Po tym, jak brytyjska premier Theresa May opowiedziała się wprost za twardymi warunkami rozwodu Zjednoczonego Królestwa z Unią Europejską, oznaczającego przede wszystkim wycofanie się ze wspólnego rynku, szkocki bunt był tylko kwestią czasu. Jego ucieleśnieniem stała się inicjatywa pierwszej minister Nicoli Sturgeon, która ogłosiła, że będzie dążyć do zorganizowania drugiego referendum niepodległościowego. Przekaz premier jest prosty: Szkocja zasługuje na to, aby zdecydować o swojej przyszłości w uczciwy, wolny i demokratyczny sposób. "To do szkockiego parlamentu, a nie do Downing Street powinna należeć decyzja o tym, kiedy powinno się odbyć referendum, i decyzja naszych deputowanych musi być uszanowana. (...) Nasz rząd ma potężny demokratyczny mandat, aby zaoferować ludziom wybór dotyczący ich przyszłości" - przekonuje. Jeszcze dalej w swoich konkluzjach idzie poprzednik Sturgeon, Alex Salmond, który obecnie jest szefem klubu Szkockiej Partii Narodowej, sugerując, że "Szkocja nie może być traktowana jak województwo". "Pomysł, że brytyjska premier, która nie uzyskała mandatu do rządzenia krajem w demokratycznych wyborach i rządzi za pomocą niewielkiej większości w Izbie Gmin, miałaby zatrzymać całą procedurę, jest szalony i miałby potężne konsekwencje polityczne" - wskazuje. Pokerowa zagrywka Sturgeon Zgodnie z zamysłem Nicoli Sturgeon referendum miałoby się odbyć jesienią 2018 roku albo wiosną 2019, czyli w finale rozmów dotyczących warunków wyjścia Wielkiej Brytanii ze Wspólnoty, ale przed podpisaniem ostatecznego porozumienia z Unią. Taka koincydencja zdarzeń stawiałaby Theresę May pod presją. Jeśli wynegocjowałaby niekorzystne z punktu widzenia Zjednoczonego Królestwa warunki Brexitu, szkoccy nacjonaliści zyskiwaliby twarde argumenty w prowadzonej przez siebie ofensywie. Dlatego Londyn jasno daje do zrozumienia, że forsowna przez nich opcja w ogóle nie wchodzi w grę. Opór Downing Street i brak zgody brytyjskiego parlamentu to nie są jedyne przeszkody, z jakimi musiałaby się zmierzyć Nicola Sturgeon, dążąc do realizacji swojego planu. Sondaże pokazują, że sami Szkoci wcale nie są do końca przekonani o słuszności rozwodu ze Zjednoczonym Królestwem. 52 procent z nich - jak wynika z ostatnich badań - chce utrzymania z nim więzi. Po porażce poprzedniego referendum w 2014 roku, w którym przeciwnicy secesji wygrali stosunkiem głosów 55 procent do 45 procent, poprzednik Sturgeon, Alex Salmond, musiał podać się do dymisji. - Jeśli referendum z 2014 roku zostało odrzucone, to o czymś świadczy. Wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej oczywiście zmienia sytuację, ale inicjatywa organizowania kolejnego referendum niepodległościowego byłaby uzasadniona, gdyby sondaże prowadzone po referendum o Brexicie wskazywały na wyraźny wzrost poparcia dla idei secesji Szkocji. Tymczasem jest odwrotnie. Myślę, że koncepcja Nicoli Sturgeon może ponieść fiasko wśród samych Szkotów, którzy odrzucą tę inicjatywę - wskazuje w rozmowie z Interią dr Jolanta Szymańska, analityk z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, która zajmuje się polityką migracyjną i obszarem spraw wewnętrznych UE oraz systemem instytucjonalnym Unii. Szkocja za burtą, czyli brak unijnych procedur Trudne do pokonania mogą się okazać też przeszkody natury proceduralnej. Rząd Szkocji, decydując się na referendum niepodległościowe, chce uniknąć wystąpienia z szeregów Unii Europejskiej. Jednak rozwiązanie zakładające pozostanie we Wspólnocie, podczas gdy całe Zjednoczone Królestwo z niej wychodzi, w praktyce jest niemożliwe. Rzecznik Komisji Europejskiej Margaritis Schinas już zapowiedział, że po uzyskaniu niepodległości Szkocja będzie musiała o swoje członkostwo ubiegać się od nowa. Na podobne bariery wskazuje dr Szymańska. - Sytuacja jest niezwykle skomplikowana. Unia Europejska nie może negocjować z podmiotem niepaństwowym w sprawie akcesji - wyjaśnia. Gdyby natomiast po uzyskaniu niepodległości Szkocja starała się o członkostwo w UE, to wcale nie oznacza, że osiągnęłaby sukces i wynegocjowałaby podobne warunki do tych, z jakich obecnie korzysta. Szantaż Hiszpanii - Zgodę na to, żeby Szkocja mogła wejść do Unii Europejskiej muszą wyrazić wszystkie państwa członkowskie. Hiszpanie już jakiś czas temu, kiedy tylko pomysł się pojawił, sygnalizowali, że oni by blokowali taką inicjatywę ze względu na własne separatyzmy, które chcą powstrzymywać. Poza tym ewentualne członkostwo Szkocji pociągałoby za sobą konieczność spełnienia dodatkowych warunków. Przykładowo Wielka Brytania nie należy do strefy Schengen. Nowe państwa, które wstępują do Unii Europejskiej, są zobligowane do przystąpienia do niej, podobnie, jak są zobowiązane do wejścia do strefy euro - argumentuje ekspertka. - Nawet biorąc pod uwagę, że w międzyczasie nie będzie nowego traktatu unijnego, samo referendum ze względu na istniejące bariery byłoby wysoce ryzykowne. Gdyby Szkocja wyszła ze Zjednoczonego Królestwa, to wcale nie gwarantuje jej to wejścia do Unii Europejskiej. Cały proces z pewnością rozciągnąłby się w latach, a zatem nie wiem, czy taka perspektywa w ogóle zwolenników secesji interesuje. Nie jest też wykluczone, że w momencie tak trudnej próby jaką jest Brexit większość Szkotów uzna, że państwo jednak powinno trzymać się razem - dodaje. Przemyślana gra i zimna kalkulacja Premier Szkocji z pewnością ma świadomość istniejących barier. Jaki jest zatem cel prowadzonej przez nią "referendalnej gry"? Wbrew pozorom z politycznego punktu widzenia może ona jej przynieść profity i wzmocnić pozycję. Logika działań jest prosta: skoro istnieje ryzyko pominięcia, trzeba zastosowań formę nacisku. - Szkoci chcą mieć wpływ na decyzje i dążą do tego, żeby również opinia ich parlamentu była uwzględniana przez rząd brytyjski podczas negocjacji z Brukselą. Przede wszystkim sprzeciwiają się twardemu Brexitowi, chcą mieć silny związek ze wspólnym rynkiem i w związku z tym będą naciskać na rząd, aby łagodził swoje stanowisko i tak odczytuję ich inicjatywę - argumentuje dr Szymańska. Jednocześnie ekspertka wskazuje na znaczenie wyniku ostatniego głosowania w brytyjskim parlamencie. Izba Gmin odrzuciła zgłoszone przez Izbę Lordów poprawki do ustawy upoważniającej rząd Theresy May do rozpoczęcia negocjacji w sprawie wyjścia kraju z Unii Europejskiej. Zapisy te gwarantowały prawa obywateli UE mieszających w Wielkiej Brytanii po wyjściu z Unii i dawały posłom prawo weta wobec warunków tzw. Brexitu. - Do tej pory debata w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej toczyła się na arenie krajowej. Naciski na rząd w kwestii złagodzenia stanowiska płynęły ze strony parlamentu, a przynajmniej jego części. Teraz widać, że parlament usunął się rządowi z drogi, mimo że zgodnie z orzeczeniem Sądu Najwyższego ma głos w sprawie Brexitu. Tak trzeba interpretować te dwie odrzucone poprawki Izby Lordów - wskazuje nasza rozmówczyni. Do gry wkraczają także regiony, które coraz wyraźniej zaznaczają swoją obecność. Pomysł referendum wysuwa nie tylko Szkocja, ale i Irlandia Północna. - Regionalne ugrupowania zaczynają być bardziej aktywne i budować nacisk na rząd w sprawie negocjacji, próbując zabezpieczyć swoje interesy, zwłaszcza gospodarcze, które są związane z dostępem do unijnego rynku. Rolę odgrywa nie tylko czynnik ekonomiczny, ale i wola sporej części społeczeństwa, bo w referendum brexitowym zarówno Szkoci, jak i mieszkańcy Irlandii Północnej w większości opowiedzieli się za pozostaniem w Unii Europejskiej. Liderzy SNP i Sinn Fein czują się zobligowani do tego, żeby reprezentować interes, który w tym referendum został wyrażony przez obywateli. W zasadzie takiego scenariusza można się było spodziewać. Nicola Sturgeon od samego początku zapowiadała, że pomysł z referendum powróci, jeśli rząd brytyjski będzie się upierał co do twardego Brexitu, a jak widzimy upiera się, w tym sensie, że przedstawia twarde warunki. Trzeba jednak brać też poprawkę, że to jest dopiero początek rozmów i zawyżać stawkę będzie zarówno strona brytyjska, jak i strona unijna. To jest absolutnie normalne w negocjacjach i jeszcze wszystko może się wydarzyć - puentuje ekspertka. *** Wniosek o referendum niepodległościowe Szkocji byłby oparty na zapisach ustawy o ustroju Szkocji (Scotland Act). Procedura musi zostać rozpoczęta przez lokalny szkocki parlament w Holyrood, w którym Szkocka Partia Narodowa i Szkocka Partia Zielonych mają razem większość, a następnie poparta przez obie izby parlamentu w Westminsterze, który z prawnego punktu widzenia miałby jednak prawo weta.