30 września funkcjonariusze łódzkiej Krajowej Administracji Skarbowej prowadzili przy bramkach na autostradzie A2 rutynową kontrolę w ramach akcji SENT - Systemu Elektronicznego Nadzoru Transportu. Przy punkcie poboru opłat w Strykowie zatrzymali między innymi dostawczego mercedesa sprintera. Jego kierowcą okazał się 32-letni obywatel Turcji. - Mężczyzna w czasie kontroli nie chciał otworzyć przestrzeni ładunkowej auta, czym wzbudził nasze podejrzenia. Sądziliśmy, że może przewozić nielegalne towary - opisuje sytuację Agnieszka Majchrzak, rzecznik prasowy Izby Administracji Skarbowej w Łodzi. Ciężarówka pełna imigrantów i uchodźców Prawda okazała się bardziej dramatyczna. Po otworzeniu przestrzeni ładunkowej funkcjonariusze Krajowej Administracji Skarbowej odkryli we wnętrzu auta 29 cudzoziemców. Wśród nich troje wyziębionych, głodnych, ale przede wszystkim przerażonych piętnastolatków. Do lepszego świata podróżowali bez kogokolwiek z bliskich. Zanim wysadzono ich z dostawczego sprintera w Strykowie, spędzili kilka dni przy białoruskiej granicy. Pozbawieni dokumentów, które zabrali im przemytnicy Syryjka i dwóch Irakijczyków trafiło do policyjnej izby dziecka. Od razu przyznano im kuratora ds. deportacji, a urzędnicza machina ruszyła. - Ponieważ są małoletni na czas procesu deportacyjnego sąd w Zgierzu wydał postanowienie o umieszczeniu całej trójki w tymczasowej pieczy zastępczej - opowiada Aleksander Kartasiński z Fundacji Happy Kids. Zgierski PCPR został zobowiązany do znalezienia dzieciom dachu nad głową. Szukał, ale nie znalazł. "Nikt ich nie mógł lub nie chciał wziąć" - Żaden dom dziecka na terenie Łodzi i okolic nie podjął się tego wyzwania. Wszystkie placówki odmówiły przyjęcia dzieci cudzoziemskich. Dzieci spędziły w policyjnej izbie dziecka aż cztery dni - opowiada Aleksandra Wiśniewska z łódzkiej Fundacji Happy Kids. - Jak tylko się o tym dowiedzieliśmy natychmiast uznaliśmy, że to nie jest dobre miejsce dla tych przerażonych dzieci. Podjęliśmy decyzję, że bierzemy je do siebie. Porozumieliśmy się ze zgierskim sądem i Powiatowym Centrum Pomocy Rodzinie i w poniedziałek dzieci trafiły pod nasze skrzydła - tłumaczy Aleksander Kartasiński. Łódzka Fundacja Happy Kids od 20 lat prowadzi rodzinne domy dziecka, w których schronienie znajdują dzieci skrzywdzone przez los i prawnie pozbawione opieki biologicznych rodziców. Zazwyczaj polskie. Ale tym razem sytuacja była wyjątkowa. - Przede wszystkim zadbaliśmy o to, żeby dzieci mogły się przebrać, żeby zostały nakarmione, jedno z dzieci było mocno przeziębione po wielu dniach spędzonych w lesie na granicy. Ale przede wszystkim chodziło nam o to, by w końcu te dzieci poczuły się bezpieczne - opowiada Aleksandra Wiśniewska. Związana z fundacją kobieta zna los uchodźców od podszewki. Wiśniewska na co dzień jest politologiem i pracownikiem humanitarnym. Od lat pracuje w strefach wojny. Przez ostatnie dwa lata zarządzała medyczną misją humanitarną na wojnie w Jemenie z ramienia Polskiej Akacji Humanitarnej. Los zatrzymanych w Strykowie dzieci bardzo ją poruszył. - I nie tylko mnie. Z pomocą ruszył cały sztab ludzi, którzy pro bono zaproponowali nam pomoc. Dziewczynka mówi po arabsku, chłopcy po kurdyjsku. W proces wsparcia włączyli się tłumacze, prawnicy - wyjaśnia Wiśniewska. - Bo prócz wsparcia psychologicznego i wsparcia typowo opiekuńczego musimy uregulować stan prawny dzieci. Próbujemy wyrobić im tymczasowe dokumenty. Po kilku dniach pobytu dzieci mają się coraz lepiej. - Barierę językową pokonaliśmy, ale jest jeszcze ta psychologiczna. Dzieci boją się, nie znają swojej przyszłości. Przemytnicy mieli zabrać chłopców do Anglii, dziewczynka miała trafić do Niemiec. Wiedzą, że teraz są w Polsce, ale nie mają pewności co za chwilę się z nimi stanie - dodaje Aleksander Kartasiński. - Powolutku zaczynają nam ufać, bo widzą, że nie ma u nas zasieków, ani krat. Są w domu, z którego mogą wyjść swobodnie na spacer czy do sklepu. Zaczynają normalnie funkcjonować. To jest moment, w którym mogą powoli zaczynać odzyskiwać wiarę w świat dorosłych. Kierunek: deportacja Los dzieci takich jak te zatrzymane w Strykowie zazwyczaj jest przesądzony. - Dwa tygodnie temu byłyśmy na granicy z Janiną Ochojską. Z moich obserwacji wynika, że każda osoba, która przekroczyła granicę nielegalnie, otrzymuje automatycznie od Straży Granicznej decyzję o deportacji. Od tej decyzji można się dopiero odwołać. Tyle, że imigranci i uchodźcy często nie mają pojęcia co jest na tych kilkudziesięciu stronach, które otrzymali. Są chorzy, przerażeni i nie wiedzą, co im strażnik dał - tłumaczy Aleksandra Wiśniewska. Fundacja robi wszystko, żeby zapobiec deportacji nastolatków. - Staramy się, żebyśmy mogli odwołać się od decyzji, które pewnie za moment zapadną, tak aby te dzieci mogły zostać na terenie Unii Europejskiej i uzyskały ochronę międzynarodową. Nie chcemy, aby podzieliły los dzieci z Michałowa, że ślad po nich zaginie. Nie chcemy, by odesłano je na Białoruś i na tym zakończono sprawę - tłumaczy Kartasiński. Fundacji Happy Kids udało się skontaktować z mamą małej Syryjki. - Z naszych ustaleń wynika, że mama wychowuje ją sama w małej wiosce objętej konfliktem - opowiada Aleksander Kartasiński. - Matka zdecydowała się na ten dramatyczny krok, bo w Syrii dziewczynka nie miała szans na normalne życie. Kobieta żegnając się z córką wierzyła, że ta ucieczka zapewni dziewczynce lepszy byt - dodaje prezes Fundacji Happy Kids. I nie tylko jej. W Syrii zostało młodsze rodzeństwo dziewczynki, które być może miało później dołączyć do niej. - To są dramatycznie trudne decyzje. Nie wyobrażam sobie, co czuje matka, która wysyła swoje dziecko w nieznane. Wie, że tam czeka je lepsze życie, ale jednocześnie ma świadomość, że nim dotrze do tamtego świata, czeka je podróż obarczona dużym ryzykiem. Ta matka nie wie nawet, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy swoje dziecko żywe - podsumowuje Aleksander Kartasiński. Światełko nadziei Po kontakcie z matką dziewczynki udało się ustalić, że w Niemczech przebywają krewni Syryjki, którzy kilka lat wcześniej wyemigrowali za granicę. - To dla niej ogromna szansa - tłumaczy prezes Fundacji Happy Kids. Dlatego Aleksander Kartasiński wsiadł w samochód i pojechał do Niemiec. Jedzie spotkać się z krewnymi dziewczynki. - Rozmawiałem już z nimi przed telefon. Jestem dobrej myśli. Liczę na to, że uda nam się spotkać - tłumaczy Aleksander Kartasiński. - Mamy nadzieję, że uda się w tę pomoc zaangażować także międzynarodowe organizacje, dzięki którym to dziecko trafi pod opiekę najbliższych - dodaje Kartasiński. "System nie jest gotowy, a to dopiero wierzchołek góry lodowej" Przedstawiciele fundacji podkreślają, że takich przypadków jak dzieci ze Strykowa będzie więcej. - Dzieci z Michałowa czy inne, które trafiają do przekazów medialnych są w trudnej sytuacji, ale jak możemy podejrzewać, że są ze swoimi matkami, albo rodzinami. Te dzieci, które trafiły do nas są zupełnie same. A cały system pieczy zastępczej w Polsce jest nieprzystosowany do przyjęcia i potencjalnej integracji takich dzieciaków - wyjaśnia Wiśniewska. Wiśniewska spędziła w obozach dla uchodźców wiele czasu. Spotkała tam dzieci, które tak jak te zatrzymane w Strykowie, na szlaku migracyjnym były same. - W tych obozach działy się tak traumatyzujące rzeczy, że niejednokrotnie samotne dzieci uciekały, a potem ginęły i nawet nikt o tym nie wiedział, bo nie miały dokumentów, że w ogóle istnieją. Kończyły jako niezidentyfikowane ciała - opowiada Wiśniewska. - Podstawą byłyby rozwiązania systemowe i chęć dostrzeżenia problemu. Ale póki ich nie ma, wyręczamy system i działamy sami. Nasze działania są odpowiedzią na problem społeczny, z jakim przychodzi nam się obecnie mierzyć - tłumaczy Aleksander Kartasiński. - Zrobimy wszystko, aby tym dzieciom pomóc, bo opuszczając rodzinne domy, nie wybierały się na wycieczkę ku zatraceniu, tylko walczyły o lepszą przyszłość. Irmina Brachacz