Dariusz Jaroń, Interia: W wieku 16 lat był pan przewodniczącym Koła Przyjaciół Dzieci Chorych "Serce" w Świdnicy. Typowy nastolatek ma w tym wieku inne zainteresowania... Marek Michalak: Różnie z tym bywa. Jedni zajmują się ochroną zwierząt, inni pomagają w hospicjach, ale rzeczywiście w tamtych czasach to może nie było normą. Dzisiaj jest inaczej? - Tak, wolontariat cieszy się coraz większą popularnością, młodzi ludzie robią dziś wiele ważnych rzeczy, coraz chętniej udzielają się w różnych dziedzinach pomocowych. Z satysfakcją przyznaję, że często są tam, gdzie dorosłym brakuje odwagi i determinacji. Pomoc drugiemu człowiekowi wymaga w końcu z jednej strony empatii, a z drugiej pokonywania własnych słabości. Jak pan pokonał własne i zajął się pomaganiem? - Nie potrafię wprost odpowiedzieć na to pytanie. Tak się po prostu stało. Mnie, moich kolegów i koleżanki zainteresowały problemy dzieci z niepełnosprawnością żyjących wokół nas. Pewnie miał na to wpływ mój pobyt w Centrum Zdrowia Dziecka i zderzenie z chorobami dziecięcymi, ale też fantastyczny kontakt z osobami, które niosły tam pomoc, jak ks. prof. Józef Gniewniak, który codziennie przychodził do dzieci i nie tylko słowem, ale i słodkimi upominkami podtrzymywał je na duchu. Taka postawa zaraziła nas do pomagania. Mówimy o schyłku PRL-u. - To był 1987 rok. Dzieci z niepełnosprawnością praktycznie nie wychodziły z domu, państwo nie dbało o to, żeby czuły się równoprawnymi obywatelami. Przychodziliśmy więc do nich, rozmawialiśmy z rodzicami i wyciągaliśmy naszych rówieśników z domu, pokazując jak naprawdę wygląda świat. Wielu przez naście lat nie opuszczało swoich czterech ścian, nie widziało najbliższego placu zabaw, nie wiedziało, że w mieście jest kino czy teatr. Zabieraliśmy ich z domu, nie żeby pokazać światu to dziecko, tylko temu dziecku świat. Później pracowałem z dziećmi z rodzin dysfunkcyjnych, organizowałem wypoczynek potrzebującym, założyłem świetlicę integracyjną. Dzisiaj staram się pomagać dzieciom w inny sposób. Dziewiąty rok jest pan Rzecznikiem Praw Dziecka. Rocznica niezbyt okrągła, ale spróbujmy podsumować ten czas. - Wie pan, dla mnie trochę ten rok jest symboliczny, bo dokładnie 30 lat temu zaangażowałem się w pomoc dzieciom. Także jest okazja do podsumowania, chociaż faktycznie 10-lecie sprawowania urzędu przypada na kolejny rok. To co, podsumowujemy? - Trzeba podsumowywać, żeby wyciągać wnioski. Dzięki nim możliwe jest planowanie przyszłych działań. Co zatem się przez te lata zmieniło na plus w kwestii ochrony praw dziecka? - Dużo. Przede wszystkim nie ma już dyskusji o tym, czy prawa dziecka są ważne, potrzebne. Polska prawie 17 lat temu powołała instytucję, która miała się wyspecjalizować w obronie praw dziecięcych. Warto wspomnieć, że inicjatorką tego była zmarła pod koniec ubiegłego roku dr Maria Łopatkowa. Ona o ten urząd walczyła, i walka to właściwe słowo, bo to nie był czas rozmów, tylko regularnej konfrontacji ze stereotypami, infantylnym spojrzeniem na młodego człowieka. Jednak dopiero w 2008 roku rzecznik dostał twarde uprawnienia, wcześniej była to raczej instytucja sygnalizacyjna, bez możliwości procesowo-kontrolnych. Dzisiaj każdy urząd ma obowiązek w ciągu 30 dni podjąć działania i poinformować o tym, co zrobił z wnioskiem rzecznika. Co jeszcze może Rzecznik Praw Dziecka? - Rzecznik ma uprawnienia prokuratorskie na sali sądowej, może aktywnie uczestniczyć w sprawach dziecięcych, zgłaszać wnioski, a nie tylko pełnić rolę obserwatora. Może skontrolować - o każdej porze i bez zapowiedzi - dowolną instytucję, która zajmuje się dziećmi. Może składać skargi kasacyjne, skargi do Sądu Najwyższego, włączyć się w postępowanie dotyczące praw dziecka przed Trybunałem Konstytucyjnym. To pokazuje, jak zmieniło się przez te lata podejście do dziecka. Jakie konkretnie zmiany udało się w tym czasie wprowadzić? - Bardzo wiele, każdego roku informuję o tym w specjalnym dokumencie podsumowującym działania w danym okresie. Wprowadziliśmy do naszego prawodawstwa całkowity zakaz kar cielesnych. Od czasów Janusza Korczaka były podejmowane dyskusje na ten temat, ale brakowało odwagi i determinacji ustawodawcy, żeby ten krok zrobić. Nasłuchaliśmy się głosów, że rodzice zaczną wypełniać więzienia, bo dzieci będą występować przeciwko swoim opiekunom. Te obawy okazały się bezpodstawne. Od tego czasu spadł natomiast o 30 proc. poziom akceptacji dla stosowania kar cielesnych wobec dzieci wśród osób dorosłych. Powoli odchodzimy od tej bardzo niedobrej metody, naruszającej godność drugiego człowieka. Co jeszcze zmieniło się za pana kadencji? - W ostatnich latach Biuro Rzecznika podejmowało ok. 50 tys. spraw rocznie, a zaczynałem z poziomu kilku tysięcy. To 50 tysięcy problemów, ważnych dla każdego z osobna, ale i problemów pozwalających na formułowanie systemowych uwag, co również czynię. Narzędziem pracy RPD są wystąpienia generalne, to w nich przekazuję swoje oceny do funkcjonowania państwa, szczególnie w zakresie ochrony praw dzieci. Kiedy trzeba chwalę, ale często również krytykuję. Bez dyskusji nie ma szans na zmienianie sytuacji dzieci na lepszą. - A zmieniło się wiele. Wymienię tylko kilka istotnych zmian. Udało się - za sprawą ratyfikowania konwencji z Lanzarote - uregulować kwestię ochrony dzieci przed wykorzystywaniem seksualnym. To bardzo ważny dokument, zwracający uwagę na zerową tolerancję dla przemocy o charakterze seksualnym wobec dzieci. Cieszę się także, że uszczelniono system monitorowania losów dziecka od chwili narodzin. Mieliśmy w tej kwestii poważną lukę w systemie. Dziecko się rodziło i słuch o nim ginął? - Dopóki system edukacji nie upomniał się o nie, albo rodzice nie zgłosili do lekarza, to nikt nie wiedział nic o tym dziecku. Zdarzały się tragiczne przypadki, nagłaśniane przez media, kiedy takie dzieci były np. głodzone na śmierć lub umierały w skutek braku interwencji lekarskiej, bo rodzice woleli radzić się szamana. Wszyscy pytali, gdzie był chociażby lekarz? Czemu nie reagował? Nie mogło być reakcji, bo nikt go nie powiadomił, że dziecko się urodziło. Dzisiaj to mamy uregulowane. Przywróciliśmy też książeczkę zdrowia dziecka do porządku prawnego, znów jest obowiązkowym dokumentem państwowym. To potrzebny dokument, pokazuje historię zdrowia dziecka od chwili narodzin. Od lat upominam się o skuteczną opiekę stomatologiczną dla dzieci. Jet szansa, że w końcu zostaną podjęte decyzje, które pozwolą Polsce odbić się w górę w statystykach wstydu dotyczących poziomu próchnicy. Dziś biję na alarm, kiedy słyszę, że pediatra może nie być lekarzem pierwszego kontaktu dla dziecka. Nie jest pan też entuzjastą reformy edukacji. - Nie jestem ponieważ rodzi zamieszanie, a dziecko będzie ponosić jego konsekwencje. Powinniśmy wyzbywać się działań, które skutkują obniżeniem poczucia bezpieczeństwa u dzieci. Niedawno zaprosiłem do polski Rzecznika Praw Dziecka Finlandii. To jest kraj stawiany za wzór w zakresie edukacji. Dobre wyniki idą w parze z wysokim poziomem szczęśliwości dzieci. Rzecznik zdradził nam tajemnicę tego sukcesu jednym słowem - "zaufanie". Zaufanie obywatela do państwa jest kluczowe, również w kwestii edukacji. Przed nami sporo pracy, żeby to zaufanie zbudować, utrzymać i utrwalać, podejmowane przez władze decyzje powinny to zaufanie wzmacniać. Wspomniał pan, że mniej Polaków akceptuje dziś bicie dzieci. A ilu z nas wciąż uważa, że w karach cielesnych nie ma nic złego? - Kiedy przed siedmioma laty rozpoczynaliśmy coroczne badania na ten temat, 78 proc. osób nie widziało nic złego w stosowaniu kar cielesnych. Dziś do bicia dzieci przyznaje się niespełna połowa respondentów. Chodzi o przyzwolenie na klapsa? - Nie spłycam problemu, sprowadzając go do niezidentyfikowanego klapsa, mówię o przemocy wobec drugiego człowieka. Nazywajmy sprawy po imieniu - to jest uderzenie drugiego człowieka, a to już jest przemoc. Przy dorosłych nie mamy takiego rozróżnienia, jeśli jeden drugiego uderzy, mówimy, że jest to niedopuszczalne, a w przypadku dzieci próbujemy to różnicować. To nieporozumienie. Dziecka nie wolno bić. Nigdy. Przyzwoity człowiek nie bije drugiego człowieka, nie używa w stosunku do niego siły, zwłaszcza w sytuacji wyraźnej przewagi. Dziecko nie obroni się przed atakiem dorosłego... - Nie chcę epatować krwią, ale przecież znamy przypadki kilkudniowych albo kilkumiesięcznych posiniaczonych dzieci, z odbitymi nerkami, pękniętą wątrobą czy złamaną podstawą czaszki. Nie zawsze pobicie skutkowało śmiercią, częściej trwałym kalectwem, ale miejmy świadomość, że te przypadki nie dzieją się w kosmosie, tylko tu - obok nas. W 2010 roku państwo polskie powiedziało stop i wyraźnie opowiedziało się za zakazem stosowania kar cielesnych w systemie wychowawczym. Uważam, że to jedno z najważniejszych naszych osiągnięć cywilizacyjnych ostatniej dekady. Co z rodzicami, którzy sami w dzieciństwie byli bici i nie mają innego wzorca? Jak przekonać ich, że klapsy to nie jest dobra metoda na wychowanie dzieci? - Edukacja. Trzeba pracować nad podnoszeniem kompetencji rodzicielskich. Organizowane są kursy na poziomie pomocy społecznej, szkół czy organizacji pozarządowych. Pozwalają one na alternatywne, bezprzemocowe spojrzenie na wychowywanie dziecka. Jest jeszcze wiele do zrobienie w tej kwestii, ale na szczęście coraz więcej młodych rodziców uważa, że bicie dzieci jest passe. Młodzi ludzie wręcz szczycą się tym, że wychowują swoje dzieci bez przemocy. Warto zauważyć, że nie chodzi o tzw. wychowanie bezstresowe. To się stało synonimem braku wychowania. - Straszono bezstresowym wychowaniem na zasadzie "nie kop pani, bo się spocisz". Nie o to chodzi. W wychowaniu bezprzemocowym nie używam przemocy wobec dziecka, ale to nie znaczy, że nie stawiam granic. To nie znaczy, że nie ma reguł, że dziecku wszystko wolno. Nikomu wszystkiego nie wolno, nikt z nas nie może przekraczać zasad, jeśli przez to mielibyśmy skrzywdzić drugiego człowieka. I trzeba tego dziecka nauczyć. Wychowanie to połączenie dużej dawki miłości i stawiania jasnych granic, ale przy unikaniu przemocy. Bo przemoc zawsze jest zła. Ma pan twarde dowody na to, że Polacy rzadziej biją dzieci? - Stwierdzoną przemoc wobec dzieci bada się chociażby śledząc statystyki procedury "niebieskiej karty". W 2008 roku, kiedy mniej służb było zobowiązanych do jej zakładania, nowych spraw ze względu na przemoc domową wobec dzieci w całej Polsce założono 47098, a w 2015 roku - 17392. Z przemocą trzeba walczyć wielopłaszczyznowo, tutaj nikt w pojedynkę cudu nie dokona. Musi być wzajemna współpraca i zrozumienie policji, pomocy społecznej, szkół, lekarzy, polityków, samorządów i rodziców. Słowem, wszyscy ci, którzy mają wpływ na profilaktykę, diagnozę, pomoc, leczenie i prawodawstwo muszą działać razem. Jeżeli dziś ktoś mówi, że tej przemocy wobec dzieci w Polsce nie ma, że to jest zjawisko marginalne i nie trzeba interweniować, to nie ma racji. Gdzie są mankamenty w tym systemie? Bo brzmi to spójnie, a tak dobrze w rzeczywistości nie jest... - Zawsze są mankamenty. Czasami na którymś etapie brakuje współpracy lub determinacji. Proszę zauważyć, że grupą, która dziś uczestniczy w procedurze "niebieskiej karty" są - obok policji i pomocy społecznej - lekarze i nauczyciele. Oni najrzadziej te karty zakładają, i to jest pewien problem. Wiadomo, z czego to wynika? - Pewnie jest wiele czynników. Może nie chcą się wikłać w procedury prawne? Może są przekonani, że ktoś inny to za nich zrobi? A w przypadku przemocy determinacja musi być duża. Nie chciałbym być źle zrozumianym i obwiniać te środowiska, nie mniej jednak, jeśli dziecku dzieje się krzywda... ... to każdy; lekarz, policjant, sąsiad czy nauczyciel, powinien zareagować. - Bez dwóch zdań. Jeszcze jedna rzecz, szersza jeśli chodzi o pomoc, ale niestety nie znalazłem w tej kwestii zrozumienia po stronie rządowej, czyli narodowa strategia walki z przemocą. Wystąpiłem do pani premier o taką strategię w 2016 roku, ponieważ taka jest tendencja światowa. Powinniśmy wypracować mechanizmy działania odgórnie i zejść z nimi w dół, aby ten system działał jak w szwajcarskim zegarku. Nam takiej strategii zwyczajnie dzisiaj brakuje. Brakuje nam szerszej współpracy wszystkich instytucji i pokazania, że wszyscy mówimy stanowcze nie jakiejkolwiek przemocy wobec dzieci. - Wracając jeszcze do twardych danych, o które pan pytał, warto zwrócić uwagę na wskaźnik porzuceń dzieci. Jest taki paragraf: pozostawienie dziecka w niebezpieczeństwie utraty życia. On się zmniejszył. W 2008 roku były 643 przypadki, a w 2015 - 408. Oczywiście w ogóle ich nie powinno być, ale wcześniej mieliśmy tendencję rosnącą. To, że w ostatnich latach spada, nie wzięło się z niczego. Nie ma samoistnej ochrony praw dziecka, trzeba podejmować dodatkowe działania. Myślę, że to prawodawstwo chroniące, to zwrócenie uwagi na godność ludzką dziecka jest niezmiernie ważne. Nie wszystko uda się wytłumaczyć działaniami edukacyjnymi, to długotrwały proces, czasami musi być punkt zaczepienia w postaci paragrafu. Skoro mowa o paragrafach, na pana wniosek prezydent Andrzej Duda zaproponował nowelę kodeksu karnego oraz ustawy w postępowaniu w sprawach nieletnich. Chodzi o zwiększenie kar za przestępstwa wobec dzieci. - Od jakiegoś czasu zwracałem uwagę na dużą dysproporcję pomiędzy potrzebą ochrony osoby dziecka, a poczuciem sprawiedliwości. Na chwilę obecną, mówiąc w dużym uproszczeniu, pobicie dziecka ze skutkiem utraty zdrowia jest chronione wymiarem kary takim samym, jak włamanie do domu i kradzież telewizora. To musi budzić sprzeciw społeczny. Stąd wniosek o podwyższenie pewnych kar, ale też o to, żeby dziecko zostało w tym mechanizmie ochrony w kodeksie karnym potraktowane priorytetowo. Co to oznacza? - Jeśli przemoc dotyczy dziecka, sąd powinien nie tylko móc, ale musieć zastosować za każdym razem specjalną procedurę, ponieważ dziecko jest w kategorii osób niezaradnych, samo nie poradzi sobie w tak trudnej sytuacji. Ta propozycja, i słusznie, została rozszerzona o inne osoby niezaradne, np. niepełnosprawnych, osoby starsze. Ja upomniałem się o dzieci, bo taka jest moja rola. Udało mi się przekonać do tych propozycji pana prezydenta, który wniósł inicjatywę ustawodawczą, ponieważ rzecznik nie ma takich możliwości. Nowela w chwili obecnej wychodzi z komisji kodyfikacyjnej, będzie drugie czytanie w parlamencie. Bardzo istotny jest jeszcze jeden zapowiadany paragraf, zakładający nałożenie zagrożenia karą na osoby, które przyglądają się biernie stosowaniu najcięższych form przemocy wobec dzieci. - Zwracam uwagę na słowo "najcięższych", bo już w przestrzeni publicznej pojawiło się pewne nieporozumienie, przekonanie, że teraz jak ktoś da dziecku klapsa, a drugi nie zareaguje, to pójdzie do więzienia na trzy lata. Nie w tym rzecz. Chodzi o sytuacje, w których doprowadzono do śmierci czy trwałego uszkodzenia zdrowia dziecka, a ktoś patrzył na to, żył pod jednym dachem z oprawcą, i nie zrobił nic. Nie ulega wątpliwości, że etycznie jest to nie w porządku. Ale prawnie? Czy można bezkarnie odwrócić głowę w drugą stronę w takich przypadkach? Powinniśmy na to popatrzeć szerzej, nie tylko przez pryzmat obowiązku moralnego czy społecznego. Jak udowodnić sąsiadowi, że regularnie słyszał płacz dziecka za ścianą i nie zareagował? - Jasne, to bardzo trudne, dlatego na organach ścigania i wymiarze sprawiedliwości będzie spoczywać wielka odpowiedzialność, ale proszę też popatrzeć na aspekt edukacyjny takiego przepisu. To tak, jak w przypadku zakazu stosowania kar cielesnych. Jest w naszym społeczeństwie znaczna część obywateli, która chciałaby przestrzegać prawa. Część z tych, którzy nie akceptują dziś kar cielesnych robi to dlatego, że prawo tego zabrania. Jakiś czas temu moja córka bardzo źle znosiła mycie głowy, nic nie pomagało, praktycznie każdej kąpieli towarzyszył spazmatyczny płacz. Sąsiadka zaczęła nam się dziwnie przyglądać. Jednego dnia żona powiedziała, że to z powodu mycia głowy. Pani się rozchmurzyła i powiedziała, że to samo miała z wnuczką. Ale nie zareagowała wcześniej w żaden sposób... - To jest dobry przykład. Ja daję trochę inny: ząbkowanie. Dziecko płacze, bo trudno ten ból uśmierzyć. Naturalną reakcją jest pójść, zapukać i zapytać, czy mogę jakoś pomóc? Może rodzic jest sam w domu z dzieckiem, a trzeba wyskoczyć późnym wieczorem lub nocą do apteki po maść? Zaoferujmy taką pomoc, a przy okazji dowiemy się, czy w mieszkaniu nie dochodzi do przemocy. Najgorszą reakcją jest jej brak. Warto walczyć ze znieczulicą społeczną, ponieważ - miejmy tego świadomość - płacz za ścianą może nie oznaczać ząbkowania, tylko katowanie dziecka. Dlaczego zazwyczaj doskonale o tym wiemy po fakcie? - Pamiętam sprawę spod Warszawy. Na jednym z osiedli doszło do tragedii, ojciec zamordował członków swojej rodziny. Przyjechała telewizja. Wszyscy sąsiedzi jak jeden mąż prężą się przed kamerami i opowiadają, jak to wcześniej dziewczynka miała sińce na rękach, a ojciec kiedyś nawet z siekierą biegał po podwórku. A gdzie wtedy byliście? Co zrobiliście? Być może zaniedbał ktoś inny, może policjant nie podjął interwencji lub pracownik socjalny? Nic takiego nie miało miejsca, po prostu zabrakło reakcji. Dopiero jak doszło do tragedii, zaczęło się rwanie włosów z głowy. Musimy dążyć zatem do tego, żeby wypracować naturalne reakcje na widok cierpienia drugiego człowieka. Można się włączyć osobiście, jeśli mam odwagę i kompetencje, albo poprosić o podjęcie działania wykwalifikowane służby. Jeśli tego nie zrobią, to je rozliczmy, ale dajmy szansę temu słabszemu na ochronę, zanim będzie za późno. I wkrótce będzie temu służyć paragraf. - Tak, to następny etap... Trochę szkoda, że musi być przepis, że nie wystarczy naturalny ludzki odruch. - Od kilku lat prowadzę kampanię "Reaguj na przemoc wobec dzieci. Masz prawo". Kiedy startowaliśmy, pytano, dlaczego prawo, a nie obowiązek? Chciałem, aby ludzie edukacyjnie utrwalili w sobie takie podejście, żeby ze względu chociażby na swoje prawo do życia bez przemocy, chronili drugiego człowieka i włączali się w jego zabezpieczenie. Pod względem edukacyjnym zrobiliśmy przez te lata, co mogliśmy. Rozwiązania prawne są kolejnym etapem, bo chociaż zapewne udało nam się zminimalizować przypadki braku reakcji, to one wciąż mają miejsce. Powiedzieliśmy "A", to teraz mówimy "B", żeby w przyszłości dojść do "Z". Reaguj, bo masz obowiązek - wzmacniamy ten przekaz i pozycję dziecka. Mam nadzieję, że parlament pozytywnie odniesie się do tej inicjatywy, niezwykle istotnej dla bezpieczeństwa dziecka. Jak pozycja polskiego dziecka wygląda na tle innych państw europejskich? - To zależy na jaki aspekt jego życia spojrzymy. Miejmy świadomość, że jako kraj ciągle na dorobku, mamy do nadrobienia całą sferę socjalną. Jeśli porównamy z Polską chociażby kraje skandynawskie w kwestii zabezpieczenia socjalnego, opieki medycznej, pomocy dzieciom z niepełnosprawnością, to zobaczymy, że mamy bardzo daleką drogę przed sobą. Gdzie jesteśmy najbardziej niedofinansowani? - To skandal, że wciąż kwalifikujemy dzieci jako bezdomne. Co prawda one nie śpią na ulicy, tylko w noclegowniach ze swoim rodzicem, ale to ciągle niedopuszczalne. Tymczasem dostępność do lokali mieszkalnych jest ograniczona, zresztą tak samo jak dostępność do pediatry czy stomatologa. Efekty widać jak na dłoni. Poziom próchnicy polskich dzieci jest pokazywany jako przykład patologiczny. Skandynawscy dentyści chcąc zobaczyć, co to jest próchnica, są wysyłani do nas na praktyki. Kolejna kwestia to ściągalność alimentów. Dużo mamy do nadrobienia pod względem socjalnym. Są wdrażane kolejne programy, ostatnio 500+, zresztą ważny i potrzebny. Ubolewam, że nie obejmuje jednak wszystkich dzieci, nie ma też zrozumienia dla potrzeb dzieci z niepełnosprawnością czy uczących się i już pełnoletnich. Program 500+ chociaż dla wielu rodzin zbawienny, jest niedopracowany. Poza tym inne były zapowiedzi w kampanii wyborczej... - Ale nie wchodźmy w politykę. Proszę zrozumieć, nie taka jest rola rzecznika. Ja jestem od wskazywania niedomagań w systemie ochrony praw dziecka. Konsekwentnie przekazuje swoje uwagi nt. 500+, ale zawsze mają one na celu troskę o interes najmłodszych. A co z pozycją dzieci, dla których jedyną szansą jest adopcja? Interweniował pan niedawno w sprawie ostatnich zmian w adopcji zagranicznej. - Skierowałem do ministra rodziny zapytanie, co legło u podstaw ograniczenia liczby ośrodków, które do tej pory się tym zajmowały. Miejmy świadomość, że adopcja zagraniczna jest jedyną szansą dla dzieci, które w Polsce nie mają żadnych szans na normalną rodzinę. To nie jest tak, że polski rodzic mógłby je przyjąć, ale dziecko idzie za granicę. Takie przypadki są niedopuszczalne, z mojej wiedzy takiego procederu nie ma. Dla tych dzieci jedyną szansą w Polsce jest placówka typu zakład opiekuńczo-leczniczy czy placówka opiekuńczo-wychowawcza. Jestem ciekaw, czy ta decyzja władz nie wpłynie na zwiększenie liczby dzieci w tych placówkach. Jak pan ocenia skuteczność całego systemu adopcyjnego? - Wymaga pewnych refleksji. W 2016 r. zespół ekspercki przy RPD opracował standardy adopcyjne, które zostały przekazane do MRPiPS i prezydenta w nadziei, że będą podstawą zbudowania nowych przepisów. W procesie adopcyjnym najważniejsze powinno być dziecko, a sam system powinien być jednolity. Podsumowując naszą rozmowę, czego dziś potrzebujemy, aby skuteczniej chronić prawa dzieci w Polsce? Lepszej współpracy? - Wielopłaszczyznowej współpracy, ale także wsłuchania się w głos samych dzieci. Według moich obserwacji blisko 90 proc. młodzieży stawia prawo do wyrażania własnego zdania i prawo do prywatności na pierwszym miejscu. Dlaczego? Bo dorośli akurat te prawa najczęściej naruszają, arbitralnie podejmując decyzje, nie wsłuchując się w ich głos lub zadając pytania retoryczne. Ryby i dzieci wciąż głosu nie mają? - Wie pan, nasze dzieci już nie znają tego powiedzenia. To oczywiście dobrze, ale dorośli nie są bez skazy w kwestii przestrzegania prawa do wyrażania własnego zdania. Tymczasem właśnie to prawo pięknie ujęto w Konstytucji RP, nawet znacznie lepiej niż w konwencji o prawach dziecka. W art. 72 zapisano, że każdy dorosły i każda instytucja ma obowiązek wysłuchania dziecka w toku ustalania jego praw. Warto o tym pamiętać każdego dnia. Rozmawiał: <a href="https://wydarzenia.interia.pl/autor/dariusz-jaron" target="_blank">Dariusz Jaroń</a>