Jakub Szczepański, Interia: Pan zmienił nazwisko ze względu na wybory parlamentarne. Jest żal? Piotr Liroy-Marzec, raper i były poseł: - Planowałem to od lat. Jestem w konflikcie rodzinnym, jeśli chodzi o ojca (był alkoholikiem, który nawet "próbował zabić" syna - red.). Chodzi o to, o czym bym chciał, a raczej o to, czego nie chciałbym pamiętać. Liroy to świadomie wybrane nazwisko, nawet bardziej niż Marzec. Dla mnie też było istotne, żeby ludzie wiedzieli, kogo wybierają. Kiedy Piotr Liroy-Marzec wchodził do Sejmu, dziennikarze tabloidów ostrzyli zęby. A obyło się bez większych skandali. - Myślę, że Tomasz Słoń (obecny szef działu Rozrywka w Interii - red.) - z którym rozmawiałem jeszcze w czasach, kiedy RMF FM nazywał się Radio Małopolski FUN, zupełnie by się tym nie zdziwił. Od początku udzielałem wywiadów: między innymi Jerzemu Urbanowi w 1995 r. powiedziałem, że mocno nienawidzę czerwonej zarazy. Często mówiłem o wielu sprawach, które są istotne. Ale ludzie chyba nie czytali, woleli widzieć mnie przez pryzmat tego, co słyszeli w radio. Od pierwszej płyty piszę o kraju i moim otoczeniu. Politykę dotykam, odkąd pamiętam. W 1996 r., dzięki senator Marii Łopatkowej, pracowałem przy tworzeniu nowej konstytucji. Występowałem wtedy nawet w Sejmie. To jaka jest różnica między Liroyem politykiem, a Liroyem raperem? - Kiedy wszedłem do polityki, ludzie zaczęli na mnie patrzeć inaczej. Chyba nie tak powierzchownie jak wcześniej. Oczywiście nie obrażam się, nigdy nie miałem problemów z brakiem akceptacji, bo wychowywałem się w trudnych warunkach. Do Sejmu szedłem bardzo świadomie, przygotowywałem się przez osiem lat. Brałem udział m.in. w słynnej kampanii, gdzie jako Dick Dobrowolski pokazywałem ludziom, jak brudna jest polityka. Zresztą, media już dawno chciały mnie wciągnąć w politykę. Mówimy o współpracy z Palikotem? - Jestem centrowcem, więc to nie było dla mnie. Ale spotkania z ludźmi czy dyskusja o legalizacji medycznej marihuany ciągnęły się przez całe lata. Dlatego do Sejmu wchodziłem z gotowymi postulatami. Zresztą, moja ekipa bardzo się zdziwiła zainteresowaniem mediów, kiedy zostałem posłem. Powiedziałem im tylko, żeby się wyluzowali. Kazałem im skupić się na robocie. Na tym, żeby dziennikarze dowiedzieli się, po co zostałem posłem. Początkowo było trudno, ale doświadczenie z mediami mam od lat 90. Jakoś poszło. Tym bardziej, że ja lubię kontrowersje. W ostatniej kadencji zyskał pan chyba wielu wrogów: narodowcy... - ...mnie trudno się z nimi dogadać, chociaż jestem patriotą. Nie dogadam się z nikim o skrajnych poglądach. Wrogami raczej nie jesteśmy. Nazwę Konfederacja wymyśliłem ja, powołałem ją do życia z Januszem Korwin-Mikke. Był dla mnie naturalnym partnerem - jestem wolnościowcem, kiedyś wspierałem KPN (Konfederacja Polski Niepodległej - red.). Korwin występuje zresztą na mojej pierwszej płycie, skit będzie i w nowym wydaniu. Od KPN odszedłem w połowie lat 90., bo nie wszystko mi się podobało. Do rozmów wróciłem później. Konfederacja była projektem krótkoterminowym? - Wybory samorządowe to sprawdzian. Miały odpowiedzieć na pytanie, czy możemy coś zrobić wspólnie. Później padł pomysł na wybory do Parlamentu Europejskiego i zawiązanie Konfederacji. Korwin o nic mnie nie pytał, ale zaprosił narodowców. Jestem eurosceptykiem, tu nasze poglądy się zgadzały. Gdybym został z Konfederacją, pewnie trafiłbym do polskiego parlamentu. Nie chciałem jednak zostać posłem, startując z listy tego ugrupowania. Dlaczego postawił pan na Skutecznych, którzy byli bez szans? - To tak jak z Powstaniem Warszawskim. Ludzie szli walczyć, chociaż wiedzieli, że przegrają. Ważna jest idea. U nas wszyscy mieli do siebie zaufanie. Tak naprawdę zawsze byłem neutralny, bo do Konfederacji przystąpiłem nie jako Liroy, ale stowarzyszenie Skuteczni. Lubię być niezależny, realizować cele z kampanii. To dobry moment, żeby się pochwalić dokonaniami z Wiejskiej. - Nie tylko chodzi o legalizację medycznej marihuany. Do tego sporo spraw związanych z prawem drogowym: jeździmy teraz bez niektórych dokumentów, mamy małe rejestracje, mógłbym wymieniać jeszcze długo. Zalegalizowałem też kava kava (pieprz metystynowy, substancja o działaniu uspokajającym - red.), ale mało osób o tym wie. Dla mnie parlament to misja i zobowiązanie. Kiedy żegnał się pan z Sejmem oberwało się Pawłowi Kukizowi czy Januszowi Korwin-Mikkemu. - Nie do końca tak jest. Pod koniec kampanii wyborczej wiedziałem już jak się ułożą nasze stosunki w parlamencie z Pawłem Kukizem. Zanim odszedłem od Kukiz’15 skupiłem wokół siebie grubo ponad połowę klubu, to było moje ścisłe środowisko. Dlatego najbliżsi współpracownicy Pawła się poirytowali. Stanisław Tyszka? - Pozbywanie się mnie to błąd, bo byłem za tym, żeby zakasać rękawy i robić. Nie interesowały mnie rozgrywki partyjne. Naszym posłom mówiłem, że odpowiadają nie przed Pawłem a wyborcami. To chyba też się nie spodobało. Na pewno moje odejście było szyte grubymi nićmi. Do tej pory trwa sprawa sądowa, a niektórzy oskarżeni nie są już chronieni immunitetem. Wyrzucono mnie na siłę, bo nie podobałem się choćby Tyszce. Był zawód? - Raczej nie, bo już pod koniec kampanii do Sejmu wiedziałem jak się to skończy. Przecież nawet ustawa o medycznej marihuanie nie spotkała się z dużą aprobatą Pawła. Nie był przeciwny, ale uważał, że nie jest to najlepszy moment. To samo zresztą usłyszeli pacjenci, którzy przyszli do niego w tej sprawie. Zostałem więc sam z tym tematem. Starałem się tylko, żeby na moim odejściu nie ucierpieli wyborcy. Efekt jest taki, że powstała fajna nowa siła, Skuteczni. A Korwin-Mikke? - Użyłem go instrumentalnie, tak jak on używał mnie. Sprawdzaliśmy, co w danej sytuacji nam najbardziej odpowiada. Kiedy stwierdziłem, że nie chcę wchodzić w projekt Konfederacji, podziękowałem i wyszedłem. Poza tym w poprzedniej kadencji poznałem sporo fajnych ludzi, chociażby Marka Jakubiaka. Nie pokłóciliście się o współpracę z PSL? - Nigdy nic takiego oficjalnie nie powiedziałem. W kwestii ludowców najbardziej poróżniliśmy się z Kukizem. Z Markiem Jakubiakiem ciągle współpracujemy, codziennie rozmawiamy o przyszłości. "Mam łyknąć pigułkę gwałtu, tak jak ty, i wypiąć tyłek?" - pytał pan swojego kolegi, lidera Kukiz’15. Nie poniosło pana trochę? - Wcale, potwierdzam to stwierdzenie. Głównym punktem naszej współpracy było wyrugowanie PSL-u z polskiej polityki. A nagle Paweł Kukiz ich uratował. Ale Paweł Kukiz jest w Sejmie, a pan nie. - Nie o to chodzi! Przecież kariera polityczna Kukiza to wegetacja. Nie trzeba być szczególnie inteligentnym, żeby zorientować się, że spoza Sejmu też można procedować ustawy. Wciąż mogę brać udział w komisjach, przy Wiejskiej jestem prawie codziennie. Nie zostałem posłem ze względu na kasę, ciągle mam kilka spraw do załatwienia. Jaki jest pomysł na najbliższe lata? - Musimy zebrać centrowe środowisko, żeby było gotowe do kolejnych wyborów. Potrzeba środków i budowy struktur. Politykę traktuję jako sztafetę liderów, dlatego zadaniem Skutecznych jest wypromowanie nowych polityków, specjalistów. Mamy świetnych młodych ludzi po dobrych studiach. Trzeba tylko sprawić, żeby byli rozpoznawalni. A sam Sejm trochę mi zabierał. Sejm zabierał coś posłowi? Oryginalne stwierdzenie. - Chyba tak, bo ja tam pracowałem, a nie udawałem. Dla mnie to lepiej, że jestem teraz poza Sejmem, bo mam więcej czasu. Mogę teraz skupić się na pracy w terenie i budowie struktur. Poza tym praca przy Wiejskiej się dla mnie nie skończyła, tylko dlatego że nie pobieram tam pensji. Przestałem być stroną, jestem w pełni niezależny i bezstronny. Dla mojego wyborcy to lepiej, że przez cztery lata nie ma mnie w Sejmie bo będę mógł wszystkim udowodnić teraz, że traktuję to nadal poważnie. Dlaczego brakuje w polityce fachowców? - Przy tym, co się dzieje w Sejmie, szczególnie jeśli chodzi o wypłaty, trudno ich przekonać. Bo kto rzuci robotę za kilkadziesiąt tysięcy i pójdzie do pracy za 6 tys. zł? To duży problem. Nie jestem za pazernością polityków, ale trzeba jakoś zachęcać ludzi kompetentnych. Niewykształconymi łatwiej kierować. A mnie ciągle zależy, żeby utworzyć rząd specjalistów. Zamierza pan wrócić do wielkiej polityki? - Mamy przed sobą kampanię prezydencką, będzie kilka niespodzianek. Gwarantuję! Wystartuje pan na prezydenta? - Liroy na prezydenta! Mówię to pierwszy raz, nie żartuję. Startuję, bo nie ma kandydata, który odpowiadałby mnie jako wyborcy. Nie dziwię się, że Andrzej Duda prowadzi w sondażach. On po prostu nie ma konkurencji. Jakie są szanse na wygrane Małgorzaty Kidawy-Błońskiej? Żadne, ale inni wcale nie są lepsi. Mnie zależy na tym, żeby podczas swojej kampanii pokazać, w jakim miejscu jesteśmy i kim powinien być prezydent. Jakim prezydentem mógłby być Liroy? - W ogóle nie mam kompleksów, żeby pełnić tę rolę: umiem się podpisać, nie robię błędów. Z języka polskiego miałem dobre oceny. Marketingowo byłbym lepszy na zewnątrz - jeśli chodzi o nawiązywanie kontaktów czy wizerunek za granicą. Wstydu na pewno nie przyniosę, pokazałem to podczas czterech lat kadencji poselskiej. Mam wszystko to co mają pozostali kandydaci a z drugiej strony mam wiele atutów których nie posiada żaden z nich. Córka powiedziała mi: tato, koniecznie musisz startować. W USA na prezydenta ma startować Kanye West, więc zrobicie wspólne colabo (współpraca raperów - red.). Taki żart. Co do zaoferowania wyborcy jako kandydat na prezydenta ma Liroy? - Polskę stać na prezydenta, który ślepo nie podpisuje papierów podkładanych przez rząd. Co do konkurencji: za Szymonem Hołownią stoją ci sami ludzie, którzy stali wcześniej za Ryszardem Petru i innymi wydmuszkami. Robert Biedroń też nie jest najlepszym kandydatem, miał problemy z zarządzaniem miastem. Jak mówiłem, nie ma kandydatów. Do tego cała ta idiotyczna dyskusja o przekazywaniu poparcia. Nie znoszę tego, to instrumentalne traktowanie obywatela. Moi wyborcy są bardzo inteligentni, bo głosowali na mnie. Sami zdecydują, co dalej, jeśli odpadnę. Jak będzie wyglądać pańska kampania wyborcza? - Będzie inna od całej reszty i raczej dość krótka. Udowodnię, że to wszystko, co dzieje się teraz w polityce, jest podszyte fałszem. Nikt nie ma nic ciekawego do zaoferowania ludziom. A można wykorzystać narzędzia, którymi dysponuje prezydent, choć nie ma ich za wiele. Obecnie politycy dużo obiecują, chociaż prezydent niewiele może zrobić. Chcę pokazać, co naprawdę można zdziałać na tym urzędzie - co ja mogę, co potrafię. Ta kampania będzie miała też drugie dno o czym powiadomię w odpowiednim czasie. Konstytucję trzeba zmienić? - Z całą pewnością, a na pewno skorygować. Zawsze byłem tego zdania, dlatego było mi blisko do Pawła Kukiza. Skąd pieniądze na kampanie wyborczą? - Pieniędzy mamy niewiele, więc raczej kampania nie będzie długa. Mamy własną organizację, kilka osób się zadeklarowało. Powiedzieli, że mogą się dorzucić. Wierzy pan w sukces wyborczy w nadchodzącej kampanii? - Zależy mi na tym, żeby ludzie podejmowali świadome decyzje. Nawet jeśli nie zagłosują na mnie, to będzie sukces, kiedy pójdą głosować. Startuję, żeby inteligentni ludzie nie mieli kompleksów i zainteresowali się polityką. Inaczej nie da się niczego zmienić. Polityczne plany to jedno, bo przygotowuje pan coś także dla swoich słuchaczy. Wygląda na to, że fani znów usłyszą słynnego Scyzoryka. - Mamy teraz ćwierćwiecze zarówno EPki (Extended Play, czyli ani singiel, ani album długogrający - red.) "Scyzoryka" jak i "Alboomu". EPka wychodzi, pierwszy raz w historii, na winylu w limitowanej wersji. Pojawi się w lutym czy marcu. Mam tam sesje nagrywane prywatnie, które nie trafiły do oryginału. Starałem się być najbliżej pierwotnej wersji, ale są też niuanse. W utworach będą smaczki, ale nie powiem, co tam jest. Mówi się, że na rynku pojawi się ledwie 500 sztuk. - Prawda. Już teraz ustawili się do nas w kolejce chętni kolekcjonerzy i znajomi z branży. Druga sprawa to wznowienie "Alboomu". Tam też pojawią się instrumenty dotąd nieobecne na oryginale. Zastanawiam się czy ludzie wyłapią pewne detale. To nie koniec nowości? - Na ten rok szykuję jeszcze dwie niespodzianki, jestem w trakcie nagrań. Każdy miesiąc będzie się wiązał z premierą mojej muzyki. Do tego koncerty. Wznawiamy trasę koncertową. Szykujemy też duży koncert z ludźmi, którzy przez lata grali ze mną. To wykonawcy z Polski czy z Ameryki. Na pewno będzie wielu artystów, przegląd przez wszystkie płyty. Fani mojej muzyki, będą mieli czego słuchać w tym roku. Takie dzieciaki jak mój syn zastanawiają się, jak ikony rapu patrzą na to, co dzieje się teraz na scenie. Jan-Rapowanie, schafter, Otsochodzi. Kiedy słyszę teksty o logowaniu na Facebooku albo dramatach z Instagrama to jednak robi mi się słabo. - Jaram się tym, co się dzieje. Jestem za progresją. Rap przetrwał i się rozwija, bo ludzie nie boją się eksperymentować. Nowa Fala jest zupełnie jak ta stara. Są kawałki, które się lubi, co do innych wręcz przeciwnie. To jednak inna rzeczywistość. Za naszych czasów wychodził taki kawałek jak "Śleboda", który dotyczył wolności, praw obywatelskich, tego jak żyjemy i jaka jest rzeczywistość. Jednocześnie pojawiały się kawałki o sprawach przyziemnych, a nawet pozornie głupkowatych. Sam nagrywałem numery teoretycznie o niczym jak "Wykompe ci matkie". Liroy ma ulubieńca, jeśli chodzi o młodych raperów? - Na pewno nie jestem z tych, którzy myślą i mówią, że to co było dobre w rapie już minęło. Nie są to całkiem nowi ludzie, bo są już trochę na scenie. Pojawiło się wiele ekip, zebrałbym kilka. Nie chcę wymieniać, bo jeszcze pominąłbym kogoś, na czyje koncerty chadzam. Tylko w Kielcach jest sporo fajnych, nowych raperów. Wiele ciekawych rzeczy dzieje się w rapie. W latach 90. rapu nie było w mediach. - W tamtych czasach mówili mi, że nie będą promować łobuzów. Za granie moich kawałków z pierwszej płyty, chociażby "Scyzoryka", wylatywało się z radia. Wtedy muzyka nie miała się gdzie promować. Kiedy robiłem klipy nie było MTV czy Vivy. Były nieliczne programy jak "30 ton" na TVP2, gdzie można było cokolwiek pokazać. Po prostu brakowało możliwości. Kiedyś było trudniej? - Mówi się, że zalewa nas kiepska muzyka, niewiele dzieje się na rynku. Skąd ta różnica? Bo za dawnych czasów, żeby przekonać wytwórnię do wydania płyty, było niezwykle ciężko. Oni inwestowali naprawdę duże pieniądze, żeby cokolwiek wydać. Nie wszystko pojawiało się na rynku. Wtedy wychodziły konkrety, w które nikt nie bał się inwestować, a teraz mamy internet. I to jest jedyna różnica. Wyczytałem, że tekst Maty z "Patointeligencji" równa do Liroya. Bo uderza w tabu i obnaża środowisko. To prawda? - Pytanie brzmi: czy chcesz opowiedzieć historię i masz coś do opowiedzenia? Na tym polega rap. Jeżeli jest inaczej, nie ma o czym gadać. Reszta to kwestia gustu. Mata zwraca uwagę na jakiś temat, stary jak świat. Równie dobrze mogłem zrobić taki kawałek i w roku 1987, i 1990. Bo gdybym opowiedział o tym, co się działo u mnie w zawodówce albo technikum to ta cała "Patointeligencja" wyglądałaby jak opowieść dla przedszkolaków. To dobry czy zły kawałek? Bo na pewno głośny. - Chłop się skupił na jednym temacie, niektórzy się obrazili. I spoko! Na początku lat 90. łamałem już takie tabu, że ludzie nie wiedzieli, co mają robić. Nawet łamali moje płyty. Z prawdą jest tak, że to najgorsze, czego można słuchać. Ale gdybym złapał złotą rybkę, która spełnia życzenia, poprosiłbym, żeby ludzie mówili mi tylko prawdę. Bo prowadziłbym świadome życie. Klip trafił do "Wiadomości" TVP, bo ojciec Maty to znany prawnik, który jest kojarzony z opozycją. Czy to nie dlatego wszyscy znają ten numer? - Napisał do mnie znajomy i pytał, co o tym sądzę. Od razu zwrócił uwagę na to, kim jest jego ojciec, a wtedy dyskusja o walorach artystycznych się urwała. Takie dostawałem SMS-y. Zaraz po wybuchu całej tej awantury zarówno prof. Marcin Matczak jak i jego syn odmawiali komentarza. Nie chcieli odpowiadać na pytania o wiarygodność czy samą muzykę. Dlaczego? - Nie rozumiem tego, ja nigdy nie uciekałem przed odpowiedziami na najtrudniejsze pytania. Chyba, że dotyczyły bardzo osobistych spraw. Jeśli pytania odnoszą się do mojej działalności, czy artystycznej, czy politycznej, nie wyobrażam sobie, żeby nie udzielić odpowiedzi. Trochę mnie to dziwi. Rap opiera się na kulturze osiedli, ludziach z bloku, którzy z pieniędzmi, a często i z prawem są na bakier. To się nie kłóci? - Ten konflikt trwa od zawsze, najbardziej go było widać w moich czasach. Po jednej stronie tacy jak my - z robotniczego osiedla jak Sady, wychowani w takich, a nie innych warunkach. Z drugiej ktoś z dobrej, pełnej rodziny z dobrym wykształceniem jak Kaliber 44 i inni gracze. Czy tak powinno być? Pewnie, bo każdy ma coś do powiedzenia.