Jakub Szczepański, Interia: Nie obawia się pan, że pańskie zwycięstwo w Rzeszowie wpłynie na relacje w Zjednoczonej Prawicy? Marcin Warchoł, wiceminister sprawiedliwości: - Mam w sobie za dużo pokory, by uważać, że moja kandydatura może zachwiać Zjednoczoną Prawicą, która dźwiga ciężar obowiązków i odpowiedzialność za rządzenie w całej Polsce, a nie w Rzeszowie. Żeby jednak uniknąć podobnych zarzutów i kontrowersji, startuję jako kandydat niezależny, obywatelski. Cieszę się z poparcia dotychczasowego prezydenta, pana Tadeusza Ferenca, ale też nie wyrzekam się swoich poglądów. Kiedy ogłaszałem decyzję o starcie w wyborach powiedziałem, że moją partią jest Rzeszów. I w tym rzecz. Lokalna polityka różni się od tej "warszawskiej". Chcę współpracować ze wszystkimi, którym leży na sercu dobro miasta, także ze Zjednoczoną Prawicą, do której mi przecież najbliżej. Dlaczego Ferenc wybrał akurat pana? - Myślę, że podziela mój sposób myślenia. Gdy w grę wchodzi dobro miasta, ważniejsze od politycznych podziałów są zaangażowanie i skuteczność. A tego mi nie brakuje. Od kilku lat blisko współpracowaliśmy z prezydentem Ferencem. Jako rzeszowski poseł angażuję się w najważniejsze inwestycje, jak budowa kolei monorail czy nowego gmachu sądów. Chcę rozwijać miasto, szukać dla niego inwestorów, pozyskiwać finansowe wsparcie z rządowych i unijnych funduszy, wspierać innowacje i projekty ekologiczne. Mam doświadczenie, znam rządowe korytarze. Wiem, jak zdobywać środki, z kim rozmawiać. Kiedy Tadeusz Ferenc przekazał panu poparcie wszyscy byli zaskoczeni. Łącznie z PiS. - Zaskoczeni? Nie mnie to oceniać. Od dawna z prezydentem Ferencem przedstawialiśmy na wspólnych konferencjach prasowych kolejne ambitne plany rozwoju miasta. Prezydent docenił moje zaangażowanie i jestem mu za to wdzięczny. Moje zaangażowanie doceniono też na łamach rzeszowskiej "Gazety Wyborczej". Po roku pracy, wśród dwudziestu sześciu posłów oraz pięciu senatorów wszystkich partii, uzyskałem drugie miejsce i jestem z tego dumny. To najlepszy wskaźnik mojej pracowitości. Skoro ma pan walczyć z Ewą Leniart, a kierownictwo PiS dyskutuje o wyborach w Rzeszowie, to chyba koledzy nie wierzą w pańską niezależność? Przecież pan jest postrzegany jako prawa ręka Zbigniewa Ziobry. - Cieszę się, że ludzie dostrzegają moją pracę u boku ministra sprawiedliwości. Napisałem przeszło sto ustaw. Począwszy od pomocy dla upadających przedsiębiorców poprzez walkę z lichwą, mafiami VAT-owskimi, farmaceutycznymi, po odbieranie majątków przestępcom. To rozwiązania, które poprawiły los wielu osób. Mam na koncie wymierne sukcesy. I one niepokoją PiS? - Nie sądzę. Wprowadzenie w życie rozwiązań, które firmowałem, jest przecież zasługą całego rządu Zjednoczonej Prawicy. Swoje doświadczenie chcę teraz wykorzystać dla dobra Rzeszowa i jego mieszkańców. W mieście potrzeba dobrego menedżera i gospodarza, człowieka z wizją. Ja ją mam i daję gwarancję realizacji ambitnych planów. Trzeba chociażby wchłonąć lotnisko Jasionka, ale także ściągnąć poważnych inwestorów, którzy zapewnią nowe, stabilne miejsca pracy. Pamiętajmy również o rozwoju terenów zielonych, to bardzo, bardzo ważne, by Rzeszów był ekologiczną perełką regionu. Nie odbierał pan później telefonów z Nowogrodzkiej? To nie było tak, że Zjednoczona Prawica miała wystawić jednego kandydata? - To byłoby najlepsze rozwiązanie. Mam jednak rezygnować z ambitnych projektów na rzecz mojego miasta, z którym jestem całym sercem związany? Niech wyborcy ocenią moje intencje. O sprawie rozmawiali Zbigniew Ziobro i Jarosław Kaczyński. Rozmowy były trzy. Oczywiście najlepszym rozwiązaniem byłoby wystawienie jednego kandydata, ale skoro pan minister nie przekonał do mnie pana prezesa, startuję jako kandydat obywatelski i niezależny. Słyszę, że jest pan idealistą. - Ale skutecznym. Rzeszów nie potrzebuje rewolucji, ale pracy na rzecz miasta. Prezydent Ferenc rozmawiał absolutnie ze wszystkimi i udawało mu się dogadać. Zamierzam iść tym szlakiem. Chyba nie chce pan za wiele powiedzieć o politycznej kuchni... - Bo tu nie ma miejsca na politykę. Chodzi o dobre życie mieszkańców, a nie partyjne rozgrywki. "Zgodą małe rzeczy rosną, niezgodą choćby największe upadają" - takie hasło jeszcze w XVIII wieku wyryto na rzeszowskim ratuszu. Obowiązuje i zobowiązuje, choć w 1939 roku wytarli je Niemcy. To dewiza Rzeszowa i moja. Zamierzam się jej trzymać, jak prezydent Ferenc. Nie patrzył na legitymacje partyjne i skutecznie zdobywał pieniądze dla miasta. Jego zasługą jest piękny most im. Tadeusza Mazowieckiego za 200 mln zł, który powstał dzięki funduszom rządowym. Twierdzi pan, że w Rzeszowie nie ma polityki? - Ona jest i jest potrzebna, żeby tworzyć szkoły, przedszkola, żłobki, budować kolej miejską. Kolej to kompetencja rządu. W tym sensie sprawa jest polityczna. Czasem Warszawa musi się włączyć, bo samorząd nie ma odpowiednich narzędzi. Dlatego cenne może być moje doświadczenie, które zdobywałem w stolicy. A jeśli pan pokona kandydata PiS, nie spodziewa się pan odwetu? Samorządowcy z opozycji narzekają, że nie przez przypadek brak im środków z Rządowego Funduszu Inwestycji Lokalnych. - Miejskie wybory to plebiscyt umiejętności, sprawności i przedsiębiorczości kandydatów. Jestem przekonany, że nie ma tu miejsca na odgrywanie się. Niezależnie od tego, kto wygra, liczę na dalszą współpracę na rzecz mieszkańców Rzeszowa. Jak pan chce przekonać ludzi, że jest pan niezależny? Od lat należy pan do Solidarnej Polski. - Najlepszym dowodem na moją niezależność jest to, że pochodzę z innych środowisk niż Tadeusz Ferenc, a mimo to przyjaźnimy się i współpracujemy już tyle czasu. I tym przekonuję niedowiarków. A to nie jest dla pana problem, że on wywodzi się z PZPR? - Na tym polega praca na rzecz miasta, w samorządzie. Na współpracy ponad podziałami. Chodzi o to, żeby być dobrym menadżerem i gospodarzem. W Mielcu jest starosta z PSL, a kilka razy pomogłem mu w zdobyciu funduszy na miejscowy szpital. Współpracuję z podkarpackimi wójtami, którzy są z różnych opcji. Nie patrzę na to, czy włodarz jest ludowcem, czy pochodzi z SLD. Ważni są mieszkańcy. Poseł i minister Solidarnej Polski otwarcie współpracuje z PSL i SLD. Nie boi się pan takich rzeczy opowiadać? - Powinienem wybierać gminy, w których nie rządzą te partie? Doskonale pan wie, jak to wygląda w praktyce. Można popytać w Związku Miast Polskich. - To proszę przyjechać na Podkarpacie i porozmawiać z ludźmi. W Mielcu i wielu innych gminach powiedzą panu, czy odmówiłem kiedyś pomocy mieszkańcom, strażakom czy szpitalom, bo lokalny włodarz jest z takiej czy innej opcji. Nie sprowadzajmy sprawy do absurdu. Jako kandydat niezależny odetnie się pan od Solidarnej Polski? Rozumiem, że nie może być pan kojarzony z szyldem partyjnym. - Zrezygnowałem z członkostwa w Solidarnej Polsce z powodów, o których już mówiłem. Chciałbym raz na zawsze zamknąć kwestię, czy moja kandydatura może czy też nie wpływać na relacje wewnątrz Zjednoczonej Prawicy. To może nośny temat, ale dla ogólnopolskich dziennikarzy, a ja "warszawską" politykę chcę odstawić na bok. Na poziomie lokalnym nie ona się liczy, lecz inicjatywa, doświadczenie, zaangażowanie, oddanie sprawom miasta i regionu. To nie oznacza rezygnacji z własnych przekonań i światopoglądu, a mój jest chrześcijański i prawicowy. Nie wyklucza jednak współpracy z ludźmi, którzy mają inne zdanie. Nie wyklucza też dobrych prywatnych relacji z nimi. Rozwinie pan myśl? - Mam przyjaciół i znajomych w różnych środowiskach. Zyskiwałem ich między innymi w trakcie 15-letniej pracy na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Moją przyjaciółką jest Małgorzata Gersdorf, była pierwsza prezes Sądu Najwyższego. Przyjaźnię się z prof. Moniką Płatek, która popierała mnie przy mojej habilitacji. Różnimy się bardzo - światopoglądowo i politycznie - ale potrafimy współpracować, choćby w tej samej komisji, która ocenia stypendia dla studentów. Tak samo pracuje się na rzecz społeczności akademickiej, jak i mieszkańców. Złośliwi w Koalicji Obywatelskiej mówią, że jest pan tak pewny swego, że kupił sobie mieszkanie w Rzeszowie. To prawda? - Trafiają jak kulą w płot. Z Rzeszowem jestem związany od dziecka, a własne mieszkanie mam tu od kilku lat. Niedawno wygłosił pan laudację na cześć Daniela Obajtka, szefa Orlenu. Porównał pan go nawet do Napoleona. Później "Gazeta Wyborcza" opublikowała taśmy, na których nie przebiera w słowach. A to tylko część zarzutów wysuwanych przez prasę i opozycję. - Uważam Daniela Obajtka za świetnego menagera. Współpraca z nim przyniesie wymierne korzyści dla mojego Rzeszowa. Zresztą, już go o nią poprosiłem.Jakub Szczepański Rozlicz pit online już teraz lub pobierz darmowy program