Z Januszem Śniadkiem, posłem PiS i byłym przewodniczącym NSZZ "Solidarność", rozmawiają Aleksandra Gieracka i Jolanta Kamińska. Aleksandra Gieracka, Jolanta Kamińska, Interia: Czuje się pan jeszcze związany z Solidarnością? Janusz Śniadek: - Deklarację wstąpienia do Solidarności podpisywałem równocześnie z pierwszą umową o pracę w Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni w 1981 roku, po ukończeniu studiów. Rok wcześniej 15 sierpnia 1980, pracując w spółdzielni studenckiej na terenie stoczni, brałem udział w rozpoczynającym się strajku. Pamiętam Andrzeja Kołodzieja przemawiającego do stoczniowców z wózka akumulatorowego. Od tamtego czasu jestem sercem i duszą z Solidarnością. A więc rozumie pan dziś nauczycieli, którzy coraz ostrzej domagają się podwyżek? Wśród nich są nie tylko związkowcy zrzeszeni w ZNP, ale też ci z Solidarności. - W wyniku prowadzonej polityki gospodarczej i uszczelnieniu luki VAT-owskiej, nastąpiła znacząca poprawa sytuacji budżetowej, umożliwiająca naszemu rządowi wielkie transfery społeczne np. "500 plus" , lub obniżenie wieku emerytalnego. Rosła średnia płaca krajowa. Pierwsze od lat podwyżki w sferze budżetowej, pozostającej płacowo nieco w tyle za innymi, nie zaspakajają rosnących oczekiwań i w naturalny sposób pojawiają się roszczenia. Powiem w oparciu o swoje związkowe doświadczenie, że gdy sytuacja gospodarcza jest trudna i dotyka to wszystkich, to jest w miarę spokojnie. Problemy pojawiają się wówczas, kiedy zaczyna się poprawiać, a owoce wzrostu gospodarczego w odbiorze ludzi dzielone są niesprawiedliwie. Z taką sytuacją mamy do czynienia ostatnio, kiedy pojedyncze grupy zawodowe, dysponujące dużą siłą nacisku, w wyniku protestów uzyskują więcej od innych. Celowo ich nie wymieniam, żeby nie antagonizować. Podkreślam, dzisiaj w pełni uprawnione roszczenia płacowe może mieć wiele grup zawodowych. Nauczyciele mają propozycję pewnego scenariusza podwyżek, walczą o więcej, ale wiele grup nie ma nawet tego. Nauczyciele uważają, że podwyżka o około 120-160 zł brutto - jest śmiesznie mała. Tymczasem płace policjantów od 1 stycznia 2019 roku wzrosły o ponad 600 zł brutto. - Nie wiem dokładnie na jakie kwoty przekładają się zapowiedziane podwyżki, ale ta przytoczona dla nauczycieli to z pewnością tylko jedna z trzech obiecanych transz. W listopadzie zawarto porozumienie o podwyżkach dla "mundurówki", nie tylko policjantów. To musiało wywołać efekt roszczeń płacowych w całej tzw. administracji zespolonej. Przyznawanie podwyżek tylko tym środowiskom, które podejmują akcję protestacyjną to bardzo zła metoda. Gdybym miał dziś uczciwie odpowiedzieć - również jako były szef Solidarności - to wcale nie jestem przekonany, czy zgodziłbym się z tezą, że to nauczyciele są najbardziej zapomnianą grupą zawodową pod względem płacowym. Domagają się za dużo? - MEN zapowiedział do stycznia 2020 roku cykl podwyżek dla nauczycieli, na poziomie prawie 16 proc. łącznie. To nie satysfakcjonuje kierownictwa ZNP i części nauczycieli, którzy prawdopodobnie wezmą udział w zapowiadanym strajku. Postulat 1000 zł podwyżki do podstawy oznacza w skutkach dużo więcej i wydaje się wręcz zaporowy. Kontrowersyjny jest termin protestu grożący zakłóceniem egzaminów, co uderzyłoby w dzieci. Nie kwestionując roszczeń i racji nauczycieli uważam, że sytuacja wymaga tego, aby się przyjrzeć płacom w całej sferze budżetowej. Dokonać przeglądu poziomu płac we wszystkich grupach zawodowych. Wynegocjować docelowy taryfikator wynagrodzeń, oraz rozłożoną w czasie i połączoną z koniecznymi podwyżkami ścieżkę dojścia uwzględniającą możliwości budżetowe. To by było uczciwe podejście do problemu. Przyznanie podwyżek policjantom i lekarzom zachęciło nauczycieli do walki o swoje. Rząd popełnił błąd, przystając na żądania tamtych grup? - Błędem jest podwyższanie płac tylko dla niektórych zawodów, licząc na to, że pozostali będą siedzieli cicho. Związki branżowe z definicji walczą tylko o swoją branżę. Rolą rządu jest pamiętać o wszystkich pracownikach. Wierzę też w Solidarność, która zrzesza niemal wszystkie zawody. Polska musi być dobrą matką dla wszystkich swoich dzieci. Nauczyciele nie zamierzają ustąpić. ZNP zapowiada strajk w trakcie egzaminów, a oświatowa Solidarność zaostrzenie protestów. Konflikt narasta. Jak go rozwiązać? - Tylko kompleksowo. Natomiast jeszcze raz odpowiadam, że w tej chwili z punktu widzenia rządu, który występuje tu w roli pracodawcy, zaspokajanie roszczeń tylko jednej grupy musi przynieść skutek taki, że natychmiast wszystkie inne grupy wystąpią z podobnymi roszczeniami i też będą miały rację. Bez rozwiązania systemowego nie rozwiążemy tego problemu. Widzę tu rosnącą odpowiedzialność rządu, by wyjść z propozycją zaspokojenia wszystkich grup zawodowych. Dziś nie ma żadnych racji, ani etycznych, ani związkowych, które by powiedziały, że powinniśmy załatwić sprawę nauczycieli, a zapomnieć o wszystkich innych. Tydzień temu nauczycielska Solidarność nieoczekiwanie rozpoczęła okupację kuratorium oświaty w Krakowie. Zaskoczyło to pana? - Nie zaskoczyło. ZNP nie ma i nie może mieć monopolu w oświacie. Solidarność ma swoje struktury we wszystkich branżach, które na co dzień zajmują się swoimi problemami, ale kiedy potrzeba, mogą liczyć na poparcie całego związku. Obecne kierownictwo Solidarności spisuje się w dbaniu o zarobki w całej budżetówce? - Z pewnością lepiej od poszczególnych związków branżowych, czy wręcz jednozawodowych, dba o interesy grup najsłabszych. Z drugiej strony to dużo trudniejsza rola wymagająca godzenia różnych racji i budowania kompromisów. Obecny konflikt to kolejny egzamin. Pod koniec stycznia szef "S" Piotr Duda spotkał się z prezesem PiS Jarosławem Kaczyńskim i premierem Morawieckim. Po tych rozmowach powołano związkowo-rządowe zespoły robocze. Czym się zajmują? - Tego dowiemy się z komunikatów stron, gdy dojdzie do jakichś uzgodnień. Ja uważam, że powinny iść w kierunku, o którym wcześniej mówiłem, czyli kompleksowo spojrzeć na problem płac w budżetówce. Przed nami wybory do europarlamentu, a potem do Sejmu i Senatu. Solidarność powinna wesprzeć PiS w trakcie kampanii wyborczej? Za pana czasów związek poparł kandydatury Lecha Kaczyńskiego a potem Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich. - Solidarność i związkowcy powinni wspierać programy i wszystkie rozwiązania prospołeczne, które służą pracownikom. PiS proponuje ich wiele. Ja zawsze, jako szef Solidarności, dbałem żebyśmy udzielali poparcia programom i rozwiązaniom prospołecznym. Teraz jestem w PiS dlatego, że dla mnie program tej partii jest kontynuacją ideałów sierpnia '80 roku. Rozwiązania przedstawione przez PiS realizują system sprawiedliwości społecznej, o jaki wtedy walczyliśmy. Solidarność zdecydowanie walczyła też o zakaz handlu w niedziele. Teraz, po roku od jego wprowadzenia, pojawiają się wątpliwości, czy to rozwiązanie przyniosło pozytywne skutki. Na przykład twórcy analizy powstałej w ministerstwie przedsiębiorczości, do której dotarł "Business Insider", zalecają rozwiązanie kompromisowe, czyli powrót do dwóch niedziel handlowych. W PiS jest konflikt na tym tle? - Z pewnością występują pewne różnice zdań, ale nie ma mowy o żadnych sporach czy konfliktach. Nic mi nie wiadomo o takich zaleceniach z któregokolwiek ministerstwa. Pan dostrzega konieczność wycofania się z maksymalnego ograniczenia? - W Polsce mamy do czynienia z niesłychanym lobbingiem wielkich sieci handlowych, które wstępują przeciwko temu rozwiązaniu. Wiele krajów starej Europy, na przykład Niemcy, Belgia czy Francja, ma ograniczenie handlu w niedziele. Wszystkim mądralom, którzy twierdzą, że należy uruchomić handel w niedzielę, bo w przeciwnym razie będą jakieś kolosalne straty dla gospodarki, odpowiadam: przekonajcie najpierw Niemców czy Francuzów, żeby otwierali sklepy w niedziele. I oczywiście mówię to z przekąsem. Nie zauważa pan żadnych negatywnych skutków zakazu? - Odpowiem głosem ludzi z branży. Naczelna Rada Zrzeszeń Handlu i Usług to najstarsza ogólnopolska organizacja samorządu zawodowego zrzeszająca 22 organizacje kupieckie z całej Polski. W styczniu tego roku wręczyła mi piękną statuetkę - "Zasłużony dla polskiego handlu" - dziękując za ustawę o ograniczeniu handlu w niedzielę. Podobnie w dyskusji na sejmowym zespole ds. przedsiębiorczości, 12 marca tego roku, ocenili ograniczenie handlu w niedzielę bardzo pozytywnie. Z sondaży wynika, że większość Polaków chce mieć możliwość zrobienia zakupów w dwie niedziele w miesiącu. Jarosław Kaczyński swego czasu mówił "vox populi, vox Dei". Czy tym razem weźmiecie pod uwagę zdanie Polaków? - Oczywiście, że trzeba liczyć się z opinią Polaków, ale z sondażami w sprawie handlu w niedzielę byłbym ostrożny. Proszę zauważyć, że mamy całe pokolenia młodych Polaków wychowanych w sytuacji, gdy handel był kompletnie wolny. Są przyzwyczajeni do tego, że w niedzielę w razie potrzeby mogli pójść do sklepów. Teraz to się zmieniło. W Niemczech zakaz handlu funkcjonuje od pokoleń i nikt nie ma z tym problemu. U nas musi potrwać, zanim zmienią się nawyki. Poza tym zamknięcie sklepów w niedzielę ma związek z rozkwitem gastronomii, zwiększyło frekwencję w teatrach, kinach. Sondaże, o których panie mówią, są obarczone istotnym błędem. Padają w nich pytania o całkowite ograniczenie handlu w niedzielę. A nie ma czegoś takiego. Po pierwsze, jest ponad trzydzieści wyjątków, w każdą niedzielę pracują np. stacje benzynowe, małe sklepy osiedlowe, sklepy na dworcach itd. Docelowo, tak jak w kilku krajach europejskich, ma być siedem niedziel handlowych w roku. Pytanie o całkowity zakaz handlu w niedziele jest wprowadzaniem w błąd. W ostatnich tygodniach pojawiło się jednak kilka analiz, w których wskazano na negatywne konsekwencje ustawy. "Cichym marzeniem było, by polskie małe sklepy rosły w siłę. Pierwsze analizy pokazują, że niekoniecznie się tak stało" - mówi sam premier w wywiadzie dla TVN24 i nie wyklucza liberalizacji zakazu. - Od lat mieliśmy do czynienia ze zjawiskiem rotacji, zamykania jednych sklepów i otwierania nowych. Nie da się udowodnić, że znikanie małych sklepów po wejściu w życie ustawy nasiliło się. Powołują się panie na jakieś analizy i słowa premiera, których nie znam. Wobec tego zacytuję zdanie z przedstawionej w Sejmie przez Naczelną Radę Zrzeszeń Handlu i Usług prezentacji: "Z badań ankietowych przeprowadzonych przez NRZHiU wśród członków naszych zrzeszeń - wynika, że są zadowoleni z wprowadzonego zakazu - ich niedzielne obroty wzrosły kilkukrotnie." Natomiast, wciąż mamy do czynienia z kolosalną, nierówną walką konkurencyjną, w której wielkie sieci i dyskonty stosują dumpingowe ceny. Z tego punktu widzenia można postawić inny zarzut: można powiedzieć, że ograniczenie handlu w stopniu niewystarczającym wsparło mały polski handel. Pan chciałby jeszcze uszczelnić obecne przepisy? Jest pan posłem sprawozdawcą tzw. projektu "Lex Żabka". - Chodzi tu o zjawisko nieuczciwej konkurencji. Sklepy tej sieci, udające pocztę, omijają zakaz zyskując przewagę konkurencyjną nad innymi sklepami. Wykorzystuje się furtkę, jaką dała ustawa. Nie ma wolnego rynku bez uczciwej konkurencji. Poprawka, którą przygotowaliśmy, miała to wyeliminować. Projekt miał być procedowany na ostatnim posiedzeniu Sejmu, ale po raz kolejny wypadł z porządku obrad. Dlaczego? - Ponieważ prace nad drobną nowelizacją stanowią pretekst do wojny i kwestionowania samej ustawy o ograniczeniu handlu. "Lex Żabka" zostało całkiem utrącone, czy zamrożone na kolejne miesiące? - Na razie ta regulacja jest tylko wstrzymana. Jestem przeciwnikiem szybkich, czasem pochopnych zmian. Takie rozwiązania legislacyjne powinny funkcjonować rok, półtora czy dwa lata. Jak opadną emocje polityczne po wyborach, to będzie można do tego wrócić. W II części wywiadu poseł ostro krytykuje deklarację LGBT+. "To niedopuszczalna i bardzo szkodliwa seksualizacja małych dzieci. Krzyczę "stop" i mam do tego święte prawo" - podkreśla. Czytaj na stronie drugiej