Tylko u nas były szef MSZ wspomina swoje początki w resorcie spraw zagranicznych, rząd Beaty Szydło i własne dokonania. W rozmowie z Interią odpowiada również na pytania o nepotyzm PiS oraz zarobki polityków. Jakub Szczepański, Interia: Odpoczął pan od krajowej polityki? Witold Waszczykowski, europoseł i były szef MSZ: - W znacznym stopniu tak. Na początku 2018 roku wyszedłem z rządu, więc miałem z nią mniejszy kontakt. Od roku jestem w europarlamencie. Nie da się jednak całkiem odizolować, bo europosłowie to nie kosmonauci, których wystrzelono w kosmos. Wciąż próbujemy utrzymywać kontakt ze swoimi wyborcami, okręgiem. Założyłem właśnie biuro w Pabianicach, to już czwarte w kraju. W prasie wciąż można czytać pańskie opinie, ale to chyba niejedyna aktywność? - Musimy wyjaśniać wiele rzeczy zagranicznym europosłom, komentujemy bieżące wydarzenia międzynarodowe korespondentom. Nie powiem, że zupełnie oderwałem się od spraw, które interesują kraj. Wiele osób zwraca się do mnie jako byłego ministra spraw zagranicznych. Pytają o Iran, Ukrainę, Białoruś. Resort spraw zagranicznych cały czas jest panu bliski? - Spędziłem tam wiele lat, zacząłem pracę w 1992 roku. Mogę powiedzieć, że jestem weteranem czy dinozaurem tego resortu. Nawet jak przechodziłem do Sejmu czy Biura Bezpieczeństwa Narodowego, nie traciłem kontaktu z ministerstwem. Ciągle interesowałem się sprawami zagranicznymi. Nie ukrywał pan zatroskania, zanim szefem MSZ został Zbigniew Rau. - Było trochę zamieszania, trwało dwa i pół roku. Zaczęło się od nieoczekiwanej nominacji, ad hoc dla Jacka Czaputowicza. Wszyscy oczekiwali, że resort przejmie po mnie Krzysztof Szczerski. Odmówił z różnych względów. Miał zostać ministrem w przypadku, gdyby po rekonstrukcji rządu Beaty Szydło premierem został Jarosław Kaczyński. Tak się nie stało, więc Szczerski zrezygnował. I szybko znaleziono, jak ujął to prezes, "eksperyment". Jak pan to ocenia? - W jednym z wywiadów Czaputowicz przyznał, że to był dla niego męczący eksperyment. Od kilku miesięcy mieliśmy zapowiedzi jego rezygnacji. Nie było wiadomo, kto przejmie resort, więc byłem trochę zaniepokojony. Położenie geopolityczne Polski nie jest łatwe, jesteśmy sąsiadami niestabilnego Wschodu. Nie stać nas, żeby nie mieć twardej linii polityki zagranicznej. Jacek Czaputowicz to wstyd dla polskiej dyplomacji? - Byłem wielokrotnie pytany o mojego następcę i odpowiadałem, że nie recenzuję swoich kolegów w rządzie. Dalej nie chcę tego robić, od tego są dziennikarze. Mogę jedynie powiedzieć, że w czasie kiedy byłem ministrem, udało się stworzyć proces budowy tarczy antyrakietowej, mieliśmy szczyt NATO, zapadły decyzje o rozlokowaniu batalionu NATO, Amerykanie decydowali o swojej brygadzie w Polsce, był u nas Ojciec Święty. Do tego sprawy Trójmorza czy bardzo udany szczyt z udziałem Donalda Trumpa. 190 państw poparło nas do Rady Bezpieczeństwa ONZ. Mógłbym jeszcze wymieniać. Proszę to skonfrontować z tym, co się działo przez następne dwa lata. I będzie pan miał odpowiedź. Wymienił pan swoje sukcesy, ale przecież nie był pan nieustannie chwalony. Musi pan przyznać, że przez dwa lata był pan pod ostrzałem. - Proszę przypomnieć za co. Mówił pan na przykład o słynnym już San Escobar. O ile pamiętam, tabloidy pisały nawet o pańskich zbyt dużych garniturach. - I to wpływa na politykę zagraniczną? Otwierał pan codziennie rano gazetę i czytał o sobie, prawda? - Nie było tak, chociaż oczywiście było kilka tekstów. Ktoś czepiał się jakiejś teczki czy marynarki. Ale jak to wpłynęło na moje decyzje dotyczące Polski? Do 2015 roku Polska była w NATO, ale NATO nie było w Polsce. Teraz mamy tarczę antyrakietową, stałą bazę i tak dalej. Z jakiegoś powodu pan się rozstał z tym rządem. - Z takich samych powodów jak premier Beata Szydło, Antoni Macierewicz, Jan Szyszko, Konstanty Radziwiłł i tak dalej. Partia uznała, że z jakiegoś powodu trzeba wymienić jedną trzecią rządu, w tym premiera oraz najistotniejszych ministrów z punktu widzenia bezpieczeństwa. Uznano, że wykonaliśmy swoje zadanie i trzeba iść inną drogą. Obrać łagodniejszy punkt wobec Unii Europejskiej. To się udało. Nie rozumiem. Podczas ostatnich wyborów Beata Szydło uzyskała jeden z najlepszych wyników, rząd odchodził u szczytu popularności. Po co ten reset? - Mogę zdradzić, że na zamkniętych spotkaniach partyjnych mówiłem jasno: od Watykanu po Waszyngton i Vancouver nikt tego nie zrozumiał. Ani za granicą, ani w Polsce. Dlaczego rząd mający takie sukcesy w latach 2016-2017 został tak drastycznie zrekonstruowany. Zrobiliśmy później fantastyczny wynik w wyborach do Parlamentu Europejskiego, mandaty zdobyło 27 ministrów. Sam zrobiłem doskonały wynik, głosowało na mnie ok. 170 tys. osób. I to w bardzo niechętnej PiS Łodzi. O czym to świadczy? - O naszych osiągnięciach. Moja marynarka najwyraźniej nie przeszkadzała. Szyderstwa tabloidów to ich uroda. Natomiast nie złapano mnie na tym, jak domagam się dorzynania watah, jem i piję jak za króla Sasa czy mówię o murzyńskości. Tabloidy i opozycją czepiają się spraw niemerytorycznych. Tak po prostu jest. Zmienił pan jednak swój wizerunek. I to na plus. - Bez przesady. Żona mówi, że przestałem o siebie dbać. Niczego nie zmieniłem, broda mi urosła. Co dwa lata zmienia się okulary, bo łamią się oprawki. Jedyne, co się zmieniło to postrzeganie mnie. Nie jestem na świeczniku, nikt we mnie nie bije. Normalna zasada polityki: bije się w tych, co rządzą. Pomimo dobrych wyników waszego rządu, można odnieść wrażenie, że odcięto państwa od polityki. Nie uważa pan? - Do polityki wchodzi się dla idei, chociaż niektórzy robią to dla pieniędzy i stanowisk. Nie mogę się obrażać. Znalazłem miejsce w PiS, bo odpowiada mi polityka partii, jej kierunek. Co mogłem, to zrobiłem - jako minister. Potem byłem przez chwilę w Sejmie, teraz jestem w europarlamencie. W Brukseli też mnie doceniono. Zostałem pierwszym zastępcą szefa Komisji Spraw Zagranicznych, wybrano mnie przewodniczącym komisji ds. Ukrainy, jest jeszcze kilka innych funkcji. Europa, chociaż oskarża nas o łamanie praworządności, na kluczowe stanowiska wybrała grono polityków z naszej partii. Na posadę nie może pan narzekać. Jako europoseł zarabia pan 37,5 tys. zł, do tego diety i dodatki. Nie ma tabloidów, paparazzi, wścibskich dziennikarzy. - Jest spokojniej, oczywiście. Nie wynika to jednak z pieniędzy, które zarabiają europosłowie. Jeśli pan pensję podzieli na trzy: trzeba żyć w Polsce, w Brukseli, co miesiąc dojeżdżać na tydzień do Strasburga, zapewnić sobie mieszkanie, hotel i przeżyć... Tu nie żyje się z cenami z Biedronki, bo Belgia i Francja to najdroższe kraje Europy. W tej sytuacji pensja się kurczy, wcale nie ma tu takich apanaży. Zarobków w wysokości 30 tys. zł za granicą nie można porównać do 6 tys. zł posła w Polsce. A dziennikarze? - Tu też jest was sporo. Nie mogę przejść w pidżamie po korytarzach europarlamentu, bo ktoś może mnie zauważyć. Każdy ma telefon z aparatem, więc wszystkie nasze uchybienia mogą być natychmiast udokumentowane i sprzedane całemu światu. Adam Bielan powiedział ostatnio, że różnica między zarobkami posłów i europosłów jest zbyt duża. Zgadza się pan? - Nie wiem. Jest kilka krajów, którzy dopłacają europosłom do ich pensji. Robią tak na przykład Włosi. To wszystko zależy od poziomu wynagrodzeń. Uważam, że zarobki polskich posłów są stanowczo za niskie. Ostatnio była próba ich podniesienia, ale się nie udało. Mam nadzieję, że w spokojniejszym czasie do tego wrócimy, uda się wszystko wytłumaczyć społeczeństwu. Dlaczego posłowie zarabiają za mało? - Polski poseł zarabia ok. 5,8 tys. zł, średnia pensja w kraju to ok. 5 tys. zł. Parlamentarzysta też żyje w dwóch miejscach: krąży między Warszawą, a okręgiem i odwrotnie. To też wydatki. Poseł powinien mieć możliwość zakupu książek, gazet, do tego internet, żeby mieć dostęp do informacji. Ale drogą nie jest zabierać europosłom, tylko podwyższać politykom w kraju. Nagrody dla rządu Beaty Szydło zostały odebrane jako skandal, a potem to PiS obniżył pensje posłom. Najpierw zmniejszyli państwo swoje wynagrodzenia, a teraz wasi posłowie mówią o łataniu domowego budżetu w państwowych spółkach. - Kwestie rodziny to jednostkowe przypadki. Ostatnio było głośno o jednym czy dwóch. To się zdarza wszędzie, ten problem nie został uregulowany w Polsce. Pytanie - czy nasze rodziny mają prawo robić karierę w Polsce czy nie. Mówię o spółkach Skarbu Państwa. - Kiedyś o nepotyzmie mówiło się, kiedy rodzinę umiejscawiało się w ciągu decyzyjnym. Brata robiło się swoim zastępcą. A teraz nigdzie nie można. Taka rodzina musiałaby rozwijać się w prywatnym biznesie. Tylko czy nie ma prawa pracować nigdzie w strukturach państwowych? Chodzi mi o ludzi bez doświadczenia. Dostają gigantyczne pieniądze, chociaż nic nie potrafią. - Zgadzam się, to prawda. Wszyscy wiedzą, że są młode osoby, które często dostają takie posady. Jednak z tego, co wiem, jedna z takich osób już zrezygnowała. Uznała, że rzeczywiście nie powinna. Zostawmy Kamilę Andruszkiewicz. Uważa pan, że rekonstrukcja rządu zmierza w dobrym kierunku? - Nie będę komentował kwestii nowej umowy koalicyjnej. Od strony merytorycznej na pewno trzeba uregulować pewne sprawy. Kwestie energii, ochrony klimatu czy środowiska łączą się, a okazuje się, że są w trzech czy czterech resortach. Mamy racjonalne argumenty, żeby łączyć ministerstwa i je rozumiem. A politycznie? - Ja się na polityce nie znam... Bardzo pan skromny. W kuluarach słychać jednak, że Solidarna Polska nie zrezygnuje z Ministerstwa Środowiska. Do tego jeszcze Porozumienie, które ma swoje żądania. - Rozumiem, że mniejsi koalicjanci walczą o swoją pozycję. Podkreślamy, że to rząd Zjednoczonej Prawicy, ale Polacy odbierają go jako rząd PiS. Nasi partnerzy zabiegają o swoje interesy, to jasne. Jednak przywódca koalicji musi brać pod uwagę interes państwa. Ci, którzy wnoszą najwięcej, muszą mieć najwięcej do powiedzenia. Rozmawiał Jakub Szczepański