"Halo! Tu Warszawa i wszystkie rozgłośnie Polskiego Radia. Dziś rano o godzinie piątej minut czterdzieści, oddziały niemieckie przekroczyły granicę polską, łamiąc pakt o nieagresji. Zbombardowano szereg miast" - usłyszeli Polacy 1 września. Słuchać musieli uważnie, radioodbiornik trzeszczał, a słowa te zmieniały wszystko. Następnie komunikat specjalny. Głos aktora i dziennikarza Józefa Małgorzewskiego oraz tekst przygotowany wcześniej na polecenie Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. "A więc wojna! Z dniem dzisiejszym wszelkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy. Całe nasze życie publiczne i prywatne przestawiamy na specjalne tory. Weszliśmy w okres wojny. Cały wysiłek narodu musi iść w jednym kierunku. Wszyscy jesteśmy żołnierzami". Wszyscy jesteśmy żołnierzami. Trzy słowa, którym należy się wyjaśnienie. Polska propaganda 3 września Francja i Anglia wypowiedziały Niemcom wojnę. Jednostki Wehrmachtu były związane walką w Polsce, w zdecydowanej większości zostały przerzucone na wschód. Francuzi dysponowali trzykrotną przewagą w liczbie dywizji zdolnych do walki na zachodzie. Mimo to, we wrześniu 1939 roku działania militarne sojuszników Polski na froncie zachodnim były de facto symboliczne. Akcje propagandowe i stosunkowo niewielkie ruchy wojsk, między innymi Saarze. 12 września odbyła się konferencja we francuskim Abbeville, na której Chamberlain i Daladier podjęli decyzję, by nie rozpoczynać wielkiej ofensywy przeciwko Niemcom. Złamali zobowiązania sojusznicze wobec Polski. "Ich gwarancje zmierzały do tego, aby zapobiec wojnie, a nie zaś do tego, aby popierać Polskę militarnie, w razie gdyby wojna naprawdę wybuchła" - ocenił później Jan Karski we "Wielkich mocarstwach wobec Polski". Tymczasem po 3 września polskie gazety oszalały ze szczęścia. "Kolumny pancerne, które jak informuje radiostacja Paris Mondial - złamawszy osławioną linię Zygfryda, posuwają się dalej w głąb Niemiec w kierunku na Frankfurt i Kolonię" i dalej "600 bombowców angielskich zbombardowało Rzeszę Niemiecką od Bawarii do Hannoweru" - pisał "Kurjer Czerwony" 6 września. Również 6 września gazeta "Dzień Dobry": "Linia Zygfryda przerwana. Francuzi wkroczyli do Nadrenii". Dalej: "Nalot na Berlin samolotów polskich. Lotnictwo polskie dokonało w poniedziałek nalotu na Berlin. Z 30 samolotów, które brały udział w rajdzie, wszystkie powróciły nieuszkodzone". Przykładów takich nieprawdziwych informacji jest mnóstwo. W "Expressie Porannym" z 5 września "kawaleria polska wkroczyła do Prus Wschodnich" i "opanowawszy Klarheim i Kowalewen posuwa się dalej w głąb Prus. Nieprzyjaciel wycofuje się bezładnie". W rzeczywistości stacjonujące na północy Armia Modlin do 3 września zaczęła wycofywać się na linię Wisły i Narwi, a Armia Pomorze między 3, a 5 września, po rozbiciu przez generała Heinza Guderiana, ruszyła na południe. Niemcy uzyskali faktyczne połącznie terytorialne Prus Wschodnich z Rzeszą. Konsekwencja w retoryce zwycięstwa W następnych dniach najeźdźcy zajmowali kolejne miasta. 6 września marszałek Edward Rydz-Śmigły, prezydent Ignacy Mościcki i członkowie rządu opuścili Warszawę. Tego samego dnia Niemcy zajęli Kraków. Nad Wawelem zawisł sztandar ze swastyką. 8 września Niemcy zaczęli z lądu atakować stolicę. Od 12 września szturmowali Lwów. 14 września udało im się zamknąć pierścień wokół Warszawy. 17 września sytuacja stała się tragiczna - granicę polską przekroczyły oddziały radzieckie. Gazety nieprzerwanie informują o sukcesach. "Nasz Przegląd" 18 września: "Wielkie sukcesy Wojsk Polskich - Niemcy muszą się cofać. Straty niemieckie: 100 000 zabitych i rannych". Według Instytutu Pamięci Narodowej podczas całej wojny obronnej w 1939 roku zginęło blisko 17 tysięcy Niemców, rannych było ponad 36 tysięcy. W tym samym wydaniu "Nasz Przegląd" pisze o "akcji polskiej floty na Bałtyku": "polski kontrtorpedowiec 'Wicher' zatopił koło Wilhelmshaven niemiecką łódź podwodną. Kontrtorpedowiec przyjął na swój pokład załogę zatopionego okrętu". 18 września ORP Wicher od ponad dwóch tygodni leżał na dnie portu na Helu, zatopiony po zbombardowaniu przez niemieckie Junkersy. "Wieczór Warszawski" z 20 września: "Armia polska przeszła do natarcia pod Modlinem, pod Skierniewicami, pod Warszawą" i cytat z komunikatu Dowództwa Obrony Warszawy: "Nasze oddziały dokonały wypadu na południe Pragi, odrzucając nieprzyjaciela z przedpola. Na odcinku zachodnim Warszawy nasze oddziały wysunęły się głęboko naprzód, zwalczając skutecznie opór nieprzyjaciela. Akcja dalsza na tym odcinku trwa" - głosi oświadczenie, które brzmi jak poważna kontrofensywa. Tymczasem Niemcy czuli się na tyle pewnie, że na froncie pojawił się Adolf Hitler, który 17 września osobiście wydał rozkaz ostrzału Zamku Królewskiego, by złamać opór stolicy. Ostatecznie Warszawa poddała się 28 września. Cel wojny informacyjnej Nie ulega wątpliwości, że wszystkie te propagandowe komunikaty i artykuły miały dać Polakom nadzieję na zwycięstwo. Oczywiście gazety w końcówce lat trzydziestych nie dysponowały możliwościami, które pozwalałby na rzetelną weryfikację sytuacji na froncie, niemniej aspekt wspierania żołnierzy i ludności cywilnej jest tutaj niezwykle istotny. Jest też zabiegiem świadomym i celowym, bo jak powiedział Winston Churchill, "dopóki mamy wiarę w naszą sprawę i niezłomną wolę zwycięstwa, zwycięstwo nie będzie nam odmawiane". Być może bez nadziei płynącej z powyższych artykułów Warszawa nie mogłaby tak bohatersko stawiać oporu przez 20 dni. Niemcy chcieli zdobyć stolicę z marszu i przez prawie trzy tygodnie nie byli w stanie tego zrobić. Być może żołnierze generała Tadeusza Kutrzeby nie walczyliby tak dzielnie w bitwie nad Bzurą, kiedy uderzyli na skrzydło 8 armii niemieckiej i zmusili najeźdźców do zmiany planów ofensywy w centralnej Polsce. Być może nie moglibyśmy dzisiaj być dumni z obrony Wizny, kiedy kilkuset polskich żołnierzy na trzy dni zatrzymało pochód XIX Korpusu Armijnego liczącego tysiące wojskowych i ponad 300 czołgów wspieranych przez lotnictwo Luftwaffe. Być może Westerplatte nie mogłoby bronić się aż tydzień, odpierając 13 niemieckich szturmów. Propaganda wojenna nie jest zjawiskiem wyłącznie polskim. Do dzisiaj pokutuje, niestety bardzo skuteczna, propaganda niemiecka. Taktyka wojny błyskawicznej - Blitzkrieg, ukazywana jako szybki marsz nowoczesnych jednostek pancernych, wspieranych przez piechotę i lotnictwo, to do dzisiaj typowy obraz niemieckiego żołnierza w wielu fabularnych filmach wojennych i publikacjach. Niemcy zadbali, by nie pokazywać swoich ciągnących się kilometrami archaicznych taborów konnych - zupełnie standardowych dla armii II wojny światowej. Do dzisiaj pokutuje też termin "kampania wrześniowa", zaczerpnięty od frazy "Polenfeldzug". Niemcy chcieli podkreślić, że Rzesza prowadzi krótkie i łatwe kampanie, jak w Polsce czy we Francji, które są jedynie epizodami w ich "wielkiej historii". A "kampania wrześniowa" wcale nie skończyła się we wrześniu. Hel bronił się jeszcze 2 października. Ostatnia bitwa wojny obronnej miała miejsce 6 października pod Kockiem. Oprócz prasy, Niemcy na wielką skalę wykorzystywali kino. Na początku 1940 roku ukazał się film "Der Feldzug in Polen", później "Kampfgeschwader Lützow". Pokazano tam sfałszowany obraz bitew z 1939 roku, na którym niemieccy żołnierze bez trudu pokonują polskie oddziały. Z drugiego filmu pochodzi także - powielany później przez władze komunistyczne - mit o ułanach szarżujących na czołgi. Wszyscy jesteśmy żołnierzami W "Kurjerze Czerwonym" z 6 września pojawia się taki oto komunikat: "Zachować spokój i z wiarą w zwycięstwo". Brzmi znajomo? Podobne hasło, przez ostatnie sześć miesięcy, prawie codziennie publikują w mediach społecznościowych ukraińskie władze i profile związane z ukraińską armią. Jeżeli nawet trudno jest komuś zaakceptować fakt, że ukraińskie media w czasie wojny wybrały stronę i wspierają swoich żołnierzy, to w mediach tych pracują obywatele ukraińscy, którzy do tego zaangażowania mają nie tylko prawo, a wręcz są zobowiązani. Dokładnie tak samo jak polscy dziennikarze w 1939 roku. Nie ma zwycięstwa bez głębokiej wiary w pokonanie wroga. Jeżeli dziennikarze mogli podtrzymywać na duchu ludność cywilną i podnosić morale żołnierzy - robili to. Na swój sposób - walczyli. Dzięki temu trudniejsza każdego dnia walka wciąż miała sens. I tak przegraliśmy wojnę w 1939? To prawda. Jednak każdy kolejny dzień oporu podczas wojny sprawiał, że ostatecznie okupacja niemiecka była krótsza o tę właśnie dobę. Kolejny dzień oporu był kolejnym dniem bez tramwajów z przedziałami "nur für Deutsche". Kolejny dzień oporu był jeszcze jednym dniem bez prześladowań i niemieckich zbrodni w Polsce. Kolejny dzień oporu opóźniał powstanie obozów koncentracyjnych i zagłady. Każdy kolejny dzień oporu, był jeszcze jednym dniem wolności.