Jolanta Kamińska, Interia: Skąd wzięli się medycy na granicy? Małgorzata Nowosad, lekarz chirurg, Medycy na Granicy: Grupę Medycy na Granicy tworzy ponad 40 osób z wykształceniem medycznym oraz kilkoro nie-medyków zaangażowanych w organizację projektu. Sztab koordynujący to ludzie, którzy przez lata byli razem w harcerstwie. Mamy za sobą wiele wspólnych akcji. Pozostałe osoby poznaliśmy w trakcie naszej drogi zawodowej. To kompetentni i zaangażowani ratownicy i ratowniczki medyczne, pielęgniarki i pielęgniarze, lekarze i lekarki. Jeśli chodzi o nasze działania na granicy, idea była taka, że wspieramy organizacje pomocowe pracujące przy granicy w zakresie udzielania pomocy medycznej podczas kryzysu humanitarnego. Na początku pełniliśmy dyżury pod telefonem, a jednocześnie zabiegaliśmy o zgodę na wjazd do strefy stanu wyjątkowego. Dzwoniono do was i udzielaliście porad medycznych? - Tak. Z czasem okazało się, że sytuacja na tyle eskaluje, że profesjonalna pomoc jest konieczna na miejscu, także poza strefą. Zdecydowaliśmy, że na granicę trzeba wysłać ludzi. Wiedzieliśmy, że stan migrantów znajdowanych w lesie jest czasami na tyle ciężki, że niezbędna będzie w pełni wyposażona karetka. Zorganizowanie takiej karetki nie wydaje się proste. Skąd ją wzięliście? - Od darczyńców. To osoby, które z nami współpracują od lat. Na co dzień pracują w Niepublicznym Zakładzie Opieki Zdrowotnej, gdzie takich karetek używają m.in. do transportów. Jedną z nich nam użyczyli. Jest ona w pełni wyposażona, dlatego może służyć jako specjalistyczna karetka ratunkowa. 7 października dotarliście na granicę. Jak przebiegała praca? - Od tamtego dnia trzyosobowe zespoły, w których zawsze znajdował się lekarz lub lekarka pełniły 24-godzinne dyżury. Współpracowały z nami w sumie 42 osoby z różnych części Polski. Ale osób, które udzieliły nam wsparcia było bardzo wiele. Zajmowały się sprawami organizacyjnymi, pomagały merytorycznie, medialnie, prawnie. Mogliśmy też liczyć na wsparcie psychologów i oczywiście darczyńców. Bez nich to by się nie udało. Wsparcie psychologiczne po interwencjach na granicy było niezbędne? - Raz na tydzień mieliśmy spotkania, gdzie rozmawialiśmy o trudnych sytuacjach, które miały miejsce w trakcie naszej pracy. Pamięta pani swoje pierwsze zgłoszenie? - Pochodziło od jednej z organizacji pomocowych. Wyjechaliśmy do grupy około 15 osób. Ci ludzie byli w lesie. Noc, ciemno. Chodziło o kobietę, która znajdowała się w stanie hipotermii i mężczyznę z urazem oka. Oni nie wymagali przewiezienia do szpitala. Zaopatrzyliśmy ich na miejscu. Po udzieleniu pomocy medycznej przekazaliśmy im pakiety humanitarne, które zawsze woziliśmy ze sobą. Tam znajdowało się m.in. wysokoenergetyczne jedzenie, woda, koc termiczny. Bywało gorzej? - Inni członkowie naszej ekipy docierali do osób w stanie ciężkiej hipotermii, nieprzytomnych. Były też wygłodzone dzieci czy ciężarne kobiety, które wymagały natychmiastowej pomocy. Nasi medycy robili w lesie nawet USG. To tam kobieta w 36. tygodniu ciąży po raz pierwszy mogła zobaczyć na ekranie swoje przyszłe dziecko. Były też przypadki ran po pogryzieniach przez psy po stronie białoruskiej. Co w tym pomaganiu było dla pani najtrudniejsze? - Ekstremalne warunki udzielania pomocy medycznej - zwykle w środku lasu. Ciemno. Światło pochodziło z latarek. Zdarzało się, że osoby, do których docieraliśmy wymagały hospitalizacji. Czasami musieliśmy ich wynosić na noszach z tego lasu nawet przez kilkadziesiąt minut. Poza tym samo spotykanie ludzi z małymi dziećmi, którzy podczas temperatur około zera przebywają w lesie, są wyziębieni i odwodnieni, jest trudne. Tutaj - w Europie, w XXI wieku. Pamiętam osoby, które nie jadły od wielu dni. To byli ludzie w moim wieku, którzy pewnie chcieliby wieść normalne życie. Nie uciekać z własnego kraju. Trudne było również to, że choć udzielaliśmy podstawowej pomocy, to nie mieliśmy wpływu na to, co się stanie z ludźmi, którym pomogliśmy. Mimo że nieśliście pomoc, czuliście bezsilność? - Robiliśmy, co mogliśmy, ale wiemy, że to za mało. Cały czas mieliśmy świadomość, że ludzie, którym dziś udzielamy pomocy, jutro mogą zostać wywiezieni na granicę, bądź wypchnięci na Białoruś. Będą żyli w lesie, ich stan się pogorszy i znów będzie potrzebna pomoc. Błędne koło. Co więcej, w związku z coraz cięższymi warunkami pogodowymi, wiele takich przypadków skończy się śmiercią. Jestem tego pewna. Kiedy już docieraliście na miejsce, jak reagowali migranci? - Różnie. Część z nich bała się formalnych strojów jak mundur, czy ratowniczy kombinezon. Dopiero, kiedy widzieli, że przyszliśmy nieść pomoc, a nie wywozić ich, wyrażali wdzięczność. Choć kontakt był trudny, zwykle nie mówili w języku angielskim. Czasem jedna czy dwie osoby z takiej grupy były w stanie się z nami skomunikować. Ile w tych grupach, do których docieraliście, było dzieci? Dyrektor szpitala w Hajnówce mówił mi, że spośród hospitalizowanych migrantów dzieci stanowiły około 15-20 proc. - Wydaje mi się, że ogółem jest ich mniej. Z wyliczeń organizacji pomocowych wynika, że dzieci stanowią około 10 proc. Natomiast trzeba jasno powiedzieć, że organizm dziecka nie jest przystosowany do tego, żeby przetrwać w takich warunkach. Jeśli te dzieci nie jedzą przez jakiś czas, nie piją czystej wody, mają zakażenia pokarmowe, to szybciej potrzebują specjalistycznej pomocy w szpitalu. Jak często stan migrantów był na tyle poważny, że konieczne było przewiezienie do szpitala? - Myślę, że około połowa naszych wyjazdów kończyła się tym, że pojedyncze osoby z grup, którym udzielaliśmy pomocy wymagały hospitalizacji. Czy szpitale przyjmowały tych ludzi bez problemów? - W większości transportowaliśmy naszych pacjentów do szpitala w Hajnówce i ta współpraca była bardzo dobra. Media informowały, że szpitale mogą mieć problem z uzyskaniem zapłaty za udzielanie pomocy medycznej w szpitalu, kiedy migrantów nie przywozi Straż Graniczna. - Rozmawialiśmy o tym z komendantem Straży Granicznej w Białymstoku. Transportując kogoś naszą karetką do szpitala, zawsze zgłaszaliśmy to straży. Komendant zapewnił nas, że wtedy nie powinno być problemów z pokryciem kosztów hospitalizacji Chcę podkreślić, że przy udzielaniu pomocy medycznej i humanitarnej nie ma znaczenia, jakiego jesteś wyznania, jaki masz kolor skóry, a zwłaszcza czy jesteś ubezpieczony. Jeśli ktoś wymaga pomocy, to jej udzielamy. To po prostu jest wpisane po pierwsze w zawód medyka, a po drugie w człowieczeństwo. Jak układała się wasza współpraca z pogranicznikami? - Głównie polegała na tym, że informowaliśmy strażników o tym, że jedziemy do szpitala z osobą w stanie zagrożenia zdrowia i życia. Była jedna sytuacja, kiedy sprawdzano nas na którymś z punktów Straży Granicznej. Nigdy nie zdarzyło się, by przeszkadzano nam w niesieniu pomocy. ZOBACZ: "Granica nie jest linią namalowaną na kartce. Przyrzekaliśmy, że będziemy jej bronić" Na koniec przykra niespodzianka. Uszkodzono prywatne auta ludzi, którzy pojechali na granicę, by po prostu pomagać. - Całe szczęście, że nikomu nie stała się krzywda, ani nie została zniszczona także karetka. Te uszkodzone auta to był przykry widok. Zaatakowano ludzi, którzy bezinteresownie nieśli pomoc, przyjeżdżali na granicę w wolnym czasie pomiędzy dyżurami w pracy albo brali urlopy. Poczuliśmy zagrożenie. Nie wiedzieliśmy, co jeszcze może się wydarzyć i czy kolejnym razem to nasz zespół nie zostanie zaatakowany, kiedy wyjedzie do wezwania. Dlatego ze względów bezpieczeństwa zawiesiliśmy nasz ostatni dyżur. Potem 16 listopada doszło do zmiany. Medycy na Granicy zakończyli pracę. Nasze miejsce zajęło Polskie Centrum Pomocy Medycznej.