W ubiegłym tygodniu Turcja ogłosiła, że nie będzie zatrzymywać na swoim terytorium migrantów z Syrii starających się przedostać do Europy. To efekt zaostrzającej się sytuacji w syryjskim Idlibie, gdzie w ostatnim czasie, w starciach ze wspieranymi przez Rosję wojskami Baszara el-Asada, zginęło 34 tureckich żołnierzy, a prezydent Turcji Recep Tayyip Erdogan zdecydował o atakach odwetowych na syryjskie wojska reżimowe. W odpowiedzi na zbliżającą się falę uchodźców, greckie władze wysłały wojsko w rejony graniczne. Od kilku dni w mediach pojawiają się doniesienia o zamieszkach, do których dochodzi w strefie pomiędzy Turcją a Grecją, gdzie gromadzi się coraz większa liczba uchodźców. Z najnowszych informacji wynika jednak, że koczujący migranci pochodzą głównie z Afganistanu, Pakistanu, Maroka i Bangladeszu. Pojawiają się pytania, czy czeka nas kryzys, podobny do tego, który miał miejsce w 2015 r. oraz co dalej z umową migracyjną, zawartą przez UE z Ankarą w 2016 r., w której Turcja zobowiązała się do zatrzymywania uchodźców na swoim terytorium w zamian za rekompensatę finansową. Widmo kolejnego kryzysu migracyjnego? Dr Karol Wasilewski, koordynator programu Bliski Wschód i Afryka oraz analityk ds. Turcji z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, w rozmowie z Interią stwierdza, że nie jest to jeszcze moment, w którym można mówić o kolejnym kryzysie migracyjnym, choć Turcja z pewnością stara się wzbudzić takie obawy w Europie. Jego zdaniem, realna turecka groźba wiążę się z sytuacją w Idlibie. - Minimalnym celem Turcji jest uzyskanie wsparcia Unii Europejskiej w konfrontacji z Rosją przez zwiększenie nacisków na nią. I to się z pewnością uda, ponieważ europejscy przywódcy rozumieją, że głównym czynnikiem przyczyniającym się do destabilizacji w tym regionie, który jednocześnie powoduje ucieczkę około miliona osób z Idlibu w stronę granic Europy, jest wspierająca reżim Asada Rosja - mówi Karol Wasilewski - Z tureckiego punktu widzenia Idlib jest kluczową kwestią, jeśli chodzi zarówno o kryzys migracyjny, jak i samą wojnę, ponieważ tutaj interesy rosyjskie i tureckie są absolutnie sprzeczne. Podczas gdy Rosji zależy na zajęciu całej Syrii przez reżim Asada, Turcja chciałaby utrzymać Idlib jako "kartę przetargową" zapewniającą jej wpływ na rozmowy dotyczące przyszłości Syrii - tłumaczy ekspert. Turcja dostanie wsparcie od NATO i UE? - Obydwa państwa w swych oficjalnych przekazach starają się pokazać, że są gotowe do eskalacji konfliktu, jednak ani Rosji, ani Turcji na tym nie zależy - mówi ekspert. Zwraca przy tym uwagę m.in. na fakt, że Moskwa pozwoliła na kolejną ofensywę Ankary, a po stronie tureckiej nie pojawiło się oficjalne oświadczenie wskazujące, że to Rosjanie zabili tureckich żołnierzy w Idlibie. - Winą obarcza się Asada, który jest swoistym "wentylem bezpieczeństwa" w tych relacjach - zauważa Wasilewski i dodaje: - Otwarcie granic to po prostu stanowcze kroki Turcji, zabiegającej o poparcie sojuszników w NATO i UE, na wypadek, gdyby ten "wentyl" w postaci syryjskiego reżimu zniknął. Ankara chce się upewnić, że otrzyma wsparcie w ewentualnym otwartym konflikcie z Rosją. Jednak - zdaniem eksperta - nawet sukcesy ostatnich tureckich kampanii i jasne komunikaty w stronę Rosji, by ta "usunęła się z drogi" i pozwoliła na wyrzucenie Asada z Idlibu, nie spowodują otwartej konfrontacji między Turcją a Rosją, a kolejne rozmowy Putina i Erdogana będą dążyć do deeskalacji, nie rozwiązując jednak źródła problemu i sprawiając jednocześnie, że sytuacja w regionie pozostanie niestabilna. Dr Wasilewski zwraca też uwagę na to, że maksymalny cel, który Ankara chce osiągnąć poprzez te działania, to wsparcie UE w utworzeniu na terytorium północnej Syrii strefy buforowej. - Tureckie oczekiwania, by UE wzięła odpowiedzialność za sytuację, która bezpośrednio wpływa na jej bezpieczeństwo, są racjonalne. Jednak utworzenie takiej strefy będzie bardzo trudne, choćby dlatego, że Unia nie ma pomysłu na to, jak poradzić sobie na przykład z obecnymi na tym terenie ugrupowaniami dżihadystycznymi - mówi Karol Wasilewski. "Potrzebny jest jasny komunikat wysłany w kierunku Turcji" Z przekazów pojawiających się w mediach wynika, że turecka narracja wprowadziła w błąd samych uchodźców, a władze tego kraju wręcz pomogły migrantom dostać się do granic Europy. Decyzja Ankary spotkała się z ostrą krytyką państw Unii Europejskiej. "To atak Turcji na Unię Europejską i Grecję. Wykorzystuje się istoty ludzkie, aby wywierać presję na Europę" - uznał kanclerz Austrii Sebastian Kurz. Z kolei kanclerz Niemiec Angela Merkel stwierdziła, że rozumie tureckie oczekiwania większej pomocy od Europy, jednak Erdogan nie powinien wykorzystywać migrantów, by pokazać swoje niezadowolenie. Zdaniem eksperta PISM, obecnie najważniejsze jest, by Unia Europejska mówiła jednym głosem, co zdają się potwierdzać wysocy unijni urzędnicy - szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen, przewodniczący Rady Europejskiej Charles Michel i szef Parlamentu Europejskiego David Sassoli, którzy udali się do Grecji, by okazać wsparcie dla kraju w obliczu kryzysu uchodźczego. - Potrzebny jest jasny komunikat wysłany Turcji, że tego typu szantaż nie wpłynie na jakiekolwiek decyzje. Mam jednak wątpliwości, czy to się uda, ponieważ np. wg Reutersa węgierski premier Viktor Orban już zachowuje się jak tuba tureckiej propagandy, podając informację, że ponad 130 tysięcy osób przekroczyło turecko-grecką granicę, choć nikt takich danych nie potwierdza - zauważa Wasilewski. Zdaniem Karola Wasilewskiego, decyzja Ankary na pewno wpłynie także na budowany przez Turcję w ostatnich latach wizerunek jedynego państwa dbającego o uchodźców. Nie sądzi jednak, by koczujący na granicy migranci mogli się zbuntować przeciwko tureckim władzom. Zdaniem eksperta PISM, decyzja tureckich władz niewątpliwie będzie miała wpływ na kształt przygotowywanej przez UE strategii migracyjnej.