O niezwykłej historii dwóch rodzin - polskiej i żydowskiej, o tym, o czym w domu nigdy się nie mówiło, o milczeniu, "ludziach bez historii", którzy odeszli niezauważenie, o poszukiwaniu nieznanej tożsamości, o znaczeniu pamięci rozmawiam z Moniką Sznajderman, autorką książki "Fałszerze pieprzu". *** Ewelina Karpińska-Morek, Interia: "Wiemy, jaką miałeś piżamę. Wiemy, jak padało październikowe światło". Tata - wówczas 5-letni - siedzi na werandzie i rysuje. Zdjęcie 1932 roku. Zrobione w miejscu, o którym Marek Sznajderman nie chciał pamiętać. Trzy lata temu milczenie zakłócił list z sądu rejonowego ws. zasiedzenia. Dotyczył działki, na której - jak się pani później dowiedziała - kiedyś stał rodzinny dom. Jakie myśli pojawiły się wówczas w głowie? Monika Sznajderman:- Bardzo wiele myśli. Przede wszystkim, że mówimy o jakiejś działce, podczas gdy w mojej wyobraźni i wedle mojej wiedzy wszystko to, co należało do tamtego świata, świata przedwojennego, przed Zagładą, zniknęło, przepadło i materialnie nie istnieje już w żadnej swojej formie. A tutaj nagle okazuje się, ze jest jakaś działka, kawał lasu. Pojechałam z ciekawości, chciałam zobaczyć to miejsce. Była piękna pogoda, była słoneczna polana, były sosny, przeświecało słońce. I nagle zobaczyłam to miejsce. Zaczęłam sobie wyobrażać, co tu się mogło dziać przed wojną. To było nieprawdopodobne uczucie i splotło się dosyć szybko z innym wydarzeniem w czasie, mianowicie... Cudem odnalezione fotografie... - Tak, z przyjściem zdjęć z Ameryki, co pozwoliło mi tę polanę ożywić jeszcze bardziej, zaludnić konkretnymi ludźmi. Moja babka Amelia, która przed wojną dzieliła swoje życie na Warszawę i Miedzeszyn, a później również Śródborów, była osobą piszącą i miała taki zwyczaj, że wysyłała do swojej kuzynki w Ameryce listy i zdjęcia, które po drugiej stronie podpisywała i opisywała. W naszej rodzinie był fotograf amator - jej brat - który te wszystkie zdjęcia robił. Ona je opisywała i wysyłała w latach dwudziestych, trzydziestych do Ameryki. Kilkadziesiąt lat po wojnie te zdjęcia do nas trafiły. To było jakieś nieprawdopodobne zrządzenie losu, bardzo szczęśliwe Ale dotarły późno. - Bardzo późno. Były u kuzynki aż do jej śmierci. Kiedy umarła, ktoś nam te zdjęcia po prostu odesłał. Niewiele rodzin ocalałych miało to szczęście, że tyle materialnych śladów z przeszłości się zachowało. Na zdjęciach jest całe to życie. Zatrzymane w kadrze. Piękne, poruszające. - Zdjęcia są piękne, to prawda. Myślę, że ich zasługa tkwi nie w jakimś obiektywnym artyzmie, ale w tym, co znaczą dla nas, dla mnie, mojej rodziny i - myślę - dla wielu innych ludzi, których rodziny również zginęły w Zagładzie, a którzy takich zdjęć nie mają. Mam nadzieję, że te zdjęcia są dla nich choćby zastępczą formą pamięci. Czy ten list oraz fotografie to był ten początek? Wtedy narodził się pomysł na odtworzenie losów żydowskiej części rodziny? - Tak, to był ten początek, choć jeszcze nie było pomysłu na książkę. Powstawały kolejne rozdziały z myślą o pewnej antropologicznej konferencji, w której dorocznie biorę udział, i z czasem zaczęły mi się składać w jedną linearną opowieść.. Więc na początku to była historia o działce, którą zaludniają duchy - te duchy udało mi się do pewnego stopnia ożywić. Później była opowieść o Radomiu - mieście, które kojarzyło mi się wyłącznie z tym, z czym kojarzy się większości Polaków, czyli z niczym, ewentualnie z 1976 rokiem. A tymczasem okazuje się, że to było moje miasto rodzinne i żyła tam wielka rodzina Sznajdermanów - stamtąd również wywodzi się to nasze nazwisko. Później przyszedł czas na stanięcie twarzą w twarz z rzeczą chyba najtrudniejszą, czyli obozowymi przeżyciami mojego ojca, a jeszcze później trzeba się było zmierzyć też z polskością, choć początkowo miała to być opowieść tylko o żydowskiej rodzinie, którą pochłonęła Zagłada i którą ja starałam się, jak tylko mogłam, wydrzeć tej Zagładzie i oddać ojcu. To odbudowywanie przeszłości, pamięci, poznawanie rodzin o tak różnych losach było procesem bolesnym, oczyszczającym, ekscytującym? Obowiązkiem? - Myślę, że jedno drugiego nie wyklucza. Jeśli mamy poczucie jakiegoś obowiązku, to nie znaczy, że on nie będzie bolesny. Oczywiście, że był. Był, bo to nie są wesołe historie. To są smutne historie, chociaż chciałabym jakoś wierzyć, że to, co napisałam na samym końcu, wybrzmiewa jak jakiś rodzaj szczęśliwego zakończenia. Jedna rodzina ma pamięć udokumentowaną, szlacheckie tradycje, wieczory brydżowe we wspomnieniach, wyścigi konne, móżdżki w kokilkach. Druga, żydowska, odeszła niezauważenie, nikt po nich nie płacze. "Ludzie bez historii", "zwykli żyjący w niezwykłych czasach". Jak to się wszystko układa w głowie? - To się nie układa, bo to się nie ma prawa ułożyć. To znaczy ta polska historia nie ma prawa się ułożyć człowiekowi, który się stara to wszystko zrozumieć i pojąć. Monika Sznajderman opowiada o przeszkodach w poszukiwaniu żydowskiej tożsamości. Zobacz materiał wideo: W roku 1940 życie codzienne i towarzyskie rodziny - tej polskiej, ziemiańskiej, z pamięcią udokumentowaną - toczyło się niemal tak, jak gdyby nic się nie stało, jak gdyby nie było wojny. Obok tego, co działo się z krewnymi ze strony żydowskiej. Gdy dzisiaj pani o tym myśli, to jest to ciężar? - Jest to z pewnością ciężar. Moja książka składa się z pytań, na które nie znam odpowiedzi. Pytań, które nie są tylko wyłącznie zabiegiem stylistycznym, tylko naprawdę próbą zrozumienia, czy mogło być inaczej , gdybyśmy byli mniej obojętni, gdybyśmy uważali Żydów za współobywateli, a nie jakiś egzotyczny lud, który żyje przypadkiem na naszej ziemi. Pytań o obojętność, o niewidzenie, o to tytułowe fałszowanie rzeczywistości poprzez niewidzenie tego, co się naprawdę dzieje obok. Wiele pytań kieruje pani do siebie, do tej polskiej części rodziny, która miała to szczęście, że ocalała z wojny. Czy pani - jako antropolog kultury, a nie jako osoba, która prywatnie doświadczyła tych wspomnień - uważa, że kultury narodów żyjących obok siebie, pod jednym niebem, oddychające tym samym powietrzem, powinny się bardziej przenikać? A może same relacje powinny być silniejsze, ale kultury już się nie powinny przenikać? - Nie chcę się tu wypowiadać jako antropolog kultury. Bo nie chcę tej historii traktować jak pola badawczego i też nie jestem aż takim specjalistą, żeby wiedzieć, co kultury powinny. To jest intymna, osobista historia i nie chcę się bawić w jakiegoś prognostyka kultur i oceniać, co kultury powinny lub nie. Na pewno żyły osobno, nie znały się. Polski "pan", jakim byli moi przodkowie, traktował Żyda z miasteczka nieopodal jako istotę dość egzotyczną, nieznaną i w chwili próby, niestety, ta obcość przeważyła nad taką zwykłą, ludzką solidarnością. Pisze pani o bierności, akcentuje milczenie polskiej części swojej rodziny, gdy obok umierali Żydzi. Czy zanim książka się ukazała, pani polska rodzina prowadziła jakieś burzliwe dyskusje na ten temat? - Nie sądzę. Myślę, że dla polskiej części mojej rodziny jest to perspektywa zupełnie nowa, której oni nigdy nie przyjmowali - czysta konsekwencja tego, co napisał Isaac Bashevis Singer: "żyli razem 800 lat, ale się nie zżyli". Pojechała pani do Radomia szukać śladów obecności swojej dawnej rodziny żydowskiej? - Oczywiście. Został podobno dom przy ul. Prostej 31. - Tak, jako jedyny. To było bardzo poruszające, ponieważ Radom jest miejscem szczególnym, jest jakby kwintesencją polskiej niepamięci, polskiego wyparcia i to widać w każdym jego detalu. A ten jeden jedyny domek - przy takim ślepym zaułku ulicy Prostej - tam sobie stoi. Myślę, że to jest ten dom, jestem właściwie pewna, że to dom, w którym w 1877 roku zamieszkali moi pradziadkowie . Jeśli się nie mylę, to jest to niesamowite zrządzenie losu, że w tym mieście niepamięci, gdzie - cytując pisarza, pustka sąsiaduje "z przekleństwem odbudowanego miasta" - zachował się taki namacalny ślad. Pustka i odbudowa w tym kontekście, i w kontekście, o jakim pisał Elie Wiesel, to są rzeczy bluźniercze w stosunku do pamięci. I w tym mieście pustki i bluźnierczej odbudowy ten jeden jedyny domek to jest dla mnie coś bardzo ważnego. Jest jednym z dowodów na to, że to "wszystko jednak było"... - Człowiek się łapie wszystkich dowodów, jeśli nic nie ma. Monika Sznajderman o poszukiwaniu śladów po "zwykłych ludziach" i roli wyobraźni. Zobacz materiał wideo: - W przypadku Radomia to wszystko, co mam - kilka zdjęć i słowa. To wyobraźnia musi wszystko poskładać razem i nadać temu życie. Zapukała pani do drzwi domu pradziadków przy ul. Prostej? - Nie. Przyznam, że z ciekawości sprawdziłam na Google Street View. Też jakby w poszukiwaniu dowodu istnienia. I jest. W oknach są firanki. - Jest niebieski i kryty papą. Unika pani pisania o odwadze swoich polskich przodków, oddaniu ojczyźnie, bo "o tym już wiele napisano". Interesujące jest to, czego nie zrobili i czego nie zauważyli, choć działo się obok nich. - Nie unikam, odnotowuję to skrupulatnie i absolutnie im tego nie odmawiam. To zabieg stylistyczny, bo... ... nie o to chodziło w książce, tak? - Nie o to chodziło w książce. Monika Sznajderman o Żydach i Polakach, którzy żyli na jednej planecie. Zobacz materiał wideo: - Strasznie trudno mówić o obojętności, bo obojętność jest uczuciem niezwykle trudno definiowalnym. Właściwie definiuje się ją przez brak. Prawda? I o ten brak mi chodzi. Czego zabrakło, co mogłoby sprawić, że więcej Żydów by przeżyło. - No i dochodzą do tego jeszcze powszechne i jasno wyrażane poglądy antysemickie - na przykład Stronnictwa Narodowego, którego prominentnym działaczem był jeden z moich polskich dziadków, który jest zarazem jednym z bohaterów książki. Pani pyta o to, czego nie zrobili przodkowie... - Czego myśmy nie zrobili! Naprawdę podkreślam to "my". Czuję częścią polskiej rodziny, więc pytam, czego MYŚMY nie zrobili. Czym była NASZA obojętność? Czy obojętność może być niewinna? Czy słowa, którymi się część naszej rodziny posługiwała w odniesieniu do Żydów, więc czy te słowa mogą być niewinne, czy można ich używać bezkarnie? Myślę, że jest to powieść o Polsce. "Nikogo nie zabiliśmy, w nikogo nie rzuciliśmy kamieniem. W niczyich garnkach nie gotowaliśmy, nie pragnęliśmy niczyjego złota? Czym zawiniliśmy?"... - Tak, to jest to najistotniejsze pytanie. Naprawdę starałam się w tej książce unikać tonów oskarżycielskich. Naprawdę starałam się zadawać pytania, nie licząc na odpowiedź. Bo są pytania, na które nie ma odpowiedzi. Albo jest wiele różnych odpowiedzi. "Muszę pamiętać" - podkreśla pani wielokrotnie. Czym jest pamięć Moniki Sznajderman? - Jest jedyną rzeczą, jaką mam po moich żydowskich przodkach. Definiuję się przez nią. Ja, jako Żydówka po ojcu. Nie przekazano mi przywiązania do tradycji, do religii, nie przekazano mi niczego takiego, co zwykle dziecku wychowywanemu w jakiejś kulturze się przekazuje. Wyrastałam w pustce, jeśli chodzi o żydowską część mojego wychowania, mojej tożsamości i dlatego mogę się definiować wyłącznie przez pamięć. W pewnym sensie zbudowałam siebie z tej pamięci. Ma pani żal do taty, do rodziców, że nie budowali tej drugiej tożsamości? - Do nikogo nie mam żalu. Nie mam prawa do nikogo mieć żalu. Już najmniej do mojego ojca, który przeżył to, co przeżył... Ta książka powstała z milczenia pani taty. Marek Sznajderman najchętniej powiedziałby: nic nie było. A co powiedział, gdy wziął do ręki książkę, będącą zanegowaniem tego milczenia. Odetchnął z ulgą? - To musiałby powiedzieć on sam, ale, sądząc z miny, jaką zrobił, gdy wziął do ręki książkę, i z tego, co mi powiedział, jest chyba bardzo szczęśliwy, że ta książka powstała i że wreszcie zrozumieliśmy wszyscy, że to nie jest tylko jego przeszłość, tylko nasza, wspólna - i przeszłość, i pamięć. * * * Rozmowa została przeprowadzona w Żydowskim Muzeum Galicja.