Niedzielne zdarzenie znad zalewu Szczodrzykowo (gm. Kórnik), wielkopolska policja w rozmowie z Interią określa "zwykłym wypadkiem, przy którym nie ma już co badać". - Nie podejmujemy żadnych dalszych czynności w tej sprawie - mówi Andrzej Borowiak, rzecznik Komendy Wojewódzkiej Policji w Poznaniu. Jak informowała Interia, 30-letni wędkarz, mimo reanimacji i transportu śmigłowcem LPR do szpitala, zmarł w wyniku porażenia prądem. Prowadząca sprawę prokuratura nie potwierdza, czy bierze pod uwagę czyjekolwiek zawinienie. - Możemy powiedzieć tyle, że doszło do porażenia prądem elektrycznym w wyniku prawdopodobnie przeskoczenia łuku elektrycznego pomiędzy wędką, którą trzymał pokrzywdzony, a przebiegającą powyżej linią średniego napięcia. W tej chwili, co do planów postępowania przygotowawczego, żadnych informacji nie udzielamy - słyszymy w Prokuraturze Rejonowej w Środzie Wielkopolskiej. To nie jedyne takie zdarzenie w ostatnim czasie. Dwa tygodnie wcześniej do równie tragicznego wypadku doszło w Łęczycy (woj. łódzkie), gdzie życie stracił 52-letni wędkarz. Zazwyczaj postępowania w takich sprawach kończy sformułowanie: śmierć wskutek nieszczęśliwego wypadku. Śmierć na rybach. 80 tys. zł dla żony, po 100 tys. zł dla dzieci O nieszczęśliwym wypadku, za który nikt nie ponosi odpowiedzialności, przeczytała w umorzeniu prokuratorskiego postępowania także pani Ewa. Pół roku wcześniej spędzała z mężem i dziećmi weekend nad wodą. Kiedy reszta rodziny plażowała, mąż kobiety łowił ryby. - Po zakończeniu wędkowania mężczyzna udał się w stronę ścieżki rowerowej biegnącej wzdłuż rzeki. W jednej ręce niósł wędkę z włókna węglowego, drugą prowadził psa - opisuje okoliczności zdarzenia zajmujący się sprawą mec. Tomasz Kowolik z Kancelarii Adwokackiej Duraj Reck i Partnerzy. Później, jak wynika z relacji świadków, był już tylko głośny szum, słup ognia i leżący na ścieżce mężczyzna za spaloną wędką obok. Nie było najmniejszych wątpliwości, że przyczyną śmierci wędkarza było porażenie prądem. Jak do niego doszło? To badała prokuratura, która śledztwo umorzyła, wskazując, że zdarzenie "nie było spowodowane umyślnym działaniem sprawczym osoby trzeciej czy też zaniedbaniami ze strony osób odpowiedzialnych za prawidłowe utrzymanie i eksploatację linii elektrycznej". Swojej winy nie widział też sam zakład energetyczny. - Zakład od początku stał na stanowisku, że nie ponosi odpowiedzialności za zaistnienie zdarzenia, gdyż zdarzenie nosi wyłącznie cechy nieszczęśliwego wypadku, a jego sprawcą był sam poszkodowany, co wyłącza odpowiedzialność zakładu - tłumaczy adwokat Tomasz Kowolik. Rodzina, której życie po tej tragedii kompletnie się rozsypało, sprawiedliwości postanowiła poszukać na drodze postępowania odszkodowawczego. I tu sprawa nabrała zupełnie innego biegu. - Sąd pierwszej instancji zasądził na rzecz żony ofiary porażenia prądem od ubezpieczyciela zakładu energetycznego 80 tys. zł zadośćuczynienia z ustawowymi odsetkami od dnia wypadku i 5 tys. zł odszkodowania za znaczne pogorszenie sytuacji życiowej. Dzieci zmarłego otrzymały po 100 tys. zł zadośćuczynienia i 5 tys. odszkodowania. Sąd drugiej instancji wyrok w mocy utrzymał - mówi mec. Tomasz Kowolik z Kancelarii Adwokackiej Duraj Reck i Partnerzy. Bo, jak się okazuje, nieszczęśliwy wypadek nie zawsze wyklucza odpowiedzialność cywilną zakładu energetycznego. - Tylko nie każdy o tym wie - słyszymy od prawników. Żeby była odpowiedzialność, nie musi być zawinienia Istotę rzeczy tłumaczy Albert Demidowski, wiceprezes Polskiej Izby Doradców i Pośredników Odszkodowawczych. - Polskie prawo uznaje zakłady energetyczne za tzw. przedsiębiorstwa wprawiane w ruch za pomocą sił przyrody, a to powoduje, że potencjalna odpowiedzialność cywilna takiego zakładu nie wymaga wykazania jego zawinienia. Przykładowo: jeżeli linia energetyczna była zamontowana na prawidłowej wysokości i spełniała wszystkie wymagania techniczne, a dojdzie do jej obniżenia na skutek bardzo wysokiej temperatury i przeskoku łuku elektrycznego to, mimo braku zawinienia zakładu energetycznego, będzie on ponosić odpowiedzialność cywilną za szkodę spowodowaną porażeniem prądem - tłumaczy w rozmowie z Interią wiceprezes Polskiej Izby Doradców i Pośredników Odszkodowawczych. - Tak właśnie uznał sąd w sprawie moich klientów. Orzekł, że występuje tutaj odpowiedzialność zakładu energetycznego na zasadzie ryzyka, więc jego ubezpieczyciel zadośćuczynienie i odszkodowanie wypłacić musi - dodaje mec. Tomasz Kowolik. Eksperci przyznają, że w wielu sprawach związanych z porażeniem prądem przepis mówiący o odpowiedzialności zakładów energetycznych na zasadzie ryzyka znajdowałby zastosowanie, gdyby rodziny ofiar miały świadomość jego istnienia. - To z kolei trochę by zmobilizowało zakłady energetyczne do zachowania większej staranności, jeśli chodzi o zapobieganie tragediom, zwłaszcza, że linie wysokiego napięcia nierzadko przebiegają w pobliżu popularnych miejsc wędkarskich. Bo jeżeli ponoszą odpowiedzialność na zasadzie ryzyka, to będą robić wszystko, żeby to ryzyko zminimalizować, co przełoży się na przykład na większą dbałość o stan linii energetycznych, ich otoczenia i oznakowania o niebezpieczeństwie - ocenia adwokat Tomasz Kowolik. "Dużo zależy od drobiazgowych okoliczności" Oczywiście nie każda sprawa zakończy się odszkodowaniem. - Istnieją trzy przypadki, w których odszkodowanie nie będzie wypłacone. Są to: wyłączna wina osoby poszkodowanej, wyłączna wina osoby trzeciej, niezwiązanej w jakikolwiek sposób z zakładem energetycznym albo siła wyższa - wymienia Albert Demidowski. Podkreśla, że jeżeli poszkodowanym jest osoba, która nie ukończyła 13. roku życia, to nie może być mowy o jej wyłącznej winie. - Bo przepisy polskiego prawa zakazują możliwości przypisania osobie w takim wieku winy - zaznacza. - Bardzo dużo zależy od drobiazgowych okoliczności sprawy, bo mogło być tak, że ktoś zachował się dalece nieostrożnie. Ale i mogło być tak, że nic złego nie zrobił, a zginął. Czy duże zakłady, wiedząc o zasadzie ryzyka, biorą na siebie odpowiedzialność i chętnie do rozmów z rodzinami śmiertelnie porażonych prądem siadają? Nie. W naszej sprawie kategorycznie w pierwszym odruchu odmówili - podkreśla adwokat Tomasz Kowolik. Rolnik śmiertelnie porażony prądem. Dziewięć lat bez wyroku O tym, że ocena wszelkich okoliczności może trwać latami przekonali się bliscy Adriana, 20-latka, który zginął rażony prądem w czasie prac polowych. W dniu tragedii, 6 sierpnia 2013 roku, Adrian wyjechał kombajnem na pole sąsiada w Plechowie, małej miejscowość niedaleko granicy woj. świętokrzyskiego z Małopolską. Nigdy już z niego nie wrócił. Zmarł rażony prądem, po tym, jak przejechał kombajnem pod linią energetyczną o napięciu 15 kV. Rodzice chłopca nie mogli pogodzić się z tragedią. Kilka miesięcy po tragedii mówili dziennikarzom "Interwencji": - Nie ma sekundy, nie ma minuty, żebyśmy o nim nie myśleli. On nie zrobił nic złego. Zginął przez czyjeś zaniedbanie. Ich zarzut potwierdziło postępowanie prokuratury. Ustalenia śledztwa wskazywały, że nie doszło do bezpośredniego kontaktu pomiędzy linią energetyczną a kombajnem, a do przeskoku łuku elektrycznego. Ten nastąpił, bo przebudowane kilka lat wcześniej słupy linii energetycznej przechyliły się, co spowodowało, że linia, zamiast wisieć ponad sześć metrów nad ziemią, zwisała na wysokości zaledwie trzech i pół metra. Prokuratura Rejonowa w Pińczowie oskarżyła kierownika budowy, wykonawcę robót i inspektora nadzoru o nieumyślne spowodowanie śmierci Adriana i narażenie na niebezpieczeństwo utraty życia jego kolegi, który tego dnia pracował z nim na polu. Po ponad pięciu latach od tragedii, w 2018 roku, sąd pierwszej instancji wydał wyrok. Trzy osoby zostały skazane na karę roku więzienia w zawieszeniu na trzy lata, grzywny w wysokości 3 tys., 7,5 tys. oraz 10,5 tys. zł i 50 tys. zł solidarnego zadośćuczynienia za doznaną krzywdę. Kiedy cztery lata później pytam adwokata reprezentującego bliskich Adriana o finał sprawy słyszę: - Nie mogę pani przekazać informacji o prawomocnym zakończeniu tego postępowania, bo mimo upływu prawie dekady, ono wciąż się toczy - mówi mec. Wiktor Mordarski. - Owszem, sprawa została rozstrzygnięta ustaleniem winy oskarżonych, natomiast ze względów formalnych, Sąd Okręgowy w Kielcach uchylił ten wyrok do ponownego rozpoznania. I sprawa wróciła do sądu w Kazimierzy Wielkiej - dodaje adwokat. Jako powód uchylenia sąd wskazał "naruszenie zasady bezpośredniości i ciągłości rozprawy", co przyczyniło się do "błędnej oceny dowodów". Pewne jest jedno. Feralną linię krótko po wypadku Adriana przebudowano. *imię bohaterki zostało zmienione Irmina Brachacz irmina.brachacz@firma.interia.pl