Z pochodzącym z Izraela autorem spotkaliśmy się przy okazji krakowskich Targów Książki. Dariusz Jaroń, Interia: Co pana łączy z Polską? Meir Shalev: Więzy krwi. Miałem babcię z Polski. Przed wyemigrowaniem na tereny Izraela mieszkała w Warszawie. Była z pokolenia pierwszych osadników. W Izraelu poślubiła mojego dziadka, rosyjskiego Żyda z Sankt Petersburga. Bardzo lubię rosół i pierogi. To podobna kuchnia do tej, którą gotowała moja ukraińska babcia. Mam do niej ogromny sentyment. Sam pan gotuje? - Oczywiście! Umiem przygotować wyborny rosół. Może pan napisać z przymrużeniem oka, że z każdym czytelnikiem mogę stanąć do konkursu na najlepszy rosół i na pewno nie będę na straconej pozycji. A inne związki z Polską? - Są pisarze z Polski, z którymi czuję bliską więź. Jak Joseph Conrad, chociaż pisał w języku angielskim. Z wczesnego dzieciństwa pamiętam, że moim ulubionym autorem był Kornel Makuszyński. "Szatan z siódmej klasy" był tłumaczony na hebrajski, doskonała książka! Ojciec przekazał mi też zamiłowanie do "W pustyni i w puszczy" Henryka Sienkiewicza. Zaczytywał się w niej jako młody chłopiec, później zaczytywałem się ja. Z dzisiejszej perspektywy to opowieść trochę szowinistyczna i nacjonalistyczna, ale to wciąż znakomita książka przygodowa. To zrozumiałe, że inaczej po latach patrzymy na świat narratora... - Zgadza się, inne czasy i inne realia. Nie można oczekiwać, żeby poprzednie pokolenia oceniały świat przez pryzmat współczesnych standardów. Muszę panu powiedzieć, że w Polsce jestem już po raz czwarty. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale dobrze się tu czuję. Nie byłem natomiast w byłych obozach koncentracyjnych... Chociaż nie, raz byłem. Zostałem podstępnie zabrany do Majdanka. Podstępnie? - To nie było moją intencją. Pod pretekstem jakiejś wycieczki pojechaliśmy do obozu... Obozy to dla mnie za dużo. Sam widok zdjęć z zagłady wystarczy, abym rozsypał się na drobne kawałki. Byłem twardym żołnierzem w wojsku, ale widać jestem za słaby, żeby oglądać z bliska krematoria. Nie daję rady... Te emocje, uczucia... to wszystko we mnie jest, nie muszę tam jechać. Wspomniał pan o wojsku. W 1967 roku brał pan udział w wojnie sześciodniowej. - Jak wielu moich rówieśników. Czy to doświadczenie wpłynęło na pańską literaturę? - Wziąłem udział w krwawej bitwie, która wpisała się w historię Izraela. Sześć miesięcy później, już nie w trakcie wojny, chociaż w takcie działań operacyjnych, zostałem postrzelony czterema pociskami w nogę. Bratobójczy ogień. Spędziłem cztery miesiące w szpitalu, a następnie zostałem zwolniony ze służby. Zdarzało mi się nawiązywać do doświadczeń wojny, w książce "Chłopiec i gołąb" opisałem ciężko rannego człowieka, który umiera w wyniku poniesionych ran. Ale nie pisałem stricte o wojnie. Sam nie wiem, może kiedyś to zrobię. A napisze pan o konflikcie izraelsko-palestyńskim? - Piszę o nim regularnie w gazecie, ale nie napiszę powieści politycznej. Nudzi mnie ich czytanie, napisanie takiej książki zapewne znudziłoby mnie podwójnie. Skąd ta niechęć do gatunku? - Jestem podejrzliwy względem literatury zabarwionej politycznie. Względem autorów, którzy promują swoje poglądy polityczne poprzez literaturę lub - co gorsza, kiedy promują swoją literaturę za pomocą polityki. To nie dla mnie. Mój ojciec był w Izraelu znanym poetą w latach 50. ubiegłego wieku. Był prawicowcem, człowiekiem zaangażowanym politycznie. Pisał utwory poetyckie i polityczne. Już jako dorastający chłopak, miałem może dwanaście lat, mówiłem mu, że wolę jego wiersze. Odpowiadał, że jestem za młody i kiedyś zmienię zdanie. Nie zmieniłem do dziś. Jak zapatruje się pan na konflikt z Palestyną? - Jestem lewicowcem. Problem w tym, że idee lewej strony sceny politycznej na zakończenie sporu były bardzo dobre dwie dekady temu, ale nie zostały wdrożone. Dziś ich szanse powodzenia są coraz mniej prawdopodobne. Ekstremiści po obu stronach barykady są coraz mocniejsi, coraz potężniejsza i bardziej wpływowa staje się religia, rośnie poziom nienawiści i irracjonalizmu. Teoretycznie rozwiązanie konfliktu istnieje: osadnicy izraelscy opuszczają Zachodni Brzeg i te tereny zostaną zwrócone Palestynie, w zamian Palestyńczycy akceptują wynik wojny z 1948 roku. W praktyce nie wiem jednak, jak Izrael miałby ewakuować setki tysięcy ludzi z Zachodniego Brzegu... Brakuje woli politycznej? - Brakuje liderów. Sytuacja jest patowa, a porozumienie staje się coraz trudniejsze do zawarcia. Wróćmy do literatury. Wydana przed dwoma miesiącami w Polsce książka "Rosyjski romans" (wyd. Marginesy) jest mocno zakorzeniona w historii Izraela. - Opowiada historię trzech pokoleń rodziny pochodzącej z wioski założonej przez pionierów, którzy dotarli na tereny dzisiejszego Izraela 100-110 lat temu, tak jak moi dziadkowie. Wielu z nich przybyło z Europy Wschodniej: Rosji, Polski, Ukrainy. Uprawiali ziemię. Byli idealistami, częścią socjalistycznej i syjonistycznej rewolucji. Główny wątek dotyczy dziadka narratora, chce się zemścić na swoim przyjacielu za wydarzenia z przeszłości i zostać pochowany na swojej ziemi, nie na cmentarzu. Wie, że inni mieszkańcy wioski zechcą spocząć obok niego, a tym samym ta ziemia stanie się cmentarzyskiem. Dochodzi do poważnego konfliktu. Wnuk jest wykonawcą jego woli. Jak osobista jest to książka? - Pochodzę z takiej wioski, rodziny potomków pierwszych osadników. Ale nie mamy cmentarza na farmie, tylko nabiał i krowy. Mój dziadek był delikatniejszą osobą od bohatera książki, więc to nie jego historia. Oddaję natomiast atmosferę wioski, legendy krążące wśród mieszkańców. Część z nich usłyszałem przy rodzinnym stole. Są tu obrazki, które opowiadali moi wujowie, jak byłem małym chłopcem. Wpłynęli na mój styl. Nie byli literatami, ale mieli niezwykłą łatwość snucia opowieści. To historia rodziny, rewolucja syjonistyczna jest tłem dla powieści. Jest miejsce na miłość, konflikt między członkami rodziny i wiele humoru. Książkę otwiera scena, w której jeden z kuzynów kocha się z kobietą na szczycie wieży ciśnień, wrzeszcząc na całą okolice. Niebawem w Polsce ukaże się pańska kolejna powieść "Dwie niedźwiedzice". - To również opowieść o zemście. Mężczyzna zabija kochanka swojej żony, później dochodzi do kolejnego brutalnego mordu w rodzinie. To momentami książka drastyczna, chociaż jest też pełna miłości i erotyki, niełatwych relacji między bliskimi. O ile "Rosyjski romans" mógł się wydarzyć tylko w Izraelu, bo dotyczy zemsty ideologicznej w środowisku syjonistów, tak akcja opisana w "Dwóch niedźwiedzicach" jest równie prawdopodobna w Polsce czy Republice Południowej Afryki. Człowiek czasem zabija drugiego człowieka z zemsty, zazdrości czy pasji. Geografia nie ma tu nic do gadania. To historia oparta na faktach? - Jeden element fabuły wydarzył się naprawdę. Morderstwo kochanka żony. Dlaczego zainteresował się pan tą historią? - Usłyszałem o niej w Izraelu, wydarzyła się w latach 20. ubiegłego wieku. Ale to nic niezwykłego, takie historie dzieją się, jak wspomniałem, wszędzie. Drugie morderstwo wymyśliłem. Jest bardzo profesjonalne. Człowiek, który mści się za krzywdy wyrządzone jego rodzinie jest zawodowcem, a bliscy nie mają o tym pojęcia. Bardzo interesująca była praca nad tą postacią. Rozmawiałem z policjantami, snajperami, ludźmi - mówiąc oględnie - pracującymi dla rządu. Kreatywność tych ludzi jest niebywała. Większa niż u pisarzy. Pisał pan tę powieść z perspektywy kobiety. Ciekawe doświadczenie? - Znajome i bliskie mi kobiety powiedziały, że polegnę. Tłumaczyły, że kobiety są bardziej skomplikowane, niż się jakiemukolwiek mężczyźnie wydaje. Przestraszyły mnie. Ale zacząłem pisać i odkryłem, że nie mam najmniejszego problemu, aby przemawiać ustami tej konkretnej kobiety. Nie miałem takiego zamierzenia, żeby moja narratorka reprezentowała wszystkie kobiety na Ziemi, ale skoro potrafiłem napisać sześć powieści z perspektywy sześciu różnych mężczyzn, stwierdziłem, że podołam i napiszę jedną książkę z perspektywy kobiety. Żadnych problemów pan z tym nie miał? - Miałem problem z opracowaniem języka bohaterki, ale to nie miało nic wspólnego z jej kobiecością. Część czytelniczek polubiła tę kobietę, identyfikuje się z nią, inne jej nie trawią, mówią na spotkaniach autorskich, że jest okropną osobą. Czasem jest, przyznaję. A jak książkę odebrali krytycy? - Niektórzy ludzie w Izraelu skrytykowali mnie, twierdząc, że powieść jest niemoralna. Zachwyciły mnie te opinie! Zachwyciły? - Tak, bo ja te słowa odbieram jako pochwałę. To w pewnym sensie książka ekstremalna. Nie sądzę jednak, żeby literatura - czy szerzej mówiąc sztuka - była moralna czy niemoralna. Sztuka może mierzyć się z moralnymi kwestiami, ale nie ma nikogo edukować, nauczyć idei, sprawić, by ktoś stał się lepszym człowiekiem. Nie wierzę w to. Sztuka powinna natomiast stawiać pytania. Ja pytam czytelnika, co zrobiłby w takiej sytuacji? Sam sobie je stawiałem, kiedy pisałem książkę. I do jakich wniosków pan doszedł? - Nie zabiłbym człowieka z tego powodu, że przespał się z moją żoną, to się nie mieści w moim arsenale reakcji, ale mogę sobie wyobrazić, że dopuszczam się krwawej zemsty na kimś, kto zabił członka mojej rodziny. Nie sądzę, żebym tego dokonał, nie jestem zawodowcem i pewnie złapałaby mnie wcześniej policja, ale wyobrażam sobie taką ewentualność. - Po wydaniu książki dzwonili do mnie znajomi i pytali, czy wszystko ze mną w porządku. Uspokajałem, że to tylko powieść. Zadaniem pisarza jest opisywanie fenomenu, jakim jest człowiek. Wszyscy doświadczamy potrzeby zemsty. Od czasu do czasu każdego może nadejść myśl, żeby kogoś zabić. Większość z nas nic z tym nie zrobi, bo jesteśmy ludźmi moralnymi lub obawiamy się policji czy innych kryminalistów. Pociąga mnie to jako pisarza, intryguje i stymuluje. Chciałem dotrzeć do ciemnych zakamarków ludzkiej osobowości i pokazać sytuację ekstremalną, która może zdarzyć się każdemu. Rozmawiał: Dariusz Jaroń *** Przeczytaj inne wywiady naszego dziennikarza Vincent V. Severski: Jestem rzecznikiem szpiegów Mariusz Czubaj: Żywię się ścierwem codzienności Robert Kasprzycki: Moje ciało jest tylko awatarem