Kreml nie bez przyczyny wiązał z wygraną Donalda Trumpa w wyścigu do Białego Domu wielkie nadzieje. Słowa, jakie padały w kampanii wyborczej, pozwalały domniemywać, że Władimir Putin zyska doskonałego kompana do prowadzonej przez siebie politycznej gry. Jeszcze jako republikański kandydat na prezydenta Trump zasugerował wprost, że USA powinny uwzględnić wybór mieszkańców Krymu i zaakceptować jego przejęcie przez Rosję, jeśli miałoby to poprawić wzajemne relacje. "Wiecie, że naród Krymu, jak słyszałem, wolał być z Rosją niż tam, gdzie był wcześniej. I to trzeba mieć na uwadze" - zaznaczył w lipcu 2016 roku w wywiadzie dla telewizji ABC. "Co się tyczy Ukrainy, to panuje tam bałagan. I dzieje się tak za rządów administracji Baracka Obamy i jego silnych związków z NATO. I ze wszystkimi tymi silnymi związkami z NATO na Ukrainie jest bałagan" - sprecyzował. Dewizą jego pochlebnych wypowiedzi na temat gospodarza Kremla stała się teza wskazująca na to, że "jeśli Stany Zjednoczone miałby dobre stosunki z Rosją, to byłoby to wielką rzeczą". Dyplomatyczny skandal Wynik listopadowego rozdania pokazał, że kandydat Republikanów do swojej wizji "wielkiej Ameryki" i pełnej niejednoznaczności polityki międzynarodowej wyborców przekonał. Na Kremlu na cześć nowego lokatora Białego Domu też wiwatowano, a Władimir Putin snuł co do niego szerokie plany. Atmosfery ogólnej radości nie psuły nawet doniesienia amerykańskich dzienników - z "New York Times" i "Washington Post" na czele - z których wyraźnie wynikało, że Rosja w wygranej kontrowersyjnego miliardera miała swój niemały udział, wpływając wprost na wynik wyborów. Droga do wieszczonego przez wielu ekspertów resetu w relacjach na linii Waszyngton- Moskwa wydawała się być utorowana. Zwłaszcza, że w nowej administracji Białego Domu pojawiło się wielu uznawanych za prorosyjskich polityków z obecnym sekretarzem stanu Rexem Tillersonem, doradcą ds. polityk zagranicznej Henrym Kissingerem oraz byłym doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego Michaelem Flynnem na czele. Zwrot w dotychczasowej retoryce Trumpa wywołał dyplomatyczny skandal z udziałem uchodzącego za jego kluczowego eksperta emerytowanego generała piechoty morskiej i byłego dyrektora Agencji Wywiadu Ministerstwa Obrony USA. Po publikacji "Washington Post" wyszło na jaw, że Michael Flynn zataił przed najbliższym otoczeniem, z wiceprezydentem Mike’em Pencem włącznie, tematykę swoich rozmów z ambasadorem Rosji w Waszyngtonie Siergiejem Kislakiem. Według mediów jednym z wątków przewodnich dywagacji miały być sankcje wobec Moskwy. Cieszący się dotąd "ogromnym zaufaniem" prezydenta USA Flynn po zaledwie 25 dniach pełnienia funkcji podał się do dymisji. Pełen dwuznaczności przekaz Dzień po politycznym trzęsieniu ziemi w Waszyngtonie z ust Donalda Trumpa padła zaskakująca - w odniesieniu do wcześniejszych wypowiedzi - deklaracja o konieczności zwrotu Ukrainie Krymu i deeskalacji konfliktu na Ukrainie. Paweł Musiałek, ekspert Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego zwraca uwagę, że słowa amerykańskiego prezydenta, choć nieoczekiwane, wpisują się w jego pełną dwuznaczności retorykę obserwowaną w sugestiach i komunikatach wysyłanych w kierunku Rosji. - My głównie koncentrowaliśmy się na tych wypowiedziach Donalda Trumpa, w których podkreślał konieczność porozumienia z Moskwą w kwestiach międzynarodowych, ale te stanowiska jednocześnie były równoważone przekazem, który niekoniecznie był w smak Kremla - wyjaśnia w rozmowie z Interią. Wspomniana dwuznaczność to naturalna konsekwencja dwóch czynników: braku politycznego doświadczenia nowego amerykańskiego prezydenta i oczekiwań elektoratu. - Przede wszystkim było wiadomo, że Donald Trump nie do końca sprawy międzynarodowe czuje, dopiero będzie poznawał smak ustaleń z Władimirem Putinem i co się z tym bezpośrednio wiąże klarował bardziej spójną politykę zagraniczną. Z drugiej strony część elit amerykańskich popierała porozumienie z Rosją, widząc, że to nie ona a Chiny są kluczowym przeciwnikiem. Mając świadomość, że nie da się prowadzić walk na kilku frontach, bo amerykańskie zasoby są coraz szczuplejsze, okazało się, że konieczne jest strategiczne porozumienie, które umożliwi skoncentrowanie się na Pekinie - precyzuje ekspert. Starcie frakcji i różnica zdań Specyfika i profil osobowościowy przedstawicieli administracji Donalda Trumpa sprawiają, że wszystkie scenariusze - włącznie z najgorszym z punktu widzenia państw Europy Środkowo-Wschodniej - wchodzą w grę. - Trudno na dzień dzisiejszy rozważyć, która frakcja będzie przeważać i jaka będzie amerykańska polityka wobec Władimira Putina, bo są tam i osoby nastawione na współpracę z Rosją, jak i takie, jak przykładowo generał James Mattis, obecny sekretarz obrony Stanów Zjednoczonych, które są zwolennikami ostrzejszego kursu - argumentuje Musiałek. - Moim zdaniem trudno to będzie rozstrzygnąć na podstawie formalnej analizy kompetencji, dlatego, że jak patrzymy na to, jak Donald Trump dobiera współpracowników, to widzimy, że dużo do powiedzenia ma tam rodzina, która nieformalnie mu doradza, zarówno w kwestiach biznesowych jak i w politycznych. Mamy do czynienia z bardzo dużą ilością zakulisowych zadań i aby móc je ocenić, trzeba poczekać na kolejne ruchy - precyzuje. Test na czujność i potajemnie rozmieszczane rakiety W tym samym czasie, gdy Donald Trump zmaga się z zawirowaniami kadrowymi, oporem ze strony powołanych jeszcze za jego poprzednika urzędników i niuansami rodzimej polityki Władimir Putin testuje jego czujność, łamiąc przy tym wzajemne porozumienia, włącznie z tymi, które doprowadziły do zakończenia zimnej wojny. Dowodów daleko nie trzeba szukać. "New York Times" ustalił, że ostatnio Rosja w tajemnicy rozmieściła nowe rakiety samosterujące, naruszając podpisany w 1987 roku przez prezydentów USA i ZSRR Ronalda Reagana i Michaiła Gorbaczowa układ. Zabrania on stronom testowania, produkcji i posiadania odpalanych z wyrzutni naziemnych rakietowych pocisków balistycznych, bądź manewrujących o zasięgu od 500 km do 5,5 tys. kilometrów. Obrana przez gospodarza Kremla taktyka mieści się w granicach sprawdzonej, skalkulowanej na określony zysk gry. - Można powiedzieć, że obowiązuje taka niepisana zasada i w momencie, gdy Władimir Putin wyczuwa pewną słabość, to stara się uzyskać maksymalnie dużo i posuwa się znacznie dalej niż zakładały to początkowe ustalenia. Wydaje mi się, że tak też będzie w przypadku Donalda Trumpa - przekonuje nasz rozmówca. Jednocześnie zaznacza, że o ile w grę mogą wchodzić pewna ustępstwa, to w długofalowej perspektywie o ścisłej współpracy nie może być mowy. Na przeszkodzie stanie oczywisty konflikt interesów i mocarstwowe aspiracje obu potęg. - Władimir Putin jest zainteresowany przede wszystkim osłabieniem Stanów Zjednoczonych i to jest jego strategiczny cel, bo jak na razie to one są głównym graczem na arenie międzynarodowej, który kreuje zasady gry - uzasadnia. "Sojusz z Rosją pachnący Jałtą raczej niemożliwy" Z kolei Donald Trump przekona się, że Władimir Putin nie jest politykiem, na którego można lojalnie liczyć, tylko we wszystkich możliwych okazjach będzie chciał nadużyć jego zaufania i ta współpraca zostanie przerwana. Podobnie jak parę lat temu zerwany został reset ogłoszony przez nomen omen Hillary Clinton. - Oczywiście punktowych porozumień nie wykluczam, wręcz przeciwnie uważam, że one są bardzo prawdopodobne w niektórych aspektach, ale z pewnością nie będzie to przesądzało o strategicznym sojuszu, który będzie trwały i będzie pachniał drugą Jałtą, bo gdzieś to określenie w debacie się pojawia - przekonuje Musiałek. - Elity amerykańskie, przede wszystkim republikańskie, są bardzo negatywnie nastawione do ścisłej współpracy z Moskwą. Jeśli to ma być jakieś porozumienie otaczające częściowo Chiny, to tak, ale nie kosztem tego, żeby oddać Putinowi swobodną rękę w kwestii kształtowania polityki Europy Środkowo-Wschodniej. Mimo że do takich ruchów namawia uznawany za zwolennika "koncertu mocarstw" Henry Kissinger, który znalazł się w otoczeniu Trumpa jako doradca. Nie wydaje mi się jednak, żeby ta jego wizja została przeforsowana - uzasadnia. Wątpliwa pomoc Moskwy i wysoka cena za reset Z punktu widzenia Warszawy, jak i pozostających w strefie zainteresowania Władimira Putina krajów Europy Środkowschodniej, odejście od mocno wyartykułowanego rosyjskiego kursu to dobry prognostyk na przyszłość. Ogłoszony w marcu 2009 roku przez ówczesną sekretarz stanu Hillary Clinton i ministra spraw zagranicznych Rosji Siergieja Ławrowa "reset" wzbudza negatywne konotacje. W zamian za ewidentnie budzącą wątpliwości pomoc Moskwy, między innymi w sprawie Afganistanu i Iranu, Waszyngton wszędzie, gdzie tylko chciał tego Kreml, szedł na ustępstwa. Najwyższą cenę za geopolityczne i gospodarcze profity Putina zapłaciły kraje Europy Środkowo-Wschodniej, w tym Polska i Czechy. 17 września 2009 roku Barack Obama zawarł "deal" z gospodarzem Kremla i wycofał się z planów rozmieszczenia elementów tarczy antyrakietowej w Polsce, dając do zrozumienia, że kraje Starego Kontynentu lokują się co najwyżej na marginesie zainteresowania Waszyngtonu. Pouczająca lekcja z historii i wnioski na przyszłość Złe doświadczenia na Ukrainie nakazują wzmożoną czujność, by kolejne państwa nie stały się przedmiotem imperialnych ambicji Rosji. - Powinniśmy monitorować i pilnować, aby udzielane Rosji przez Stany Zjednoczone koncesje, nie odbywały się kosztem naszego regionu i naszej podmiotowości. W jak najmniejszym stopniu powinny dotyczyć też Ukrainy, chociaż obawiam, że stanie się ona przedmiotem rozgrywki. Obecnie nadal tam są podejmowane działania zbrojne i niewykluczone, że jakieś porozumienie, zakładające na przykład finlandyzację, to znaczy wycofanie się rosyjskich wojsk, ale pod gwarancją, że Ukraina nie będzie się integrować z Unią Europejską i NATO, byłoby tym, czym Władimir Putin byłby zainteresowany - przestrzega nasz rozmówca. Dynamicznie zmieniająca się sytuacja wymusza na Polsce, aby wykorzystała dobry moment i sama zadbała o swoje interesy. - Rząd Prawa i Sprawiedliwości łączy z obecnym lokatorem Białego Domu swojego rodzaju podobieństwo polityczne i ma tę przewagę, że dla Donalda Trumpa jest bardziej wiarygodny od brukselskiego establishmentu - przekonuje ekspert. - Politycy PiS poprzez różne wypowiedzi wskazywali, że obecna amerykańska administracja może okazać się ozdrowieńcza dla debaty publicznej na wyrost licząc, że takie sygnały trzeba wysyłać, żeby stworzyć własny kanał komunikacji z Białym Domem. Na pewno to ideowe pokrewieństwo będzie miało wpływ na wzajemne relacje. Jak duży, to się dopiero okaże - podsumowuje.