Ustawa o wspieraniu i resocjalizacji nieletnich to wynik kilku lat prac ministerialnego zespołu ekspertów. Do Sejmu trafił projekt zawierający 417 artykułów opisanych razem z rozporządzeniami na 913 stronach. Ministerstwo Sprawiedliwości podkreśla, że nową ustawą chce kompleksowo uregulować problematykę dzieci i młodzieży, których zachowanie wymaga interwencji organów państwowych, ale także skończyć z absurdami w sprawach nieletnich. Odnosząc się do tego wątku, wiceminister sprawiedliwości Michał Woś, mówi w czasie pierwszego czytania w Sejmie: - Projekt wprowadza jasną filozofię działania, a mianowicie zatrzymuje machinę państwa na właściwym poziomie wobec występków. Tym właściwym poziomem będzie dyrektor szkoły. Chwilę później wyjaśnia: - Wprowadzamy nową instytucję, a mianowicie stosowanie wobec nieletnich przez dyrektora czy policję środków oddziaływania wychowawczego. Chodzi o to, żeby dyrektor zamiast kierować sprawę do sądu, co potem trwa, mógł od razu na przykład kazać grabić liście jesienią lub umyć korytarz - mówi minister Woś. To zapala czerwoną lampkę zarówno u przedstawicieli uczniów, jak i kadry zarządzającej szkołami. Dyrektor jak sędzia. "To może być polem do nadużyć" Do pomysłu odciążenia sądów rodzinnych poprzez scedowanie pewnych obowiązków na dyrekcję szkoły, krytycznie odniosło się działające na rzecz praworządności w oświacie Stowarzyszenie Umarłych Statutów. - Nowa ustawa o wspieraniu i resocjalizacji nieletnich ma przyznać dyrektorom szkół kompetencje zastrzeżone dzisiaj dla wymiaru sprawiedliwości. Dojdzie więc do sytuacji, w której o karze ograniczenia wolności nie będzie decydował, jak dziś, niezawisły sąd, ale ktoś, kto być może nie ma żadnego doświadczenia w stosowaniu prawa - ostrzegają członkowie stowarzyszenia. Nakładanie na uczniów środków oddziaływania wychowawczego bez kontroli sądu może być, ich zdaniem, polem do nadużyć. - Istnieje zagrożenie, że ta metoda będzie wykorzystywana do tego, żeby załatwiać każdy, najmniejszy nawet problem. Nawet taki, który jest kwestią sporną, np. kto zniszczył daną rzecz na terenie szkoły. Zwłaszcza, że ustawa nie zawiera żadnych przepisów proceduralnych, które by przewidywały w jaki sposób należy stan faktyczny ustalić. Jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, że te postępowania będą przeprowadzane pobieżnie lub na zasadzie widzimisię: "Ten jest urwisem, więc karę poniesie on" - mówi w rozmowie z Interią Sebastian Płachecki, radca prawny ze Stowarzyszenia Umarłych Statutów. - Skąd o tym wiemy? Stąd, że do stowarzyszenia już napływają wiadomości, że czasami w szkołach takie rzeczy się dzieją. Więc jeśli dochodzi do nich i bez ustawy, to trochę ryzykowne jest dawanie dyrektorom do rąk takiego środka bez kontroli sądu - dodaje prawnik. Prezes Stowarzyszenia Umarłych Statutów zwraca uwagę, że projekt ustawy traktuje dzieci w sposób nierówny względem dorosłych. - Nikt sobie przecież nie wyobraża nowelizacji Kodeksu Pracy, pozwalającej szefowi nakładać na pracownika za jego przewinienia, np. obowiązek dokonywania prac porządkowych na rzecz pracodawcy. A do czegoś podobnego wobec uczniów zmierza proponowana przez Ministerstwo Sprawiedliwości ustawa - mówi Łukasz Korzeniowski, prezes SUS. - Nie widzimy powodu, dla którego dziecko ma mieć ograniczone prawo do sprawiedliwego sądu tylko dlatego, że jest dzieckiem. Spytajmy młodzież o to, czy wolą, by prace społeczne nakazywał im bezstronny, niezawisły sędzia o wykształceniu prawniczym, czy pozbawiony tych przymiotów dyrektor szkoły - zwraca uwagę prezes stowarzyszenia. Dyrektorzy: Nie prosiliśmy o te zmiany Co o pomyśle sądzą ci, którzy mają przejąć kompetencje sądów? Pytamy w biurze Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty. - Przede wszystkim my o to nikogo nie prosiliśmy i nikt nas nie pytał czy potrzebujemy takich narzędzi - mówi Marek Pleśniar, dyrektor OSKKO. Podkreśla, że instrumenty, którymi do tej pory operowały szkoły były jego zdaniem wystarczające. - Od spraw poważnych, konfliktów z prawem, mamy sądy rodzinne, policje i inne instytucje państwowe do tego przeznaczone i nie dyrektorowi być sędzią i katem. Natomiast w sprawach wychowawczych, współczesna pedagogika raczej nie korzysta z takich twardych narzędzi. Instytucję "kozy" czy "sprzątania za karę" już dawno odesłaliśmy do lamusa, a "idź do dyrektora" jest anachronizmem niezgodnym z wiedzą o współczesnej szkole - tłumaczy dyrektor Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty. - Ta ustawa może być dla dyrektorów szkół pułapką, bo zobowiązuje ich ona do działania w obszarze zupełnie im nieznanym. Nakłada na nich nowe obowiązki, ale one nijak nie korelują z ich wiedzą i doświadczeniem - podkreśla Łukasz Korzeniowski, prezes Stowarzyszenia Umarłych Statutów. "Który uczeń znajdzie odwagę, by odmówić dyrektorowi?" Nowe przepisy zakładają, że nałożenie na ucznia kary wymagać będzie uzyskania jego zgody. Eksperci komentują, że będzie to martwe prawo. - Jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, że taka zgoda będzie wyrażana przez uczniów pod naciskiem dyrektorów, otoczonych dodatkowo przez pedagoga i wychowawcę. Ciężko wyobrazić sobie, aby kilkunastoletni uczeń, zaszczuty i zastraszony przez grono dorosłych, miał odwagę powiedzieć "nie" - mówi Sebastian Płachecki. W tej sytuacji jedynym sensownym rozwiązaniem, zdaniem prawnika, wydaje się "konieczność zatwierdzenia takiej decyzji przez niezależny, niezawisły i doświadczony w orzekaniu sąd". - Tak jak się dzieje w sytuacji, gdy dorosła osoba podejrzana o popełnienie przestępstwa chce przyznać się do winy i porozumieć z prokuratorem co do wysokości kary. Wtedy prokurator kieruje wniosek o wydanie wyroku skazującego do sądu. I sąd może się na taką karę zgodzić, ale i może uznać, że jest za łagodna, albo za surowa, albo przestępstwa w ogóle nie popełniono. Tutaj ta kontrola sądu jest zapewniona. My nie sprzeciwiamy się temu, by dyrektorzy mogli z takich instrumentów korzystać. Sprzeciwiamy się temu, żeby tego typu środki miały być stosowane bez kontroli sądu - mówi Sebastian Płachecki. Argumentem ustawodawcy za przeniesieniem odpowiedzialności na dyrektorów szkół jest m.in. zdjęcie z barków sądów spraw stosunkowo błahych. - To o tyle nielogiczne, że w przypadku dorosłych sądy też prowadzą drobne, wykroczeniowe sprawy. I tu nikt nie podnosi postulatu, że należy postępowanie w sprawach o wykroczenia zlikwidować - podkreśla radca prawny stowarzyszenia. "Znajdą się zwolennicy, którzy powiedzą: Wreszcie się za nich zabierają" Nasi rozmówcy przekonują, że grabienie liści jako kara, niewiele pomoże. - Jeżeli uczniowie coś narozrabiają, to jest tylko jeden powód, żeby kazać im coś zrobić - zadośćuczynienie temu, kogo skrzywdzili. Uczeń kogoś uderzył i ma teraz grabić trawnik? Czy to wyleczy rany poszkodowanego? Taki uczeń powinien podjąć jakieś działania naprawcze względem kolegi, a nie trawnika - wyjaśnia Marek Pleśniar. I dodaje: - Nie po to tyle lat edukujemy dzieciaki, żeby teraz praca była karą, a tak traktuje to ustawodawca. "Za karę zagrabiłeś trawnik". Szkoła nie jest od zbrodni i kary. Czy w środowisku są także głosy, że pomysł jest strzałem w dziesiątkę i pomoże i uczniom, i dyrektorom? - Być może są. Ja akurat się z takimi nie spotkałem. Nie chce generalizować, ale najczęściej te zmiany wywołują milczenie. Nie budzą ani entuzjazmu, ani paniki. Patrzymy na nie jak na kolejne wyzwanie. Wyzwanie, o które co ponownie podkreślam, nie prosiliśmy - mówi Marek Pleśniar. - Części obywateli, którzy nie analizowali tego problemu w sposób wszechstronny, taka propozycja może przypaść do gustu. Na zasadzie "O, wreszcie się za nich zabierają. W końcu nie będzie tak, że dyrektor nic nie może, a dziecko może wszystko". Tylko to tak nie działa. Tak samo jak forsowana przez ministerstwo wersja, że zaostrzenie kar w kodeksie karnym powoduje spadek przestępczości - wskazuje Sebastian Płachecki, radca prawny Stowarzyszenia Umarłych Statutów. SUS zapowiada dalsze działania w sprawie procedowanej ustawy. Irmina Brachacz