Jolanta Kamińska, Interia: Już w niedzielę odbędą się wybory do Parlamentu Europejskiego. O co tak naprawdę toczy się gra? Prof. Rafał Chwedoruk, UW: - Najprościej rzecz ujmując o pulę mandatów oraz wynikające z tego olbrzymie gratyfikacje finansowe. Natomiast patrząc w kontekście wewnętrznej rozgrywki, są preludium do jesiennych wyborów parlamentarnych, w których rzeczywiście stawka będzie bardzo wysoka. "Od tych wyborów zależy przyszłość Polski" - przekonują politycy. Czy niedzielne głosowanie rzeczywiście będzie aż tak ważne? - Politycy kochają patos, takie ich prawo. To naturalne, że każda partia chce zmobilizować swoich wyborców. W olbrzymim stopniu wynik wyborów będzie zależał właśnie od umiejętności mobilizacji i demobilizacji przeciwnika. Nie sądzę, żeby te wybory były aż tak ważne. Mobilizacja wśród polityków jest jednak bardzo duża. "Będzie decydował każdy głos (...) Zrobimy wszystko do ostatniej godziny kampanii, żeby te wybory wygrać, nawet o jeden punkt procentowy, nawet o jeden mandat. To jest nasz cel" - przekonuje Grzegorz Schetyna. - To słowa adresowane przede wszystkim do wyborców. Ale jest i druga strona medalu. Jeśli wynik Koalicji Europejskiej (KE) będzie porównywalny z wynikiem PiS-u, czy nawet Koalicja zanotuje najdrobniejszą przewagę, to Grzegorz Schetyna dokona ostatecznej legitymizacji swojego przywództwa, i w PO, i wśród opozycji w ogóle. To on przed najważniejszymi wyborami sejmowymi będzie trzymał długopis, którym podpisze nie tylko program, ale przede wszystkim listy z kandydatami. Wówczas może się okazać, że stronnicy Donalda Tuska przestaną być potrzebni. Jeśli KE zwycięży, będzie to oznaczało, że obecny lider PO zawarł bardzo efektywną koalicję i doprowadził do restytucji własnej partii. Jak dotąd test przywództwa Schetyny wypada pomyślnie? - Wystarczy spojrzeć, w jakim stanie Platforma była przez pierwszy rok po ostatnich wyborach parlamentarnych, a gdzie jest dzisiaj. Wybory do sejmików były pierwszym ważnym testem. Pomyślnym, bo Platforma procentowo zdobyła więcej niż w ostatnich wyborach sejmowych. Startowała co prawda w formule Koalicji Obywatelskiej, ale w sojuszu z Nowoczesną, która jest już bytem absolutnie schyłkowym, nikt serio traktować nie może. A co jeśli KE przegra, spodziewa się pan przetasowań po stronie opozycji? - Jeśli przewaga PiS-u będzie wykraczać poza 5-6 proc. i powszechny odbiór wyników do PE sprowadzi się do przyznania jednoznacznego zwycięstwa PiS-owi i jednoznacznej porażki KE, to oczywiście uruchomi procesy dekonstrukcji obecnej opozycji. Myślę, że wówczas próba powrotu Donalda Tuska nie będzie opierała się na mniej czy bardziej kontrowersyjnych wystąpieniach, ale powstanie próba uczynienia z niego i jego zaplecza nowego ośrodka decyzyjnego wśród opozycji. Może wówczas nastąpić odejście od formuły koalicji międzypartyjnej, na rzecz jakiejś formuły personalnej, w której de facto to Donald Tusk i jego zaplecze będzie ostateczną instancją decyzyjną. Obecny szef Rady Europejskiej na ostatniej prostej w kampanii zaznaczył swoją obecność i wyraźnie wsparł Koalicję Europejską. Czy to wpłynie na notowania opozycji? - Donald Tusk jest bardzo skuteczny w przekonywaniu już przekonanych. Działa głównie na wyborców PO, którym kojarzy się z sukcesami politycznymi tej partii. Natomiast dla wielu jest symbolem konfliktu, trwającego od 2006 roku. Jeśli ktoś ponad dziesięć lat był jedną z twarzy wielkiego politycznego sporu, to nawet, gdyby nie wiem jak ocieplał wizerunek, i tak tym symbolem pozostanie. Zmobilizuje tych, którzy bezwarunkowo są po jego stronie. Jednak trudno będzie mu dotrzeć do tych, którzy się wahają oraz do młodego pokolenia, nie tylko ze względu na różnicę wieku, ale też dlatego, że jest jednym z symboli elit społecznych. Poza tym wyniki wyborów na prezydentów miast pokazały, że wśród liberalnej opozycji istnieje potencjał na wykreowanie młodszych generacyjnie postaci, które mogłyby skutecznie stawić czoła tandemowi Duda-Morawiecki, bo pewnie ci dwaj politycy, będą w większym stopniu niż Jarosław Kaczyński twarzami kolejnych kampanii wyborczych PiS-u. I to właśnie w tych kolejnych kampaniach kluczowe będzie docieranie do młodszej generacji wyborców. Dlaczego Tusk znów postanowił się aktywniej włączyć w polską politykę. Jaki, pana zdaniem, ma w tym cel? - Jego pojawienie się w takim momencie jest próbą zamanifestowania własnej obecności w sporach o władzę wewnątrz opozycji, tzn. jeśli wybory byłyby korzystne dla KE, to Tusk może mówić, że miał w tym udział. Z kolei jeśli KE powinie się noga, obecny przewodniczący RE będzie próbował przedstawić się jako ostatnia nadzieja. Opozycja ma realne szanse, by pokonać PiS? - Każdy, kto analizuje dziś polską politykę, obserwuje dynamikę zmian życia społecznego, musi zdać sobie sprawę, że aby PiS przegrało wybory, musi nastąpić zmiana strukturalnych czynników, które legły u podstaw sukcesu tej partii, czyli np. musiałoby dojść do dekoniunktury gospodarczej. Ewentualnie PiS musiałoby samo podważyć swoimi działaniami, któryś z głównych czynników legitymizujących jego politykę, wiążących się m.in. z kwestiami polityki społecznej czy gospodarczej. Większość z nich wciąż działa. Niektóre zostały nieco osłabione, ale żaden nie wygasł i w tej sytuacji opozycja nie może być przeświadczona o tym, że wygra. Paradoksalnie musi liczyć na to, co umożliwiło zwycięstwo PiS-owi w poprzednich wyborach parlamentarnych. A był to niesamowity splot okoliczności, czyli start Nowoczesnej, która odebrała wyborców PO i kuriozalna decyzja SLD o starcie z Ruchem Palikota w formule koalicji. Dziś takim splotem mogłoby być pojawienie się tematu, który choć na chwilę zmieniłby coś w głównym nurcie opinii publicznej. W ostatnim tygodniu kampanii "Gazeta Wyborcza" ujawniła, że Mateusz Morawiecki w 2002 roku kupił od Kościoła działki warte 4 mln zł. Zapłacił jednak pięć razy mniej. Ta sprawa rzuciła cień na osobę premiera. Może zaszkodzić PiS? - Opinia publiczna jest obecnie silnie podzielona. Olbrzymia część wyborców przyjmuje albo odrzuca jakiś komunikat z góry. Mam wrażenie, że ujawnienie spraw związanych z majątkiem na wrocławskim Oporowie byłoby wyborczo dużo bardziej użyteczne niż sprawa dwóch wież Kaczyńskiego, bo nie mówi o czymś hipotetycznym, co miało się stać. W przypadku działki Morawieckiego okazuje się, że dokonano transakcji, a premier jest człowiekiem bardzo zamożnym, który wzbogacał się pracując w banku, czy zajmując się transakcją na rynku nieruchomości. Dla wielu wyborców PiS-u, znając strukturę tego elektoratu, to nie jest pozytywny komunikat. Kontrastuje z czasami Beaty Szydło, której droga życiowa była prosta i nie budziła większych kontrowersji. I gdyby to stało się jedną z kanw dyskusji w kampanii europejskiej, czy potem sejmowej, to uważam, że byłoby dużo trudniejsze dla PiS-u niż np. stołeczne wieże. W obecnej kampanii na scenie pojawili się też nowi gracze: Wiosna i Konfederacja. Są sporym kłopotem dla dwóch największych graczy? - Myślę, że pomimo dużej liczby problemów, które PiS miał przed i w trakcie kampanii oraz faktu, że w eurowyborach PiS zawsze miało pod górę, to generalnie ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego pozostaje faworytem, a zawdzięcza to w olbrzymim stopniu pojawieniu się komitetu Roberta Biedronia. Wiosna jeśli odbiera komuś wyborców, to właśnie Koalicji Europejskiej. Ta nowa partia to taki Ruch Palikota w wersji soft, adresowany do wyborców Nowoczesnej. A przecież wyborcami Nowoczesnej byli w olbrzymim procencie dawni zwolennicy PO. Z większości sondażów wynika, że doliczenie KE nawet tylko części wyborców Wiosny, bez względu na to, czy jest ich 7 czy 9 proc., pozwalałoby prześcignąć PiS. Dlatego pojawienie się w polskiej polityce partii Biedronia odgrywa bardzo dużą rolę. W istocie to jest chyba najważniejszy czynnik tej kampanii wyborczej i główna przeszkoda dla KE do nawiązania z PiS-e tak wyrównanej walki, że zwycięzca byłby kompletnie nieznany. A co z Konfederacją? Wyraźnie widać, że jej istnienie jest nie na rękę rządzącym. "Każdy głos oddany na Konfederację Korwin Braun Liroy Narodowcy to będzie zmarnowaniem głosu i będą się z niego cieszyć ci, którzy źle Polsce życzą" - przekonywał w kampanii szef MSWiA Joachim Brudziński. - Tu sytuacja jest bardziej złożona. Konfederacja jest tworem nowym, choć jej głównych uczestników trudno nazwać politycznymi debiutantami. W większym stopniu będzie dla PiS-u problemem długofalowym niż krótkoterminowym. Dlaczego? - Konfederacja jest formacją adresowaną głównie do najmłodszego pokolenia, które najrzadziej stawia się przy urnach. Młodzi wyborcy są kapryśni, dopiero się socjalizują, choć są aktywni w internecie, to od politycznej zabawy na Facebooku czy Twitterze do urny wyborczej droga jest dość długa. Poza tym, o ile liderzy Konfederacji tacy jak Liroy czy Korwin-Mikke będą w stanie dotrzeć do młodych, dla których ZUS jest gorszy niż III wojna światowa, to trudno sobie wyobrazić, żeby starsi, stateczni wyborcy, prosocjalni i konserwatywni, którzy zwykle głosują na PiS, chcieli postawić na Konfederatów. To nie głosami najmłodszych wygrywa się wybory. Dlatego uważam, że zagrożenie dla PiS ze strony Konfederacji jest przeszacowane. Problem pojawia się w perspektywie długoterminowej? - Tak, kiedy przy wyższej frekwencji trzeba będzie docierać w kolejnych elekcjach do tych, którzy stanowią element zmiany pokoleniowej. Wówczas PiS-owi trudno będzie walczyć o młode pokolenia. Pamiętajmy, że obecni dwudziestokilkulatkowie, to często ludzie, którzy wchodzili w dorosłość w cieniu konfliktu Donalda Tuska z różnymi młodzieżowymi środowiskami, i którzy dokonali silnego zwrotu w prawo. Oni w naturalny sposób stanowili punkt zaczepienia PiS-u wśród młodych ludzi. Natomiast wyborcy, którzy niedawno odebrali dowody osobiste, są już o wiele bardziej liberalni. Poza tym PiS rządzi, a młodzi ludzie niekoniecznie cenią rządzących. Konfederacja nie jest tu czymś nowym. Jedynie ujawnia zjawiska, które w Polsce istnieją od lat. Pewnie jako formacja w polskiej polityce nie odegra większej roli, nawet gdyby przekroczyła próg 5 proc., tak jak nie odegrał jej sam Korwin-Mikke po sukcesie w poprzednich wyborach do PE. Natomiast jej obecność w kolejnych elekcjach zwiastuje problemy dla PiS-u i innych tradycyjnych partii. Kukiz'15 również stanowi zagrożenie dla PiS? - Tutaj sytuacja jest bardziej złożona, niż w przypadku Wiosny i KE. Otóż po pierwsze warto zwrócić uwagę na długotrwałą ambiwalencję w relacji PiS-u z Kukiz'15. PiS najpierw sugerował, że istnieje jakaś możliwość porozumienia, potem rywalizacja znacząco się zaostrzyła, ponieważ w sposób ewidentny wszystkie badania wykazywały, że jeśli wyborca PiS-u się zawaha w sympatii do tej partii, to idzie w stronę Kukiza. Była to więc potencjalnie bardzo niebezpieczna formacja, która ulokowała się jakby w centrum polskiej polityki, nie w sensie ideologicznym, bo tu jest wyraźnie prawicowa, ale tak funkcjonalnie. Teraz znów widzimy w wykonaniu PiS-u bardziej ekumeniczne podejście do ruchu Kukiza, i to jest jedno z najciekawszych zjawisk jeśli chodzi o prawicę. W istocie te wybory mogą zadecydować o przyszłości ruchu Kukiz'15. Jeśli zdobędą wynik w okolicach 7 proc. to nie mam wątpliwości, że ta partia przetrwa także jesień i będzie mieć przed sobą przyszłość. Od lat wybory do PE charakteryzują się wyjątkowo niską frekwencją. Czy tym razem możemy liczyć na większą mobilizację wyborców i czy wyższa frekwencja może działać na korzyść któregoś z ugrupowań? - Myślę, że tym razem frekwencja będzie niestandardowo wysoka, w porównaniu do tej niebywale niskiej w kolejnych elekcjach do PE. Natomiast z pewnością nie osiągnie poziomu wyników znanych nam z drugich tur wyborów prezydenckich, czy nawet wyborów parlamentarnych. Czasami dziwimy się niespójnym wynikom sondaży, ale zmieniający się czynnik frekwencji może być tutaj częściowym usprawiedliwieniem. Frekwencja wśród tych, których i tak cechuje częste stawiennictwo w eurowyborach jest korzystna dla Koalicji Europejskiej, natomiast wyższa frekwencja wśród tych, którzy rzadziej stawiają się przy urnach, są trochę niechętni polityce, byłaby korzystniejsza dla PiS-u.