PWPW to spółka strategiczna Skarbu Państwa, która produkuje paszporty, dowody osobiste, prawa jazdy, akcyzy czy obligacje. Od stycznia 2016 r. do października 2017 r. w fotelu prezesa zarządu zasiadał Piotr Woyciechowski. Z nieoficjalnych informacji uzyskanych przez nas wynika, że musiał odejść ze stanowiska przez konflikt ze związkami zawodowymi i... podsłuchy. Spór w PWPW zaczął się, gdy Woyciechowski objął stanowisko. Nowy prezes próbował wpłynąć na procedurę wyboru członka zarządu z ramienia załogi. W ten sposób stanowisko stracił Piotr Pankanin. Pod koniec stycznia 2017 r. zwolniono dyscyplinarnie Jacka Trabczyńskiego, szefa zakładowej Solidarności. Jak się okazało, był to jeden z ważniejszych wątków w sprawie. Bo pół roku po wyrzuceniu Trabczyńskiego, ktoś podsłuchał go podczas prywatnych rozmów z innymi działaczami w stołecznej kawiarni "Bombonierka". Pliki dźwiękowe przesłano później na służbowe skrzynki działaczy z anonimowego maila. Całą sprawę ujawnił "Fakt", zaś niedługo później Piotr Woyciechowski stracił stanowisko. Po czterech latach od głośnej publikacji, przed Sądem Rejonowym dla Warszawy-Śródmieścia w Warszawie ruszyła sprawa karna dotycząca bezprawnego uzyskania informacji. Na ławie oskarżonych znalazł się jedynie detektyw realizujący zlecenie. Interia zapoznała się z materiałem zebranym przez śledczych. Nie mogliśmy jednak obejrzeć kilkunastu stron akt, na których opisano szczegóły pracy operacyjnej Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Od konfliktu po podsłuchy Mamy rok 2017. Atmosfera wokół spółki zaczyna gęstnieć, a w mediach pojawiają się kolejne teksty na niekorzyść wytwórni. Wtedy ktoś uznaje, że tajemnice firmy nie mogą wychodzić na światło dzienne. Z akt udostępnionych Interii przez Sąd Rejonowy dla Warszawy-Śródmieścia w Warszawie wynika, że na początku czerwca mecenas Grzegorz Zaborowski - reprezentował wówczas PWPW -podpisał poufną umowę z Szymonem S. i jego Agencją Detektywistyczną "ĆMA". "Przedmiotem niniejszej Umowy jest świadczenie usług detektywistycznych mających na celu ustalenie osób odpowiedzialnych za ujawnienie i wynoszenie informacji stanowiących tajemnicę przedsiębiorstwa spółki PWPW S.A. i udostępnianie tych informacji osobom trzecim" - czytamy w umowie ujawnionej śledczym przez ABW. A dalej: "Zleceniobiorca jest zobowiązany do cotygodniowych spotkań ze Zleceniodawcą, podczas których przekaże raport bieżący z wykonanych działań. Raport będzie uwzględniał spis podjętych czynności oraz okoliczności istotne dla Zleceniodawcy pod względem celów, dla których została zawarta niniejsza Umowa". Z dokumentu, który miał zostać zachowany w najściślejszej tajemnicy, dowiadujemy się, że umowę podpisano na czas nieokreślony. Do zakresu obowiązków wynajętego detektywa należały m.in. "monitoring osób wskazanych przez zleceniodawcę", "wykonywanie fotografii osób wskazanych przez zleceniodawcę" oraz "wykonywanie materiałów audio-wizualnych z uwidocznieniem osób wskazanych przez zleceniodawcę". Umowa opiewa na sumę 15 tys. zł miesięcznie. Wynagrodzenie "ĆMY" miało jednak wzrosnąć o 30 proc. tej kwoty "w przypadku, gdy materiały opracowane w toku wykonywania umowy zostaną zaakceptowane przez organy ścigania lub właściwe sądy i uznane za dowodzące winy osób ich dotyczących w postępowaniach przygotowawczych lub sądowych". Część sprzętu, jak wynika z akt sprawy, zapewnił zleceniodawca, czyli adwokat formalnie reprezentujący PWPW. Na potrzeby umowy zakupiono sześć detektorów ruchu (najprawdopodobniej chodzi o lokalizatory GPS - red.), nośniki danych, smartfony, tablet, kartę pre-paid, trzy karty pamięci SD 32 GB i dyktafon. Detektywowi zapłacono też za wynajem i wymianę samochodów czy paliwo. Wszystkie te wydatki pochłonęły kolejne 13 740 zł. Inwigilacja związkowca jak za czasów SB W dokumentacji zgromadzonej przez prokuratorów wynika, że firma detektywistyczna niemal co do minuty monitorowała życie Jacka Trabczyńskiego. Jak czytamy w aktach sprawy, na pewno robiła to w lipcu 2017 r. Chociaż związkowiec został zwolniony z pracy i w praktyce nie mógł nawet przekroczyć bram gmachu przy ul. Romana Sanguszki 1, wynajęci detektywi inwigilowali nawet żonę mężczyzny. "Dominika Trabczyńska nie jest obiektem zlecenia, jednak nie możemy wykluczyć części kontroli detektywistycznej, ponieważ często zamienia się pojazdem ze swoim mężem oraz bywa na bardzo interesującym, dość specyficznym osiedlu przy ul. Hieroglif w Warszawie" - czytamy w dokumentach sporządzonych przez agencję Szymona S. "Jak ustalono, na tym osiedlu mieszka pani Ambasador Filipin" - dodano. To właśnie w raportach dziennych detektywi przyznają się do zamontowania lokalizatora GPS w aucie Trabczyńskiego. Tam znajdziemy też informację o nielegalnych podsłuchach w kawiarni "Bombonierka", które miały później posłużyć do zastraszania związkowców. Dokumentacja to nie tylko nagrania, ale również zdjęcia utrwalające wizerunek żony Trabczyńskiego czy jego aktywność na siłowni. "Jacek Trabczyński według naszego spostrzeżenia wykonał trasę sprawdzeniową. Jak udało nam się zaobserwować, zachowania Jacka Trabczyńskiego jednoznacznie wskazują na jego czujność oraz kontrolowanie się" - pisały osoby śledzące związkowca. "Zastanawiające jest to, dlaczego Jacek Trabczyński zachowuje się w w/w sposób oraz skąd nabył dane umiejętności. Można odnieść wrażenie, że jest wyszkolony w kontrobserwacji" - wywnioskował raportujący. Czy działania przeprowadzone przez "ĆMĘ" i Szymona S. były legalne? Jak można ocenić umowę zawartą przez reprezentanta PWPW i detektywa? Zapytaliśmy eksperta z branży. - Wyobrażam sobie, że w umowie nie można zapisać czegoś, co jest niezgodne z prawem. Dlatego na rynku detektywistycznym istnieje praktyka, żeby stosować enigmatyczne zapisy: zamiast lokalizatora GPS, niektórzy wpisują na przykład detektor ruchu - tłumaczy Interii Michał Rybak, były funkcjonariusz Agencji Wywiadu i właściciel Agencji Detektywistycznej Rybak. Kiedy zapytaliśmy go o śledzenie sygnału GPS z prywatnego auta i nagrywanie prywatnych rozmów w kawiarni odpowiedział: - Generalnie uznaje się, że metodą niedostępną dla detektywów jest korzystanie z lokalizatora GPS. Zwłaszcza jeżeli mówimy o śledzeniu składnika majątku, który nie należy do zleceniodawcy - usłyszeliśmy. W opinii naszego rozmówcy, podsłuchy w kawiarni również były bezprawne. - Nieważne czy mówimy o pluskwie pod stolikiem czy podsłuchu w telefonie. Skoro prokuratura postawiła taki zarzut, zachowanie detektywa mogło naruszać przepisy - uważa były funkcjonariusz AW. - Nie można robić z nas prywatnych przestępców. Od nas trzeba wymagać więcej: znajomości przepisów prawa i poszanowania dla wolności oraz praw obywatelskich. Nie jesteśmy od balansowania na granicy - podkreśla. Umywają ręce Chociaż po publikacji "Faktu" z października 2017 r. rada nadzorcza jednogłośnie zdecydowała się odwołać prezesa Piotra Woyciechowskiego, PWPW dystansowało się do doniesień o podsłuchiwaniu związkowców. W oficjalnym komunikacie poinformowano jednocześnie, "że nie jest prawdą, jakoby (zarząd - red.) miał wiedzę, a tym bardziej brał udział w nagrywaniu jakichkolwiek rozmów związkowców". - Nie kojarzę osoby Szymon S. Pan Grzegorz Zaborowski jest prawnikiem spółki PWPW, wydaje mi się, że już nie obsługuje spółki. Z Grzegorzem Zaborowskim PWPW miało podpisaną umowę, tj. z kancelarią w zakresie pełnej obsługi cywilno-prawnej - dokładnie 12 września 2018 r. powiedział policjantom Piotr Woyciechowski. Były prezes PWPW podkreślał, że firma podpisała umowy z kilkoma kancelariami. - Z prawnikami kontaktowali się wszyscy interesariusze firmy w zależności od procesu (...). Zaborowski prowadził ważne sprawy sądowe np. przeciwko Agora S.A, niektóre sprawy pracownicze - ze względu na to uczestniczył on w różnych naradach, w którym ja i inni członkowie zarządu też uczestniczyłem z uwagi na normalne procedowanie z sześcioma kancelariami - zeznał policjantom. W rozmowie z Interią Woyciechowski powiedział, że "nic nie wie" o umowie prawnika z prywatnym detektywem. - Na oczy nie widziałem takiej umowy. Jeżeli w ogóle zaistniały takie sytuacje, była to dowolność kancelarii. Mogę tylko powiedzieć: to nie jest moja sprawa - usłyszeliśmy od byłego szefa PWPW. Jacek Trabczyński: - Mecenas Grzegorz Zaborowski nie był pracownikiem PWPW. Miał umowę B2B (z ang. business-to-buisiness - red.). Jednak jego kancelaria, jako jedna z pierwszych, zaczęła współpracę ze spółką po zlikwidowaniu etatowego działu prawnego firmy przez Piotra Woyciechowskiego - mówi nam szef Solidarności w PWPW. Zaborowskiego nazywa "jednym z zaufanych prawników prezesa". Jak mówi nam związkowiec, do czasu przesłania nagrań z "Bombonierki" na służbowe maile jego i kolegów, wcale nie podejrzewał, że był inwigilowany. - Dopuszczałem możliwość użycia takich środków wobec mnie. Jestem jednak zaskoczony, bo w tym okresie nie byłem pracownikiem spółki, a wynajęto prywatnego detektywa, który za mną jeździł - mówi Interii Trabczyński. - Zastanawia mnie tylko, kto był pomysłodawcą i prawdziwym zleceniodawcą - nie ukrywa. W przeszłości Piotr Woyciechowski był bliskim współpracownikiem Antoniego Macierewicza. Uczestniczył m.in. w słynnej nocy teczek czy likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych. O tym, że jest dyrektorem Centrum Pieniądza w Narodowym Banku Polskim, wiadomo od października. Szymon S. odmówił komentarza dla Interii. Mecenas Grzegorz Zaborowski nie odbierał telefonu i nie odpisał na wiadomość tekstową. Zgodnie z prawomocnym wyrokiem sądu z 26 września 2019 r. Jacek Trabczyński wrócił do pracy w PWPW. Jakub Szczepański