Biebrzański Park Narodowy, położony w północno-wschodniej części kraju, na terenie województwa podlaskiego, jest największym obszarem chronionym w Polsce. Obszary leśne zajmują ponad 15 tys. ha, grunty rolne - ponad 18 tys. ha, a nieużytki - słynne Bagna Biebrzańskie - blisko 25,5 tys. ha. Ogień w Parku pojawił się w niedzielę, 19 kwietnia. Przez kilka dni, nim udało się zapanować nad żywiołem, płomienie trawiły najcenniejsze przyrodniczo tereny. W niedzielę, 26 kwietnia, straż pożarna poinformowała, że akcja gaśnicza formalnie się zakończyła, a zarządzanie nad pożarzyskiem zostało przekazane dyrekcji Parku. Straty? Ogromne - pożar objął ponad 5,5 tys. ha, w tym ponad 4,5 tys. ha w granicach Biebrzańskiego Parku Narodowego, i 946 ha otuliny (otulina to wydzielony obszar ochronny wokół chronionego przyrodniczo terenu, zabezpieczający go przed zagrożeniami zewnętrznymi wynikającymi z działalności człowieka). Najtrudniejsze? Dopiero przed władzami Parku. Także z powodu suszy. O akcji gaśniczej i powrocie do "normalności" opowiada w rozmowie z Interią dyrektor Biebrzańskiego Parku Narodowego, Andrzej Grygoruk. *** Izabela Rzepecka, Interia: Walka z pożarem w Biebrzańskim Parku Narodowym trwała tydzień, przez kilka kolejnych dni dogaszano pogorzelisko. Jako dyrektor Parku, obok strażaków, był pan na pierwszej linii frontu. Jak przebiegała akcja gaszenia największego pożaru w historii tego terenu? Andrzej Grygoruk, dyrektor Biebrzańskiego Parku Narodowego: - Pożar wybuchł 19 kwietnia, ok. godz. 19, na działce Skarbu Państwa, nieużytkowanej przez wiele lat. Ogień zauważył jeden z pracowników. Na miejsce zadysponowano jednostki Ochotniczej Straży Pożarnej. Jeszcze tego samego dnia wydawało się, że pożar został opanowany i będzie możliwość jego ugaszenia, ale zmienił się kierunek wiatru i ogień zaczął się rozprzestrzeniać w kierunku południowym, potem południowo-zachodnim. Paliły się tereny na styku trzech powiatów: augustowskiego, grajewskiego i monieckiego, zagrożona była wieś Kopytkowo. Do akcji musieliśmy zadysponować samoloty, później także śmigłowce. Co okazało się największym wyzwaniem? - Brak przejezdności - to są duże, dzikie obszary, torfowiska, szuwary, trzcinowiska. Ciężki sprzęt nie mógł tam dotrzeć, a pożar się przesuwał. Każdego wieczora jakby przygasał, a następnego dnia rano znów się wzmagał. Wiatr również nam nie sprzyjał, do tego doszła oczywiście susza. Potrzebowaliśmy wsparcia z powietrza. W akcji gaśniczej użyto kilku samolotów. Musiały one w linii prostej pokonywać 40 km po paliwo, gdyż w okolicach Parku nie mamy odpowiedniego lotniska. Możliwość nabierania wody z rzeki Biebrzy, rzeki Ełk i Kanału Woźnawiejskiego miały dopiero śmigłowce przybyłe z Bielska-Białej i Torunia. Ich działania przyniosły pozytywny skutek. W akcję włączyli się także okoliczni mieszkańcy. - Mogę powiedzieć, że w akcję włączyła się cała Polska. Pomoc była ogromna, zorganizowano dużo sił i środków. Nasz Park jest duży, położony na terenie 14 gmin. Okazało się, że na naszym obrębie działa ponad 70 jednostek Ochotniczych Straży Pożarnych. Przed pożarem nie miałem o tym pojęcia. W sumie w akcji brało udział 77 jednostek straży z całej Polski, ponad tysiąc strażaków, a także wojsko. Pieniądze z darowizn, które spływały tak licznie, trafią do jednostek OSP, by je doposażyć na wypadek kolejnych takich wypadków. Czy na miejscu pożaru prowadzone są jeszcze jakieś działania? - Pożar udało się opanować dopiero 26 kwietnia, ale jego dogaszanie trwało tak naprawdę do 6 maja, gdyż w wielu korzeniach drzew i kępach turzyc jeszcze to zarzewie ognia zostało. Tliły się też pozostawione na łąkach bele siana, a to groziło pożarem i zapaleniem torfu. Dogasili to moi pracownicy i żołnierze Wojsk Obrony Terytorialnej z podlaskiej jednostki. Terytorialsi z dronem pozostają jeszcze do naszej dyspozycji - codziennie rano sprawdzają obszar i szukają ewentualnych zarzewi. Pożar wybuchł w trudnym dla kraju momencie, w momencie epidemii. Czy koronawirus w jakiś sposób utrudniał akcję? - Każdy się pilnował, cały czas byliśmy w maskach. Do tej pory nie pojawiła się żadna informacja, że ktoś zachorował. Śledztwo w sprawie pożaru prowadzi Prokuratura Okręgowa Białymstoku. Pan wyznaczył nagrodę dla tego, kto wskaże podpalacza. A więc to było podpalenie? - W Biebrzańskim Parku Narodowym to był 21. pożar, jaki odnotowaliśmy od 20 marca tego roku, dziewiąty pożar w okolicach gminy Sztabin. To było ewidentne podpalenie, nie wypalanie traw, bo tam nikt takich terenów nie wypala, zresztą zagrożone jest to surową karą. Przeznaczyłem 10 tys. zł na nagrodę za wskazanie sprawcy, wójt gminy Sztabin dołożył kolejne 10 tys. Dwie osoby prywatne dołożyły w sumie 6 tys. Wszystkich nas zaskoczył pan z Gdyni, który przeznaczył na ten cel aż 100 tys. zł. Łącznie mamy 126 tys. zł nagrody. Otrzymali już państwo zgłoszenia w tej sprawie? - Mam dwa zgłoszenia, ale nie mogę zdradzić szczegółów. Nie są to wskazania na konkretne osoby, ale jedynie przypuszczenia, że mogły to zrobić. Śledztwo trwa. Ze zdjęć satelitarnych wynika, że ogień objął powierzchnię prawie 5,3 tys. ha. Ostatecznie powierzchnię tę wyliczono na 5,5 tys. - Tak, obszar objęty pożarem to dokładnie 5,526 ha, w tym 4,580 ha w granicach Biebrzańskiego Parku Narodowego, i 946 ha otuliny. W tej powierzchni było 3,305 ha gruntów Skarbu Państwa i 2,221 ha gruntów prywatnych. Objęty pożarem został również Las Wroceński, gdzie mamy cenne siedliska i gatunki ptaków drapieżnych. Tam na szczęście był to pożar powierzchniowy. Zwierzęta ucierpiały w pożarze? - Do tego momentu nie mamy informacji o tym, żeby w pożarze zginęło jakiekolwiek zwierzę. Niedaleko Parku mamy ośrodek rehabilitacji zwierząt i do dzisiaj nie trafiło tam żadne zwierzę, które odniosło obrażenia wskutek działania ognia. Ale też z powodu suszy, np. ptaki, nie zakładały żadnych gniazd. Na terenie Biebrzańskiego Parku zagrożone wyginięciem są jednak cietrzew i orlik grubodzioby. - W tym rejonie jest tokowisko cietrzewi, jedno z niewielu. Nieliczną populację biebrzańską staramy się wspierać poprzez reintrodukcję (reintrodukcja polega na ponownym wprowadzeniu na stare miejsca bytowania rodzimych gatunków zwierząt i roślin, kiedyś tam żyjących, lecz wcześniej wytępionych - przyp. red.). Może one gdzieś się przeniosą, bo w Parku mamy kilka miejsc ich występowania. Orliki z kolei muszą mieć dzikie łąki do polowań, a te się spaliły... Na pocieszenie mogę powiedzieć, że na pożarzysku obserwowane są motyle, tysiące pająków, żab, jaszczurek i wiele gryzoni. To w kontekście odbudowy ekosystemu Parku, po takiej tragedii, bardzo dobra informacja. - Pocieszam się, że tak źle nie jest. W tej chwili, oprócz pracowników Parku, do inwentaryzacji przystąpią osoby z kilku instytutów i uczelni, w tym z Instytutu Badawczego Leśnictwa. Będą inwentaryzować teren pod kątem pożaru, a następnie pomogą w opracowaniu planu ochrony przeciwpożarowej na wypadek suszy. Taki plan oczywiście mamy, ale on się musi zmienić w przypadku tak katastrofalnej suszy. Prognozy hydrologiczne dla Polski nie są optymistyczne. Czy w Biebrzańskim Parku Narodowym istnieje ryzyko wystąpienia tak gigantycznego pożaru, z jakim zmagano się w połowie kwietnia? - Wciąż istnieje ryzyko wystąpienia pożaru o takiej skali, z jaką ostatnio mieliśmy do czynienia. Jest susza, susza i jeszcze raz susza. W czasie pożaru wodę musieliśmy dowozić w głąb Parku, bo wszystkie dawne rowy melioracyjne, nawet z zastawkami, są suche. Leśnicy, którzy przygotowują dla nas projekt planu ochrony ekosystemów leśnych, w borze bagiennym dokopali się do wody na głębokości 1,5 metra, a to są najbardziej wilgotne lasy i woda w nich powinna utrzymywać się na powierzchni nawet do połowy czerwca, z tego słynie nasz Park. Cały basen dolny, kilkanaście tysięcy hektarów posypanych jest "papierem" i może się jeszcze zapalić. Obrona w tym miejscu byłaby bardzo trudna. Jakie kroki w takim razie są planowane, żeby to ryzyko ograniczyć? - Jeżeli powstałby ponownie taki pożar, chyba podejmę decyzję o zasypaniu Biebrzy w kilku miejscach w basenie południowym, żeby sztucznie podpiętrzyć wodę. Wody jest naprawdę niewiele. W tej chwili płynie kilkanaście metrów sześciennych, nie wiem czy 10, a o tej porze powinno płynąć 50. Przepływ jest więc pięć razy mniejszy niż normalnie. Nie mamy skąd tej wody wziąć. Z pustego i Salomon nie naleje. Jak nie spadnie deszcz, to niestety może dojść do kolejnej tragedii.