Jakub Szczepański, Interia: Zna pani jeszcze dziennikarzy, którzy tak jak pani wysyłają codziennie do Polski swoje relacje z Włoch? Magdalena Wolińska-Riedi, autorka książki "Kobieta w Watykanie" i korespondentka TVP z Włoch: - Nie znam. Sama mam dużo pracy, więc nie śledzę wszystkich anten konkurencji, ale nie słyszałam, żeby inne stacje tak intensywnie relacjonowały sytuację we Włoszech. Na pewno bardzo intensywnie, po wiele godzin dziennie pracuje Sylwia Wysocka z Polskiej Agencji Prasowej, choć to zupełnie inny rodzaj pracy. Sama sporo się przemieszczam i przyznaję, że zupełnie nie widać dziennikarzy na tutejszych placach i ulicach. Zagraniczne media rezygnują? - Telewizja niemiecka nie obsługuje już tematów, Hiszpanie zaczęli się wycofywać, inne stacje też. Koledzy, z którymi współpracujemy na co dzień, wracają do domów. A pani? - Po pierwsze - tu jest mój dom. A poza tym... może zbyt na serio biorę do serca misję, która towarzyszy dziennikarzowi i nie jestem w stanie przerwać tej pracy z dnia na dzień. Staram się zachowywać wszelkie środki ostrożności, chociaż wiele osób doradza mi, żeby uciekać. Tylko dokąd? Mieszkałam za murami Watykanu przez 16 lat, teraz przeniosłam się kilkadziesiąt metrów dalej. Wciąż mam mieszkanie w Rzymie. Ukrywanie się w Polsce to dla mnie żadne rozwiązanie, a pandemia nie zakończy się za dwa tygodnie. Jest pani mamą. Co z córkami? - Mąż skończył służbę w Gwardii Szwajcarskiej i dwa lata temu wrócił pracować do Szwajcarii. Dzieci są w tym momencie z nim i jego rodzicami. Mieszkają w przepięknym miejscu, blisko Sankt Moritz w Wysokich Alpach. To jest w tej chwili chyba optymalne rozwiązanie. Uważa pani, że tam trudniej zachorować? - Oczywiście ze Szwajcarii też docierają informacje o zachorowaniach na koronawirusa i jest ich relatywnie sporo w stosunku do liczby ludności. Ale rodzina mojego męża jest ukryta. W tamtej okolicy, wśród dolin i gór, gdzie mieszkają, jest może pięć przypadków. Życie toczy się w miarę normalnie? - Dzieci chodzą nad potok, na spacer, jeżdżą rowerem po lesie. Do tego dochodzi szkoła przez internet. Chociaż po ludzku, bardzo się boję tego, co wydarzy się za tydzień lub dwa. Rozmawiałam dziś z panią konsul ambasady szwajcarskiej, chciałam dojechać do nich chociaż na trzy dni. Tęsknię jak każda mama. Usłyszałam, że granice są zamknięte. I zdałam sobie sprawę, że jesteśmy na wojnie. Z niewidzialnym wrogiem. - Kiedyś rozmawiałam o tym z moją mamą. Mówiłyśmy, że w razie konfliktu zbrojnego Szwajcaria zawsze będzie bezpiecznym miejscem. Małe miasteczka pośród Alp dają takie poczucie. Tylko zawsze myślałam, że wojna to fantazjowanie. A po odmowie prawa wyjazdu do własnych dzieci, zmieniłam zdanie... Rodzina nie namawia pani do powrotu? - Nie, rodzice męża zajmują się teraz córkami. On sam pełnił służbę, przysięgał na własne życie chronić papieża, więc sytuację ekstremalną rozumie. Na pewno informacje, które przekazuję, są potrzebne w Polsce. Także jako przestroga. Jeszcze trzy tygodnie temu we Włoszech było niewiele ponad trzysta przypadków koronawirusa i 11 zgonów. Zastanówmy się, co to znaczy dla nas. Jak zmieniła się pani praca odkąd wybuchła epidemia? - Diametralnie! Doskonale pan wie, że w tym zawodzie trzeba być dyspozycyjnym niemal cały czas. Ja musiałam być wcześniej gotowa do wyjazdów na terenie całej Europy. W przypadku matki, która sama wychowywała dzieci - z mężem za granicą - to bardzo trudne. Trzeba odmawiać albo łamać obietnice dane córkom. Bo miałyśmy się gdzieś wybrać, a mnie nie ma przez kolejne trzy dni. Ale tak jak jest dzisiaj, to chyba nie było nigdy. Jest jakieś wydarzenie, do którego mogłaby pani porównać epidemię koronawirusa pod względem zawodowym? - Trzęsienie ziemi w Amatrice z sierpnia 2016 r. Choć na pewno nie było tak intensywnie jak teraz, a wszystko skończyło się błyskawicznie. Pojechałam wtedy z dziećmi do Szwajcarii, żeby zostać na wakacje przez dwa tygodnie. Tuż po przylocie zadzwonili do mnie z redakcji o godz. 5 rano, powiedzieli o ofiarach. Musiałam lecieć, potrzebowali dziennikarza, który potrafi mówić po włosku. A teraz, w czasie epidemii koronawirusa Rzym jest jak bezludna wyspa, jesteśmy od wszystkiego odcięci. Nikt inny nie może pracować tu za mnie. Jak się pani zabezpiecza podczas codziennej pracy? - Drzwi otwieram łokciem, nie dotykam klamek. Jeśli przeprowadzam rozmowy, najczęściej zakładam maseczkę, używam też mikrofonu na długim wysięgniku. Razem z moim operatorem zachowujemy dystans, używamy sprayu dezynfekującego do telefonu i mikrofonu. Chyba szczególnie zwraca pani uwagę na telefon? - Cały czas go wycieram. Tematy do "Wiadomości", relacje dla TVP Info czy "Panoramy" - to wszystko tworzę za pośrednictwem telefonu komórkowego. Nie mam możliwości, żeby korzystać z laptopa, to zbyt niewygodne w ekstremalnych warunkach w jakich pracujemy, więc notuję na smartfonie. Kładę go na murku, na stole, w wielu miejscach. Dlatego obsesyjnie go czyszczę. Podobnie jest z mikrofonem. Chociaż staram się nie zbliżać go do rozmówcy, to jednak nie da się wykluczyć kontaktu ze śliną. Podczas pani relacji, sporo pani podróżuje... - ...zanim przejdziemy do tego wątku, wróćmy do początku całej epidemii. O pierwszej osobie zakażonej koronawirusem we Włoszech dowiedziałam się, kiedy tworzyłam materiał rocznicowy związany z Janem Pawłem II. To było 21 lutego. Pomyślałam: "po co się tak emocjonować, przecież to jedna osoba". Kolejnego dnia pojechaliśmy do Neapolu, żeby robić jeszcze inny temat. A w Lombardii zaczęło się piekło. I poproszono panią o kolejną relację związaną z koronawirusem. - Tak, po powrocie z Neapolu miałam robić materiał dla "Wiadomości" właśnie z Lombardii. Na ponad tydzień trafiłam do Mediolanu. Nadawaliśmy na żywo z najpopularniejszych miejsc, ale też kręciliśmy się po okolicy. Strefa zero z Codogno i okolicznymi gminami robiła duże wrażenie. Nigdzie indziej we Włoszech nie było policjantów w maseczkach. To na pewno był podstawowy problem. Co ma pani na myśli? - Mimo że wirus nacierał, w centrum Mediolanu były otwarte wszystkie sklepy, nawet te kilkupiętrowe. Najpopularniejsze marki, wszystkie knajpy. W końcu zaczęła się lekka panika, zdecydowano o odwołaniu mszy i nabożeństw. Dzień później ponownie otwarto słynne mediolańskie Duomo (Katedra Narodzin św. Marii - red.) dla zwiedzających. Restauracje były otwarte, bary także. We Włoszech to śmierć, bo odwiedzają je wszyscy. Ludzie są tak ściśnięci, że nie sposób się nie zakazić w takich warunkach. Pani na siebie uważała? - Zdecydowanie. Nie wchodziłam do restauracji, omijałam bary. Staraliśmy się też dokładnie dobierać rozmówców. Prosiliśmy o opinię choćby recepcjonistkę z naszego hotelu, bo wiedzieliśmy, że dba o higienę. Przecież każdy może być zakażony, dlatego zrezygnowałam z typowych sond ulicznych. Jak długo zamierza pani relacjonować sytuację we Włoszech? - Nie wiem. Po jedenastu dniach ciągłej pracy dla "Wiadomości" mam wreszcie dwa dni odpoczynku. Kiepsko się czuję, mam kaszel i boli mnie gardło. Ufam, że to nie przez koronawirusa. Kilkanaście dni temu, po powrocie z północnych Włoch, miałam zrobiony test. I wszystko było dobrze. Bardzo dużo mówię w pracy, przebywam na zewnątrz, także późnym wieczorem, może stąd te problemy. Na pewno epidemia potrwa jeszcze bardzo długo, dane są zatrważające. W takiej sytuacji trudno ukryć emocje? - Kilka dni temu miałam relację na żywo dla "Panoramy". To wtedy odnotowano gwałtowny wzrost zakażeń. Ponad 2,5 tys. przypadków jednego dnia! Miałam wejścia na żywo tuż po tym, jak ukazały się te dane. Głos ugrzązł mi w gardle, chciało mi się płakać. Identyfikuję się z tym narodem, krajem. Widzę Włochy żyjące w strachu. Dzisiaj (piątek, 20.03 - red.) mamy aż 4,5 tys. zakażeń w ciągu jednej doby! To szaleństwo, sytuacja jest przerażająca. Nie wiem, czy podołam fizycznie. Warto teraz być w epicentrum tego wszystkiego? - To dylemat matki. Na pewno nie mogę pracować na pół gwizdka. Potrzebuję motywacji, bo inaczej nic nie wychodzi. Na szczęście mam fotograficzną pamięć - póki tak jest, o wiele łatwiej mi pracować. W Rzymie czujemy się bezpiecznie, nie ma tu dużo zachorowań. Na całe Lacjum mamy ok. 800 przypadków. W Lombardii jest ich 20 tys., w samym Rzymie jakieś 300 osób. Problemem na pewno jest Północ, ale jak sama pani wskazuje w swoich relacjach, koronawirus się rozprzestrzenia. - Pewnie sama redakcja by ode mnie tego nie wymagała, ale nie pojechałabym teraz w żadnym wypadku na przykład do Apulii (region w południowych Włoszech - red.) relacjonować nowego ogniska choroby po masowych ucieczkach z Północy. Tak jak podawałam, w ciągu dwóch dni przemieściło się 23 tys. osób. A 15 proc. z nich przyjechało z gorączką! Teraz jest wysyp zachorowań, zwłaszcza wśród rodziców tych ludzi w grupie wiekowej 60 plus. Nie pojadę tam. Jakie ma pani plany na najbliższy czas? - Staram się być blisko domu. Jestem na kompletnie pustych placach. Z operatorem poruszamy się skuterem, unikamy taksówek czy innych środków transportu. Chcemy się trzymać z daleka od innych. Staram się pokazać miasto, pustki, klimat, którego nie pamiętają najstarsi Rzymianie. Gdyby coś złego panią dotknęło, chciałaby pani wrócić do Polski czy do Szwajcarii? - Na pewno do Szwajcarii, tam są moje dzieci. W Polsce mam starszych rodziców i nie chciałabym ich narażać. Ale jeśli byłabym chora, to na pewno nie mogłabym się nigdzie przenieść. Musiałabym spędzić ten czas sama w domu, w Rzymie. Liczę na to, że nie musiałabym być hospitalizowana. Mój przypadek jest specyficzny, bo jako dawna mieszkanka Watykanu, wciąż mogę liczyć na przykład na klinikę Gemelli. Ale... nie chcę o tym myśleć. Jakub Szczepański