Jakub Szczepański, Interia: - W sprawę Polaka umierającego w Plymouth zaangażowane były rząd, Sejm i Kancelaria Prezydenta. Państwo zawiodło? Krzysztof Szczerski, pełnomocnik ds. utworzenia Biura Polityki Międzynarodowej Prezydenta RP: - Jest dokładnie odwrotnie, nie zawiedliśmy. Nie zostawiliśmy tej sytuacji bez reakcji i podjęliśmy wszystkie możliwe wysiłki, by ten człowiek otrzymał pomoc. Sprawa od początku była bardzo trudna. Chodziło nie tylko o kwestie prawne, ale i rodzinne. Ważne, że państwo nie było obojętne. Rozmowę z brytyjską ambasador Anną Clunes określił pan jako "trudną". Czyli nie dało się uzyskać niczego? - Moim zadaniem było przedstawić stanowisko oraz realną ofertę, jaką formułowali profesor Wojciech Maksymowicz i klinika "Budzik". Nie rozmawialiśmy o kwestiach medycznych czy problemach rodzinnych, bo to nie nasza rola. Cały problem był postrzegany przez opinię publiczną jako ważny dla relacji polsko-brytyjskich. Pani ambasador pozostała głucha na argumenty? - Na pewno strona brytyjska miała pełną świadomość działań dyplomatycznych strony polskiej. Tym bardziej, że w sprawie czynnie uczestniczyło MSZ. Anglicy wiedzieli, że przedstawiliśmy konkrety prowadzące do pozytywnego rozwiązania. Chcieliśmy, żeby nie było żadnych niedomówień. Czy śmierć pana Sławomira wpłynie na relacje polsko-brytyjskie? Wojciech Maksymowicz powiedział, że doszło do prawnego morderstwa dokonanego rękami personelu medycznego. - Proponuję, żeby odbyć polsko-brytyjski okrągły stół na tematy medyczne i prawne w kontekście etycznym. Byłoby dobrze, gdybyśmy wyciągnęli wnioski z tej sytuacji. Niech ta smutna historia nas czegoś nauczy. Potrzeba poważnej dyskusji o tym, jak podchodzić do podobnych przypadków. Ta historia ujawniła ogromne różnice w postrzeganiu wartości życia i śmierci. Co ma pan na myśli? - W Polsce życie jest wartością najwyższą, trzeba uczynić wszystko by je ratować. Tak funkcjonują: wymiar sprawiedliwości, służba zdrowia. Kiedy wczytamy się w brytyjską argumentację sądową i medyczną, wyjdzie na jaw, że sprawy życia i śmierci są rozpatrywane jako dwa równorzędne wyjścia ze skomplikowanej sytuacji. Równoważny wybór bez wartościowania. Dlatego, z punktu widzenia relacji międzynarodowej, ta historia ujawniła wiele różnic. A w sensie prawnym także pokazała jedną z konsekwencji Brexitu i braku odpowiednich regulacji. Na co miałby się przełożyć okrągły stół z Brytyjczykami? - Chodzi o stworzenie instrumentów prawnych, które byłyby szybsze i prostsze. Chociażby po to, żeby w przyszłości uniknąć tragedii. Chce pan rozmawiać z Anglikami. Z Amerykanami chyba też powinniśmy? - Podczas prezydentury prezydenta Andrzeja Dudy mamy do czynienia już z trzecią administracją amerykańską. Do tej pory prezydent współpracował z Barackiem Obamą i Donaldem Trumpem. Teraz czas Joe Bidena. Prezydenci USA się zmieniali, a my podtrzymywaliśmy dobre relacje. Tylko za każdym razem były one inne. Z Obamą przeprowadziliśmy skutecznie szczyt NATO w Warszawie, z Trumpem też pomyślnie zakończyliśmy wiele inicjatyw: wsparcie Trójmorza, kontrakty energetyczne, zniesienie wiz czy zwiększenie obecności wojskowej. Otwieramy trzeci rozdział. Ułożenie relacji będzie wymagało czasu, ale nie ma powodów do niepokoju. Zapowiadał pan wizytę Joe Bidena w Polsce. Kiedy do niej dojdzie? - Prezydent Duda formalnie zaprosił prezydenta Bidena w liście gratulacyjnym po jego wyborze. Będziemy nad tym pracować. Warto przypomnieć, że przed wyjątkowo intensywnym czasem ostatnich czterech lat, standardem dobrych relacji polsko-amerykańskich była wymiana dwustronnych wizyt raz w ciągu kadencji. Poza tym prezydenci spotykali się przy okazji rocznic historycznych lub w ONZ. Wtedy odczytywano to jako pozytywny sygnał. Nie zapominajmy, że prezydent Biden objął swój urząd tydzień temu. Jako Polska mocno postawiliśmy na Trumpa, a teraz nie da się wykluczyć impeachmentu. Jakie to ma dla nas znaczenie? - To, co stanie się z Donaldem Trumpem, ma ogromne znaczenie dla wewnętrznej polityki amerykańskiej. Ma to oczywiście wpływ na politykę światową, więc informacja będzie dla nas istotna. Pamiętajmy jednak, że źródło oskarżenia dotyczy sytuacji w USA, a nie dokonań prezydenta Trumpa w polityce zagranicznej. Nie zmienia to więc ocen dobrego bilansu w relacjach polsko-amerykańskich. W tym zakresie nie ma żadnych zarzutów w stosunku do byłego amerykańskiego prezydenta. Sporo mówi się o tym, że przy okazji zmiany władz w Białym Domu Niemcy chcą odbudować swoją pozycję w Waszyngtonie. Zwłaszcza w kontekście militarnym. Ostatnio prezydent Andrzej Duda rozmawiał na ten temat z prezydentem Frankiem-Walterem Steinmeirem. Jakie są wnioski? - W tej rozmowie prezydenci potwierdzili, że wspólnym interesem polsko-niemieckim jest podtrzymanie amerykańskiej obecności wojskowej w Europie. W czerwcu zeszłego roku Andrzej Duda wyraził się jasno w Białym Domu: przekazał, że Polska nie zabiega o zwiększanie obecności wojskowej USA kosztem Niemiec, tylko w ramach NATO. Podobnie powinno być z działaniami drugiej strony. To dla mnie oczywiste. Deklaracja Niemców wystarczy? - Niemcy mają prawo zabiegać o dobre relacje z USA, także wojskowe. Trzeba się tu kierować sojuszniczą solidarnością. I chociaż w mowie inauguracyjnej Joe Biden niewiele poświęcił polityce międzynarodowej, to zapewniał o utrzymaniu, a nawet zwiększaniu amerykańskiego zaangażowania na świecie. My musimy teraz przekonywać, jak ważne jest, w ramach tego zaangażowania, bezpieczeństwo na wschodniej flance NATO i rozwój współpracy gospodarczej. Wróćmy na krajowe podwórko. Nie jest pan już szefem gabinetu prezydenta, a pełnomocnikiem ds. utworzenia Biura Polityki Międzynarodowej. Po zmianach w Kancelarii Prezydenta otrzymywał pan gratulacje czy było raczej smutno? - Prezydent dużo wcześniej rozmawiał ze mną o tych zmianach. Jestem człowiekiem, który lubi zadania. Kiedy obejmowałem funkcję szefa gabinetu prezydenta RP, miałem tak działać przez drugą część pierwszej kadencji, żeby przyczynić się do uzyskania reelekcji. Jestem bardzo dumny, że to się powiodło, a prezydent Andrzej Duda wygrał wybory. To największa nagroda dla szefa gabinetu. Czyli spełnił się pan jako szef gabinetu? - W tym sensie na pewno. Obecnie mam nową misję, a długofalowo to bardzo poważna, polityczna zmiana i wzmocnienie urzędu w sensie ustrojowym. Więc mamy awans. - Odebrałem to jako dowód zaufania szefa do mnie. Dało mi to dużą satysfakcję. To kiedy będzie pan szefem Biura Polityki Międzynarodowej? - Nie wiem, kto będzie kierować Biurem, gdy powstanie, zobaczymy. Prezydent chce, aby to Biuro zaczęło działać w pierwszej połowie roku. Będzie budowane etapami, bo w pełnym wymiarze, finansowo-organizacyjnym, ruszy pewnie dopiero po pandemii. Żeby było sprawnie, potrzeba nam funduszy. W tym roku zwiększenie nakładów jest niemożliwe. Czyli ma pan związane ręce. - Tak na to nie patrzę. Dużo można zrobić w tych warunkach. Jednocześnie prezydent nie chce, żeby ta zmiana łączyła się obecnie z dużymi wydatkami. Dlatego reorganizujemy i działamy w ramach tego, co mamy. Nie będziemy zaczynać od luksusów. Najpierw ciężka praca, a nie nowe samochody czy inne wydatki. Biuro będzie wchodzić w skład Kancelarii Prezydenta, która ma swoje linie budżetowe. Rozumiem, że potrzebują państwo ustawy, umocowania prawnego? - Jeśli chodzi o Biuro Bezpieczeństwa Narodowego wystarcza jeden artykuł, który mówi o jego funkcjonowaniu. Nie ma tu pełnej odrębnej ustawy, a wszystko działa dobrze. Obecnie mamy podstawę konstytucyjną w postaci zadań prezydenta, które bardzo wyraźnie określa ustawa zasadnicza. Chodzi o bezpieczeństwo narodowe oraz właśnie reprezentowanie państwa w stosunkach międzynarodowych... ...o ile się orientuję, w tej sprawie toczy się spór kompetencyjny. I to od lat 90. - Relacje między prezydentami, a ministrami obrony narodowej były różne. Ale nie było urzędowego sporu między BBN a MON. Każdy ma swoje jasne, wyodrębnione zadania. Dlatego nie widzę powodów do takiego sporu między BPM a MSZ. W nowej ustawie o służbie zagranicznej, która jest procedowana w parlamencie, pojawił się zapis, że będzie można delegować pracowników resortu spraw zagranicznych do pracy w Kancelarii Prezydenta. Współpraca zaczyna się, zanim formalnie powstało biuro? - Chodzi o zachowanie spójności dyplomacji polskiej. BPM będzie wspomagane pracownikami delegowanymi z MSZ do pracy bezpośrednio z prezydentem. Polskie prawo zostawia politykę zagraniczną Radzie Ministrów, ale aktywność prezydenta na arenie międzynarodowej wykracza poza dział związany z tą polityką. Dlaczego? - To promowanie polskiego biznesu, polityka kulturalna, historyczna. Właśnie taka będzie różnica pomiędzy nowym biurem a MSZ. Rząd jest silnie ustrukturalizowany, odpowiedzialność się dzieli. A prezydent prowadzi działalność, która jest ponad tymi podziałami. Inaczej mówiąc: wiele ministerstw będzie współpracować z komórką, którą tworzymy. Ministerstwo Kultury, Ministerstwo Rozwoju i kilka innych. Na pewno nie będzie to po prostu "prezydencki MSZ". Jak już pan zostanie szefem Biura Polityki Międzynarodowej to zwiększy się pański zakres obowiązków? Bo polityką międzynarodową u prezydenta zajmuje się pan od dawna. - Najpierw zostałem prezydenckim ministrem odpowiedzialnym za działalność międzynarodową. Później trafiłem na funkcję szefa gabinetu. I chociaż na moich barkach złożono większą odpowiedzialność, nikt nie zastępował mnie w sprawach polityki międzynarodowej. Łączyłem te dwie sprawy. Teraz mogę skupić się na tym, czym zajmowałem się na samym początku pracy w Kancelarii Prezydenta. A może lepiej było pójść w ślady Pawła Muchy i odejść na lukratywną posadę? - Nie pytałem Pawła Muchy o jego zarobki i ich nie komentuję. Dla mnie najważniejsze jest zaufanie prezydenta, tego nic nie przebije. Jak wspominałem, prezydent Andrzej Duda współpracować teraz będzie już z trzecim prezydentem USA. Jeśli chodzi o MSZ i mnie, to pamiętam czasy Grzegorza Schetyny, Witolda Waszczykowskiego, Jacka Czaputowicza, a teraz Zbigniewa Raua. Stabilność i zaufanie prezydenta powodują, że mam poczucie wyjątkowości miejsca, w którym pracuję. Jak prezydent skieruje mnie w inne miejsce, to podejmę się innych zadań. Szef decyduje.