dalej je prowadzić, to jest nadzieja, że znajdą jakieś środki. Zobaczymy, na co będzie przygotowany rząd" - mówiła Interii po pierwszej turze rozmów w sprawie podwyżek dla nauczycieli szefowa Forum Związków Zawodowych Dorota Gardias. W najbliższy poniedziałek kolejna tura negocjacji. "Od 1 do 8 kwietnia jest trochę czasu. Uważam, że prędzej czy później dojdzie do porozumienia, bo strajk jest najgorszą formą dla wszystkich stron. Jeśli do niego dojdzie, to i tak trzeba będzie się spotykać. Wszystko jest w rękach rządu" - powiedziała Gardias. Jeśli jednak do 10 kwietnia stronie rządowej nie uda się porozumieć ze związkowcami, ci zapowiadają, że nie będę pracować w dniu egzaminów. "To będzie strajk do odwołania" - zapowiedział prezes ZNP Sławomir Broniarz.