Vincent V. Severski przez ponad ćwierć wieku był oficerem wywiadu PRL i RP. W 1990 roku został pozytywnie zweryfikowany. Pracował w blisko 50 krajach świata, m.in. na Wschodzie, w Azji, na Bliskim Wschodzie i Afryce. Za swoją służbę otrzymał z rąk prezydentów i premierów RP odznaczenia państwowe, a także amerykańską Legię Zasługi przyznaną przez Baracka Obamę. Przed dziewięcioma laty odszedł ze służby w stopniu pułkownika. Świat szpiegowski zamienił na wydawniczy. "Nielegalni", "Niewierni" i "Nieśmiertelni" sprzedały się w setkach tysięcy egzemplarzy. Spotkaliśmy się w Krakowie przy okazji Targów Książki i promocji "Niepokornych"; czwartej już części przygód Konrada Wolskiego i jego wywiadowczej ekipy. Dariusz Jaroń, Interia: Dobrze pan zna Kraków? Vincent V. Severski: - Mogę powiedzieć, że to jest moje miasto. Chodziłem tutaj do liceum. Do dziesiątki. Wiadomo, to jest okres, kiedy młody człowiek wszystko po raz pierwszy robi. Pierwszy papieros, pierwsze wino. To zostawia silny ślad. Nasza klasa była bardzo zżyta, do dzisiaj się spotykamy, chociaż część kolegów i koleżanek rozjechała się po świecie, niektórzy mają już wnuki. - W tym roku na rocznicę matury pojechaliśmy całą grupą do Bukowiny Tatrzańskiej. Była z nami wychowawczyni i polonistka, pani Kaczkowska. Rozmawiamy, a ona do mnie: Bodzio - taki miałem pseudonim w liceum - jak to możliwe, że ty książki napisałeś? Słaby byłem z polskiego, ledwo tróję miałem. Ale w tej słabości miałem też parcie, zawsze chciałem pisać, chociaż w szkole te wypracowania nie szły. Próbowałem krótszych form, rozsyłałem opowiadania po różnych redakcjach, m.in. do "Kultury", ale nigdy nic mojego nie opublikowali. To działało deprymująco na młodego człowieka, ale nie poddawałem się. Pracując w wywiadzie też pan pisał? - Tu dopiero dostałem możliwość pisania! Nie wiedziałem, że szpiegostwo właściwie na tym polega. Miałem 24 lata, jak poszedłem do wywiadu. Rzucili mnie na poligon, gdzie biegałem z karabinem, strzelałem i salutowałem, jak w wojsku, a później do Kiejkut. Dopiero jak trafiłem do centrali, okazało się, że nasza praca w ogromnym stopniu polega właśnie na pisaniu. To nie dotyczy tylko polskiego wywiadu, tylko jest obowiązującą na świecie normą. Co pan pisał? - My piszemy dwie formy: scenariusze i reportaże. Czasem to są - i celowo użyję tego słowa - dzieła, bo zawierają silny element literacki, wymagają myślenia abstrakcyjnego. Szpieg musi umieć bardzo dokładnie opisać swoje działania, przewidzieć ich następstwa, do tego dochodzą elementy dialogu, charakterystyka postaci, historia miejsca, topografia. Masa informacji. Te scenariusze muszą być do krzty uczciwe, bo piszemy je dla naszych przełożonych. Szef zatwierdza i ten co napisał dokument, jedzie do Iranu czy Chin i go realizuje. Słowem, pisze go dla siebie. Życia nigdy nie da się przewidzieć w stu procentach, ale im celniej się go przewidzi, tym bardziej skuteczne będzie działanie. Po akcji szpieg wraca i wszystko opisuje. I to jest normalny reportaż. Są specjalne szkolenia pisarskie dla szpiegów w Agencji? - Raczej dobiera się ludzi, którzy już potrafią pisać. Dobiera się osoby z odpowiednimi predyspozycjami, otwartymi na naukę, doskonalenie. W wywiadzie dużo się czyta. Najczęściej prozę nt. kierunku lub tematu, nad którym w danej chwili się pracuje. Jakiego odbioru swojej twórczości się pan spodziewał? - W wywiadzie odbiór tych naszych prac jest niewielki. Czytają nas 3-4 osoby, a potem opieczętowane teczki trafiają do archiwum. Może za pięćdziesiąt lat ktoś to jeszcze przeczyta, jak odtajnią dokumenty. Nie ma zatem tego, co jest najważniejsze w twórczości, czyli odbiorcy. A robimy fajne rzeczy, bardzo często widowiskowe. Do końca pracy w wywiadzie pisałem, mimo że byłem dyrektorem, nadal pracowałem w terenie. Płynne przejście do pisania po odejściu ze służby było dla mnie czymś naturalnym ze strony duchowej, wynikało też z potrzeby literackiej. Z chęci wypowiedzenia się? - Tak, miałem silną potrzebę wypowiedzenia się i wrażenie, że mam coś ważnego do powiedzenia. Chciałem opowiedzieć o mnie, moich kolegach, koleżankach. O naszym życiu, pracy, tym, kim jesteśmy i co robimy. Przez lata denerwowało mnie, co media o nas pisały. Co dla celów propagandowych mówili o nas politycy. My im służymy niezależnie od opcji politycznej. Obojętne jest dla nas to, jak ma na nazwisko premier czy prezydent. Smuciło mnie to wszystko, chociaż w wywiadzie są twardzi ludzi i łatwo się nie załamują. Ale zastanawiałem się, dlaczego w innych krajach może być ten pozytywny bohater, a u nas nie? - Jest James Bond, komandor Hamilton, Jack Ryan... Prawie każdy kraj ma takiego pozytywnego bohatera. Nie mówię, że to jest kultura wysoka. Nie, zwyczajna, popularna literatura. Ona ma swój odzew. Ma odbiorcę, kształtuje schematy i stereotypy. I z tego właśnie powodu chciałem to napisać. Chciałem też dać satysfakcję kolegom i koleżankom. Oni te moje książki czytają, znają mnie, nawet jak ktoś nie był moim podkomendnym. Co w branży mówią o pańskich książkach? - Koledzy i koleżanki się w nich odnajdują. Dzięki tym książkom mogli pokazać swoim najbliższym, nie mówiąc nic, bo obowiązuje tajemnica, choć trochę swojego życia i fachu. Pierwszymi ofiarami naszego zawodu są nasze rodziny. A cierpią dlatego, że nie wiedzą. Koleżanka wyjeżdża za granicę. Gdzie? No nie do Londynu czy Paryża, niech pan sobie telewizor otworzy. Maż tylko się domyśla, gdzie jest, a ona znika na dwa tygodnie. Wiadomo, co wyobraźnia podpowiada w takich chwilach. Umożliwienie bliskim wglądu w nasze życie jest bardzo ważne. To, że mi się udało tego dokonać daje dużą satysfakcję. Spodziewał się pan, że zostanie autorem bestsellerów? - Pojęcia nie miałem, co z tego będzie. Jest takie powiedzenie wśród pisarzy, że pierwszą książkę pisze się dla siebie, drugą dla czytelników, a dopiero trzecią dla pieniędzy. Zaniosłem maszynopis do Świata Książki. Natychmiast zdecydowali się na wydanie. I chociaż kazali mi skrócić powieść, to był pierwszy odzew, że to moje pisanie jest coś warte. Bo ja zielonego pojęcia nie miałem, czy ktoś to wyda, a jak wyda, to czy ktoś to będzie chciał czytać. Ostatecznie wydał pan książkę w Czarnej Owcy. Poszło o te skróty? - Nie tylko. Zdecydowałem się na Czarną Owcę, bo to było jedyne wydawnictwo, które stwierdziło, że warto zainwestować w debiutanta. Bo jak się debiut prozatorski przynosi wydawcy, to na ogół nie dostaje się żadnych pieniędzy. Prezes wyłożył ogromne pieniądze na billboardy i reklamę. I ta książka zaskoczyła. Trzeba jasno powiedzieć, że bez tej promocji tak by się nie stało. Ruch okazał się dobry dla wydawnictwa. Dotąd sprzedaliśmy prawie 300 tys. egzemplarzy moich książek, a czytelników liczy sie na około 3 miliony. A hejterów? - Zawsze się jakiś hejt pojawi, ale to jest promil. Biorąc pod uwagę doświadczenia innych kolegów autorów, muszę powiedzieć, że mam bardzo niewielki wskaźnik negatywnych komentarzy. W recenzjach praktycznie wcale. Jak są, częściej dotyczą mojej osoby, mam przeszłość w wywiadzie jeszcze z czasów komuny. Ale to też zanika. Pamiętam artykuł w jednym z prawicowych portali. Redaktor obsmarował moją pierwszą książkę, po czym na końcu napisał, że z niecierpliwością czeka na część drugą. Tak mu się nie podobało... ... że przeczytał ze wstrętem 800 stron i chciał kolejnych. Z uśmiechem to przyjąłem. Na czym polega sukces pańskich książek? - Jak napisałem pierwszą książkę, półka w Empiku była wolna. Nie było polskiej literatury tego rodzaju. Brakowało thrillera szpiegowsko-politycznego i ja się idealnie wstrzeliłem. Czytelnika interesuje sytuacja w Polsce, nasza perspektywa, ile można zagranicznych autorów czytać? To zabrzmi nieskromnie, ale często od czytelników dostaje takie sygnały, że nareszcie ktoś pokazał, że nasz wywiad też może być dobry, że może mieć pozytywnego bohatera, a nie tylko korupcja, zło i beznadzieja. - Przychodzą na spotkania ze mną przeróżni ludzie od mocno lewicowych po narodowców. Miałem kiedyś spotkanie na uczelni w Krakowie. Pełna aula, w pierwszym rzędzie siedzą podgoleni, napakowani faceci w koszulkach z orłami. Miny zacięte. Wszyscy już wyszli, a oni zostali i rządkiem do mnie podchodzą. Ściskają rękę, miażdżąc ją niemal i mówią: "tak trzymać, panie pułkowniku, dla dobra Polski". Pytam później rektora, kim oni są. Okazało się, że to najlepsi studenci z wydziału bezpieczeństwa. Wspomniał pan o polityce. Oficer wywiadu może mieć poglądy polityczne? - Oczywiście, jak każdy. Ale ja ich specjalnie nie uzewnętrzniam. I staram się też o tym pamiętać w książkach, inaczej zaprzeczyłbym pewnemu etosowi, któremu służy oficer. Jak powiedziałem, u nas nie ma znaczenia, jaka partia rządzi. Możemy lubić premiera lub nie, ale służymy tak samo wszystkim. Zresztą my nawet nie rozmawiamy o polityce w pracy, choć się na polityce znamy i jesteśmy ważnym elementem jej kreowania. Jak na imprezie ktoś zaczyna mówić o polityce, wiadomo, że prowokator. To się prawie nie zdarza. Tak samo musi być w moich książkach. I narodowiec musi znaleźć tam swoje miejsce, i lewicowiec też. - Pytał pan o przyczyny sukcesu, "Nielegalni" do dzisiaj się świetnie sprzedają, mimo że premiera była w 2011 roku. Wie pan dlaczego? Bo ta powieść się specjalnie nie zdezaktualizowała. Thriller szpiegowsko-polityczny musi odpowiadać na aktualne problemy, pokazywać bieżące zagrożenia, ale nigdy nie może być osobistym rozliczeniem z jakimś tematem, bo szybko straci na wartości. Frederick Forsyth pisał o zimnej wojnie, a wciąż się go dobrze czyta. Bo u niego nie zimna wojna była najważniejsza, tylko mechanizm konfliktu, sposób działania systemu. "Czwarty protokół" wciąż jest aktualny, bo Rosja wróciła na dawne pozycje. Wystarczy, że pan zamieni Związek Radziecki na Federację Rosyjską. Pisarz bazuje na wielorakich źródłach, ale też własnej wyobraźni. Pan bazuje na doświadczeniu. Czy to nie jest zmorą? Co może, a czego nie może pan napisać? - Wiem, co mogę napisać. Tajne są nazwiska, daty, miejsca czy konkretne fakty, na podstawie których można spozycjonować dane zdarzenie, a więc zdekonspirować je de facto. Te informacje nie są naszą prywatną własnością, tylko państwa polskiego. Są zamknięte w archiwum i nic mi do tego. O ich ujawnieniu decyduje wyłącznie państwo. Oficerowie wywiadu nie piszą wspomnień, ani autobiografii, jeśli to robią, to na zlecenie albo bujają, bo nie wolno robić takich rzeczy. Etyka na to nie pozwala. No dobrze, to co pan może opisać? - Życie, proszę pana. Bo oprócz tego, że jesteśmy oficerami, jesteśmy ludźmi. Mamy emocje, przeżycia, wrażenia, doświadczenia, przyjaźnie i nienawiści. Cały nasz świat jest związany z pracą, w związku z czym siłą rzeczy cały ten bagaż pochodzi z wnętrza życia szpiegowskiego. I ja to opisuje. Osiemdziesiąt procent miejsc, które opisuje w książkach, znam z autopsji. Prawie wszystkie postacie mają swoje archetypy. One oczywiście są przetworzone, żeby uniemożliwić identyfikację, ale każdy z nas wie, o kogo chodzi. Dawni szefowie wiedzieli, że napisał pan książkę? - Tak. Zapytałem, czy chcą przeczytać, bo niosę do wydawnictwa. Powiedzieli, że nie muszą. Odebrałem to jako dowód uznania. Zaufanie, że nie wtopię, nie zrobię nic złego i nikogo nie zdekonspiruję. Skoro tutaj rozmawiamy, to znaczy, że nic ważnego nie ujawniłem. W innym wypadku z pewnością zainteresowałby się mną prokurator. Nie brakuje panu tamtego życia? - Ze szpiegostwem jest taki problem, że wielu oficerów operacyjnych dłużej pracujących w Agencji, po przejściu na emeryturę ma depresję. Choroba nie wynika z traumatycznych przeżyć i ciężkich stresów, bo praca w wywiadzie nie jest obowiązkowa, jak komuś nie pasuje, to może w każdej chwili odejść. Ale żyjemy na wysokim haju, na adrenalinie. Po latach tego się nawet nie dostrzega, ale odchodząc na emeryturę, dopada człowieka syndrom odstawienia. Zblazowanie, znudzenie, niechęć do otoczenia, brak prawdziwych przyjaźni... Ja sobie od razu znalazłem pisanie. To był dla mnie naturalny sposób ucieczki. Szpieg nie jest przydatny w cywilu, bo na niczym innym poza szpiegostwem się nie zna, żyje więc z nędznej emerytury. To pogłębia stany depresyjne. Miał pan problemy po odejściu z wywiadu? - Tak, i mówię o tym otwarcie, bo to nie jest żadne tabu, miałem depresję po raku. To z zaniedbań głównie wynika. Jak się żyje na haju, to się zapomina o chodzeniu do lekarza. Nie wróciłbym już do agencji. Zbyt wiele lat minęło. Wszedłem w inny świat, poznałem mnóstwo nowych ludzi. Wcześniej też znałem ludzi z zewnątrz, ale to były cele do pożarcia. Każdego się taksowało, czy może się przydać. Dziś już tego nie robię. Dlaczego pisze pan pod pseudonimem? - Chciałem wydać książkę pod własnym nazwiskiem, ale Paweł Książkiewicz, prezes Czarnej Owcy, postawił sprawę jasno: Panie Włodku, przecież tego nikt nie kupi! Musimy wymyśleć medialny pseudonim, który będzie intrygował, prowokował i mówił coś czytelnikowi. Tak powstał Vincent V. Severski. Szpieg pozostaje w cieniu, pan - jako autor popularnej powieści - z dnia na dzień stał się osobą publiczną. To był dla pana problem? - To był mój największy problem. Myślałem, że będę sobie cichutko siedzieć, a książki będą się czytać. Nie wiedziałem, że jak się napisze książkę, to później trzeba jej bronić. Trzeba iść do czytelników, tłumaczyć, o czym się pisze, pokazać się im. Z tym miałem potworny problem, bo generalnie wizerunek oficerów wywiadu jest tajny. Jeszcze przed odejściem z wywiadu zostałem odtajniony, ale przez lata byłem kształtowany tak, żeby dobrze czuć się w cieniu. Młodych ludzi uczy się w szpiegostwie, żeby unikali blasku. Jak idą na tle szarej ściany, to mają być niewidoczni. A tu nagle musiałem wyjść do ludzi. W gronie najbliższych współpracowników uznaliśmy, że to zrobię i będę pierwszym nieformalnym rzecznikiem prasowym naszej profesji. Skoro te książki już wyszły, będę mówił za nas wszystkich, chociaż nikt - poza moją grupą - mnie do tego nie upoważnił. Z "górą" pan tego posunięcia nie konsultował? - Nie musiałem tego uzgadniać z nikim. Przecież i tak nie mówię żadnych tajnych rzeczy. Zresztą cała ta moja praca po odejściu ze służby przyniosła o tyle dobry skutek, że ilość chętnych do wywiadu wielokrotnie wzrosła. Zgłaszają się najbardziej dziwaczne postacie, przeczytały książkę i chcą żyć jak jej bohater... No więc wychodzi pan z cienia. I co się dzieje? - Pierwszą książkę przeczytał Kamil Durczok i zaprosił mnie do programu "Fakty po Faktach". Mówił, że powieść mu się spodobała i koniecznie musi zrobić ze mną cały program. Powiedziałem, że nie wystąpię w telewizji, ale tak mnie naciskali, że w końcu zgodziłem się. Nagrali mnie w półcieniu, nie było widać twarzy. Naiwne to było, ale nie dla czytelników. Marketingowo domyślam się, że bomba... - Strzał był, proszę pana, taki, że w ciągu dwóch tygodni sprzedaż wzrosła o 60 tys. egzemplarzy. Taki odzew był! Wydawnictwo nie zdążyło z dodrukowaniem. Źle się z tym czułem, ale powoli zacząłem się oswajać. Zacząłem występować w telewizji dla promocji. Występowałem pod pseudonimem literackim, co w sumie było - i nadal jest - kuriozalne. Facet mówi o sprawach polityki, bezpieczeństwa, a nie podaje prawdziwego nazwiska tylko wymyślone. Ale ta postać zaczęła funkcjonować w mediach. Przyznam, że trochę to reżyseruję, żeby funkcjonowała jak najlepiej, ale nikogo przy tym nie oszukuję. Jak pan książki podpisuje? - Pseudonimem. Ludzie chcą Severskiego, nie mnie. Nie jest mi żal, bo szpiedzy nigdy nie posługują się prawdziwym nazwiskiem. Całe życie funkcjonujemy na danych legalizacyjnych lub innych przybranych. Liczył pan, ile miał tożsamości? - Kilkanaście stałych. Można się w tym połapać? - Czasem człowiek zapomina na jakich danych funkcjonuje, który portfel ma w kieszeni. Mamy takie portfele gotowe: z dowodami osobistymi, kartami kredytowymi. Wszystko na lewe dane. No i czasem trzeba chwilę pomyśleć, żeby sobie przypomnieć, jak się nazywasz. Problem jest większy, jeśli spożyje się alkohol. Jak to jest z alkoholem na służbie? Z jednej strony stwarza zagrożenie, z drugiej jest narzędziem pracy agenta wywiadu. - Dobieramy ludzi takich, co potrafią kontrolować swoje zachowania, emocje, potrzeby, nawyki. Przez całą służbę po 1990 roku pamiętam jeden przypadek kolegi, który miał problem alkoholowy. Wrócił z trudnego terenu, tam pękł. Wyciągnęliśmy go z tego. Alkohol jest sposobem na odreagowanie, spuszczenie powietrza. Przy czym prawie nie zdarza się, żeby szpiedzy pili tak, że tracą kontrolę. Oficer, który nadużywa, jest widoczny. Jak widziałem, że ktoś przychodzi rano i jedzie od niego wódą, to raz odpuszczałem, ale za drugim brałem na rozmowę. A co z alkoholem jako narzędziem pracy szpiega? - W tym jest sporo przesady. W pewnym momencie nie da się pracować, to, że bierzemy jakieś specjalne środki, żeby pić, to bzdury są. Wiadomo, że jak będzie spotkanie z jakimś wschodnim człowiekiem, trzeba się po prostu dobrze i tłusto najeść. Nie wolno natomiast wylewać wódki do kwiatka, bo to może zdekonspirować agenta. Skoro wylewa, to znaczy, że chce oszukać. Pokus w szpiegostwie jest wiele, niektóre są mocniejsze i bardziej zgubne niż alkohol. Zamieniam się w słuch... - Dużo groźniejszy niż alkohol jest problem manipulacji. Kłamstwo, czyli "legendowanie" i manipulacja to nasze narzędzia pracy. Szkolimy się z technik psychologicznych, wiedzy na temat manipulowania kimś tak, żeby zrobił to, czego chcemy i jeszcze wierzył w to, że robi dobrze. To jest sztuka i bardzo groźne narzędzie. Nie używamy go do celów prywatnych i między sobą. Tłumaczymy młodym agentom, że jakiekolwiek wykorzystanie na zewnątrz technik operacyjnych kwalifikuje się do dyscyplinarnego zwolnienia. Tak jak przywłaszczenie choćby jednego grosza służbowego. Chodzi o zasady. Korzystamy z pieniędzy państwowych na cele prywatne, ale szef musi wyrazić na to zgodę. Zdarza się, że po skończonej robocie odbierałem telefon: "Szefie, skończyliśmy. Możemy pizzę i piwo kupić? Możecie". To się im nawet należy, ale musi się odbywać za zgodą przełożonego. W innym wypadku - do widzenia. Sam wyrzucałem oficerów, którzy poszli z żoną na obiad, a potem dołączyli rachunek do akt sprawy. Dużo jest przekłamań w obrazie polskiego oficera wywiadu w mediach i popkulturze? - Powiem panu nieskromnie, że moje książki jako jedyne pokazują, jak to życie szpiegów wygląda naprawdę. Twierdzę tak, ze względu na reakcję kolegów i koleżanek ze wszystkich służb, którzy mnie czytają. Kiedyś w ABW byłem na spotkaniu autorskim. Przyszło sporo osób z kontrwywiadu. Na koniec podeszła do mnie młoda dziewczyna z działu operacyjnego i powiedziała, że moje książki uratowały jej małżeństwo. Mąż nigdy nie wierzył, czym się zajmuje, byli na skraju rozwodu. Dopiero po lekturze zwrócił honor. - Co do przekłamań... Weźmy "Służby specjalne" Patryka Vegi. No to jest śmiech. Oficerowie wywiadu z piłą mechaniczną w bagażniku? Bzdury! I ten knajacki język. W wywiadzie są ludzie z doktoratami, po dwóch fakultetach, ze znajomością języków, świata, literatury. Niech pan zauważy, że u autorów, którzy nie zetknęli się z tym światem, bohaterowie nic nie piszą, nie czytają. Widział pan, żeby James Bond coś pisał albo czytał opasłe raporty? On się w wolnej chwili zajmuje kobietami. Tak dobrze, jak rozumiem, w wywiadzie nie jest? - A skąd. Po każdej akcji Bond siedziałby przy biurku i ją szczegółowo opisywał. Żyjemy w ciekawych czasach dla szpiega? - W wyśmienicie ciekawych czasach! Autorzy gatunku muszą reagować na otoczenie, oficer wywiadu robi to z natury. Trochę inaczej widzę ten świat, przebywając przez tyle lat po drugiej stronie lustra. Mam naturalnie wbudowaną zdolność analizy i syntezy, mocniej rejestruję niektóre informację. To się przekłada automatycznie na to, co piszę. Muszę się panu przyznać, że ja tej czwartej powieści miałem nie pisać. Ale napięta sytuacja międzynarodowa, wydarzenia w Polsce... musiałem na to zareagować, ale to oczywiście nie jest opis rzeczywistości jeden do jednego. Wróciliśmy do czasów zimnej wojny? - Napięcia są dziś o wiele większe. Prędzej porównałbym naszą rzeczywistość do sytuacji sprzed pierwszej wojny światowej. Rozmawiał: Dariusz Jaroń *** Przeczytaj inne teksty tego autora: Wierni skale. Historia ściśle tajna