Dariusz Jaroń, Interia: Wierzysz w Boga? Katarzyna Konewecka-Hołój: Jestem osobą wierzącą, ale nie wybijam się poza średnią krajową. Dla wielu ludzi jesteś aniołem. - Nie chciałabym robić z siebie świętej. Wiesz skąd się wzięły Piękne Anioły? Bo ja dotąd pojęcia nie mam, dlaczego tego dnia, kiedy pomogłam pierwszy raz dzieciom, zawróciłam i do nich podjechałam na przystanek. Auto samo musiało zawrócić na rondzie, nie umiem tego wytłumaczyć inaczej. Nigdy wcześniej nawet autostopowiczów nie zabrałam... Może wtedy odezwał się anioł? Kim on jest? - Nie wiem. Wierzę, że jest jakaś siła, która kieruje naszymi wyborami. I ta siła sprawiła, że zjechałaś z ronda. Co zobaczyłaś? - Było osiemnaście stopni mrozu. Akurat w radiu ostrzegali, że osoby starsze i dzieci nie powinny wychodzić z domu jak nie muszą. Dzieci stały przemarznięte na przystanku. Wiesz, w jakim rejonie mieszkam. Tu kursuje tylko linia podmiejska, czyli jak uciekł im autobus, to następny najwcześniej za godzinę przyjedzie. Auto zawróciło, zapakowałam dzieci do środka i odwiozłam do domu, nie ma tu żadnej historii ani filozofii. Właśnie, że jest historia. Większość osób nie zareagowałaby wcale na widok tych dzieci, a jak ktoś podwiózłby je pod dom, miałby już zaliczony dobry uczynek. Czemu na tym nie poprzestałaś? - Bo podwiozłam dzieci w miejsce, które mnie przeraziło. Chata się wali, nic prawie z komina nie leci, drzwi zamykane na rygiel, szron na oknach, szarą taśmą pęknięcia na szkle pozaklejane, za uszczelnienie robiły stare ręczniki i koce. Nikt po te dzieci nie wyszedł, weszły do środka, drzwi się nawet nie domknęły za nimi. I tyle. Coś mnie wtedy w środku zakłuło. Zareagowałaś. Wielu by się przejęło i... odjechało. - Zbieg okoliczności. Akurat koleżanka pracuje w pomocy społecznej w tej okolicy, więc miałam łatwość działania. Jakbym nie wiedziała gdzie zadzwonić, pewnie pojechałabym do domu. Zadzwoniłam do tej koleżanki, podałam adres i powiedziałam, co zobaczyłam. Okazało się, że mieszka tam kobieta, która musiała uciec od męża, nie miała gdzie się podziać i trafiła do przeznaczonego do rozbiórki pustostanu. Właściciel się zgodził. Kolejny moment, kiedy mogłaś odpuścić. Odwiozłaś dzieci do domu, zadzwoniłaś do pomocy społecznej. Masa ludzi, pewnie ja też, nawet tego by nie zrobiła. Monotematyczny jestem, ale do tej znieczulicy będę wracał. - A ja jestem taka, że lubię drążyć. Zaczęłam coś, musiałam kontynuować. I co? Stwierdziłaś, że założysz stowarzyszenie i zajmiesz się wyciąganiem dzieci z biedy? - No skąd! Okazało się, że te dzieci chodzą do jednej szkoły z moimi. Mamy w klasie fajną grupę rodziców, zaczęliśmy rozmawiać. Jest wśród nich lekarka z Prokocimia. Mówi, że nieraz przychodzą do niej do szpitala dzieci z zabitej dechami wioski z zapaleniem płuc. Normalnie jak dziecko trafia do szpitala, płacze, że chce do domu. A te dzieci nie chcą wracać. Kończy się leczenie, przychodzi matka, a one chcą zostać. Jest ciepło, pościel czysta, ciepłe jedzenie, są zabawki - w domu tego nie mają. Nie lubię się użalać, zawsze staram się od razu znaleźć sposób na rozwiązanie problemu. Zaczęliśmy dyskutować o tym, że jest dużo organizacji, które pomagają chorym dzieciom, podają pomocną dłoń w przypadku strasznych historii, ale na rzecz dzieci biednych tej pomocy jest znacznie mniej. Pojedyncze organizacje zajmują się ubóstwem wśród nieletnich. To raz. A dwa, jak my zazwyczaj pomagamy biednym? Jak? - Dajemy produkty, jedzenie, dzieciom dajemy ubrania, książki, zabawki. I po temacie. Jak zaczęliśmy chodzić po tych domach, okazało się, że w pokoju dziecięcym nie ma lampki, nie ma krzesełka, biurka. Fajne są te dary rzeczowe, tylko dzieci nie mają jak ich wykorzystać. To są rzeczy na zmarnowanie. Biedne dzieci nie zaczną czytać w domu książek, mimo tego, że będziemy im je dawać, bo się gorzej uczą. Czemu się gorzej uczą? Bo nie mają w domu warunków do nauki. Wszystko mają stare, zniszczone. Dziecko, które siada do rozklekotanego kuchennego stołu odrabiać lekcje, robi to jak najszybciej, żeby mieć to z głowy, nie czerpie z tego żadnej radości. Stowarzyszenie Piękne Anioły pomaga inaczej, m.in. remontując pokoje najbiedniejszych dzieciaków. Ta pomoc działa skuteczniej? - W cztery lata wyremontowaliśmy setki pokoi. Utrzymujemy kontakt z pracownikami socjalnymi. Większość dzieci po remoncie zaczęła się lepiej uczyć. I to jest super! Bo oznacza, że ta pomoc może rzeczywiście wpłynąć na ich życie. Dziecko wchodzi do czystego pokoju, siada przy biurku, zapala lampkę, ono chce odrabiać lekcje. Bardzo ważne jest to, i w mojej ocenie skutecznie motywujące, że remontujemy tylko jedno pomieszczenie. Zdarza się, że więcej... - W sytuacjach ekstremalnych zdarzało się, że całe domy przebudowywaliśmy, ale staramy się tylko ten jeden pokój robić, nawet jeżeli są inne pilne potrzeby. Dlaczego? - Bo to bardzo motywuje rodziców. Mieszkają w biedzie i beznadziei... Czemu im się nie chce nawet posprzątać? Odmalować? Łatwo ludzi oceniać. Jak sobie komodę przyniesiesz spod śmietnika, uchwyt odpada, daleko jej do mebli z salonu, to nie chce ci się jej naprawiać. Wiesz, że otacza cię dziadostwo, nie chce ci się o nie dbać, nawet sprzątać. Ale jak dzieci dostają nowy pokój, to rodzice często biorą się do roboty. Podaj przykład. - Raz byłam w takiej chatce już po remoncie w pokoju dzieci. I matka mówi: pani Kasiu, kazałam mężowi próg wymienić. Jak wszędzie było beznadziejnie, nikt tego progu spróchniałego nie zauważał. Teraz po drugiej stronie nowe panele, biała szafa, piękne biurko, to ten próg w oczy kole. Zaczęli od progu, potem zabrali się za kuchnię. O łzy wzruszenia przyprawiła mnie inna rodzina. Przyjechałam odebrać więźniów, którzy pracowali przy remoncie. Patrzę, a mąż z żoną wlewają wrzątek do aluminiowej bali, coś tam wsypują z worka, słowem się nie odzywają, tacy zajęci. Rano przyjeżdżam, a oni wołają, że mają niespodziankę. Nie mieli pieniędzy na farbę, więc skruszyli kredę i zabielili ściany w kuchni wapnem. Zrobili co mogli, żeby mieć ładniej. Dostrzegałaś biedę wcześniej? - Nigdy nie byłam oderwana od rzeczywistości, znałam biedę, ale przekonałam się, że jest na wyciągnięcie ręki, tu pod Krakowem. W głąb wsi wystarczy pojechać, żeby zobaczyć, że ludzie mieszkają bez kanalizacji, bez wody. To nie są pojedyncze przypadki. I nie tylko w Małopolsce. - Byliśmy niedawno na Śląsku. Stara chałupka przy granicy z Czechami. Cała wioska ogarnięta bezrobociem, bo większość ludzi pracowała w kopalni po drugiej stronie granicy. Kopalnia padła. W chałupce siedmioro dzieci w jednym dużym pokoju przedzielonym meblami. Siedzę w części wydzielonej dla chłopców, widzę lampę, ale nie ma w niej żarówki. Pytam, czemu nie macie światła? Bo teraz dziewczyny mają. Jak odrobią zadanie, to dadzą chłopakom. Z miejsca postanowiliśmy zrobić remont, zakład karny pomógł. Doświadczyłaś biedy? - Tonącego bardziej zrozumie ktoś, kto sam się topił. Wychowałam się w Nowej Hucie. Ojciec miał problem alkoholowy, rodzice się rozwiedli, a w domu się nie przelewało. Trochę rozumiem te dzieci, bo sama miałam trudne dzieciństwo, ale takiej biedy nie doświadczyłam. To był PRL. Mieszkałam w bloku, wszyscy mieliśmy takie same czerwone kurtki, takie same czeskie trampki. Nie było problemu, że jeden ścierał ubranie po drugim. U mnie w domu wszystko dostawaliśmy po starszych kuzynach. Moja córka też większość ubrań ma po kuzynkach. Ale ona jest w przedszkolu, problemy zaczynają się u starszych dzieci, które widzą, co mają rówieśnicy. Znajoma opowiadała, że w jednej z prywatnych szkół w Krakowie tylko trójka dzieci nie ma w klasie najnowszego iPhone’a. I oczywiście jest to powód do traumy i wytykania palcami. - Ona najmocniej dotyka te najbiedniejsze dzieci. Przy tej konsumpcji jaka jest... Koledzy mają nowe ciuchy, tablety i inne gadżety, a biedne dzieciaki to, co ja trzydzieści lat temu. Starą kurtkę i trampki. Dopytywałem sporo o znieczulicę. Dlaczego jej nie masz? - Duża w tym zasługa mojej mamy. Widzisz, od razu się wzruszam, jak o niej mówię. Tak nas nauczyła, że jak tylko mamy możliwość komuś pomóc, to trzeba tak zrobić. Nieraz mnie ktoś pyta, co czuję, kiedy pomagam? Nie czuję satysfakcji, wyjątkowości, nie czuję, że robię rzeczy kosmiczne. Pomagam z tego samego powodu, z którego myję zęby. Tak mnie mama wychowała. Trzeba dbać o zęby i trzeba pomagać, jak się ma możliwości. Jakbym ich nie miała, no to wtedy byłby dla mnie wyczyn. Co by było dla ciebie wyczynem? - Jakbym pojechała pomagać dzieciom do Afryki. To wymagałoby ode mnie poświęcenia, wywróciło moje życie do góry nogami. Bo teraz żyję normalnie, tylko wplotłam w codzienne obowiązki pomaganie innym. Nie mam z tego tytułu poczucia straty, zysku czy innych górnolotnych odczuć. To szkoła życia mojej mamy. Jest bardzo prozwierzęca. Zimą na parapet przylatywały do nas synogarlice, to jeździła na wieś po ziarno, żeby je dokarmiać. Od początku chłodów słoninkę dla sikorek wywieszała, chodziła też nad Zalew Nowohucki i dokarmiała łabędzie od poniedziałku do piątku. W weekendy nie, bo wtedy sporo było spacerowiczów, karmili ptaki. Mama robiła obchód po piekarniach, szukała najtańszego chleba, kroiła kromki na małe kwadraciki i gnała nad zalew. Drobne, proste rzeczy, ale od zawsze wiem, że trzeba się dzielić. Czyli najlepsze co mogą zrobić rodzice, to wpajać te zasady dzieciom od najmłodszych lat? - Tak, to jest bardzo ważne. Dzieci nie są złe. Wykluczają rówieśników, dokuczają, nie zawsze dlatego, żeby pastwić się nad słabszym. Dziecko często nie zna problemu, nie wie, dlaczego kolega z klasy może mieć potargane spodnie, byle jaki plecak. Nie wie, że jest z biednego domu, myśli, że to wieśniak bez gustu. Ja też wielu rzeczy nie wiedziałam, dopóki nie zobaczyłam, jak żyją najbiedniejsi. A cokolwiek z tego zaangażowania masz? - W jakim sensie? W jakimkolwiek. Mówiłaś, że satysfakcji nie odczuwasz. - Mam satysfakcję z tego, że ktoś otrzymał pomoc, ale nie wpływa to na moje ego. Coś jeszcze? - Przez te cztery lata poznałam życie, jakiego nie byłabym w stanie w innych okolicznościach zobaczyć. Nie mówię tylko o tych przykrych doświadczeniach. Poznałam ludzi, którzy kierują się zupełnie innymi wartościami. Może to banalne hasło, ale w mieście często ktoś rozmawia z tobą po coś, myśli, do czego mu się przydasz. Straszna jest ta interesowność, klasyfikowanie rozmówcy, kontrolowanie każdego słowa. Na wsi tego nie ma, ludzie mówią, co myślą i czują. Zamiast cwaniactwa, jest szczerość i prostota. - Jest jeszcze jedna rzecz. Każdy rodzic walczy o to, żeby jego dziecko wyrosło na dobrą osobę. Co zrobić, żeby nie miało za bardzo namieszane w głowie? Moje dzieci obcują z tym, co ja robię. Córka ma 12 lat, nieraz jeździ ze mną do biednych domów czy pomaga z koleżankami przy sprzątaniu i wykończeniach. Wiem, że nie będzie się śmiała z biednych dzieci, bo rozumie już ich sytuację. Ostatnio dzwonił do mnie dyrektor szkoły pochwalić Emilkę. Znalazła na korytarzu kopertę z wpłatą na basen od rodzica innego dziecka. Chyba 140 zł. Przyniosła nauczycielce, bo wie, że to czyjeś pieniądze, nie mogłaby ich wziąć. To budujące, że ma takie odruchy. Ks. Jacek Stryczek opowiadał mi o biednej kobiecie, która poszła do wodociągów z prośbą o założenie licznika, bo mimo tego, że oszczędza wodę, miała wysokie rachunki. Odeszła z kwitkiem, bo dla urzędniczki była nikim. I to bycie nikim jest dla niego najgorsze w biedzie... - Coś w tym jest. W imieniu naszych podopiecznych organizujemy nieraz podłączenie mediów do domu. Zdarza się, że chcemy zacząć remont, a w domu nie ma wody. Często ci ludzie nie potrafią nawet porozmawiać w urzędzie. Jak wystąpimy imiennie do urzędu gminy, zaapelujemy o wspólną pomoc biednej rodzinie, od razu ta współpraca się inaczej układa. Gdzie spotykasz się z najgorszą biedą? - Największy problem jest w malutkich wsiach. Najgorsze jest to, że nie sposób go rozwiązać, bo ludzie, którzy mają stać na straży biednych lub pokrzywdzonych, pochodzą z tego samego środowiska. Byłam w jednej wiosce, mniejsza o nazwę, odkryliśmy, że dochodzi do przemocy domowej. Rozmawiam z pracownikiem socjalnym. Zna przypadek, ale tamtejszy policjant chodził do klasy z ojcem bitych dzieci, to nie będzie się w sprawy rodzinne wtrącać. Ręce mi opadły. Problem jest straszny i w dużej mierze dotyczy mentalności. Kolejna rzecz to niebieska karta. Jest dokumentacja, jest potwierdzona przemoc na nieletnich, ale co z tego, skoro nie ma odpowiednich patroli, nikt nie sprawdza skutecznie, co się w tej rodzinie dzieje. Taka pomoc to fikcja. Zdarzyło ci się interweniować w takich przypadkach? - Po jednym remoncie zaufały nam cztery dziewczynki. Mieszkają pod Krakowem. Rodzina ma nad sobą kuratora społecznego, kuratora zawodowego, pracownika socjalnego i asystenta rodziny. Cztery osoby sprawują nadzór nad nią, ale kiedy ojciec hulał po domu z nożem, dzieci zadzwoniły z płaczem do mnie. Wsiadłam do auta, zadzwoniłam po kolegę - byłego policjanta - i pojechaliśmy. Wezwałam policję. Zima, dzieci boso na polu stoją, facet trzyma nóż... Został zatrzymany na 48 godzin, okazało się, że miał 4,8 promila we krwi. Matka - 4,6. 4,8 promila we krwi i stał z nożem? - Zostałam wezwana na przesłuchanie. Słyszę o tych promilach i mówię do policjanta, że to niemożliwe, przecież widziałam, jak się zachowywali. Dowiedziałam się, że w przypadku patologicznego picia to normalne. Po wizycie u dziewczynek zadzwoniłam wściekła do kuratora. Jak to możliwe, że znam je od trzech miesięcy, byłam u nich w domu z pięć razy w trakcie remontu, a one do mnie mają zaufanie, a nie do ludzi, którzy powinni być wyszkoleni, powinni wiedzieć, jak się buduje relacje z takimi dziećmi. I co kurator na to? - Nie wiedział, jaka jest sytuacja w domu, bo z kontrolnymi wizytami wpadał w godzinach pracy, czyli przed 15. Nigdy te dzieci nie będą bezpieczne, jak to tak będzie wyglądać. Co on o tej 15 zobaczy? Dzieci w szkole, matka gotuje obiad, ojca nie ma. Kurator przyjechał? Przyjechał! Kontrola z tytułu niebieskiej karty do odhaczenia w aktach. Pomysł na to, żeby ukrócić ten proceder jest prosty. Rozmawiałam o nim z rzecznikiem praw dziecka. Wiem, że policja nie ma wielu środków, ale gdyby raz w miesiącu do domu z niebieską kartą po godzinie 20 zapukał patrol z niezapowiedzianą wizytą, to chyba nie byłby problem. W gminie, w której mieszkają dziewczynki jest ok. 20 niebieskich kart. To nie jest liczba niemożliwa do skontrolowania, nie potrzeba do tego wielkich środków. - Inna rzecz, że interwencje w przypadku przemocy wobec dzieci też pozostawiają nieraz sporo do życzenia. Policjanci uspokajają agresywnego opiekuna i mówią dzieciom, że jak znów zacznie im zagrażać, to żeby zadzwoniły. Policja przyjedzie i je zabierze. Dla dzieci to brzmi jak groźba. Ktoś po nie przyjedzie? Rozdzieli? To powoduje, że nie odważą się więcej zadzwonić na policję. Brakuje mocniejszego przeszkolenia, współpracy, rozmów na temat skutecznej i faktycznej pomocy w terenie. Samo założenie niebieskiej karty nie rozwiązuje żadnych problemów. System wsparcia rodzin nie działa? - Jest niewłaściwy. Nie chodzi tylko o zasiłki czy 500 złotych na dziecko. Potrzebujemy większej grupy pracowników socjalnych, asystentów, ci ludzie muszą pracować z rodzinami. Dysfunkcyjnej rodzinie samo wręczenie środków finansowych nie pomoże. Dla nich kupno biurka czy łóżka dla dziecka nieraz jest czymś niewyobrażalnym. Trzeba im wiele rzeczy pokazać, pomóc, bo sami tego nie zrobią, tak jak nie załatwią sobie wspomnianego podłączenia wody do domu. Nawet sobie nie zdajemy sprawy z tego, jak wygląda życie w rodzinie dysfunkcyjnej. Nie ma jednolitego systemu pomocy? Wspomniałaś o czterech osobach teoretycznie pilnujących rodzin z niebieską kartą... - Wygląda to tak, jakby każdy grał do własnej bramki. Pomoc społeczna ma swoją działkę, lekarze, którzy pomagają wyjść straumatyzowanym dzieciakom z depresji swoją, organizacje pozarządowe kolejną, a tak naprawdę potrzebny jest dialog między nami. Koordynacji nie ma żadnej? - Nie ma współpracy. Rozmawiałam z psychiatrą, do którego trafiają dzieci w głębokiej depresji czy po próbach samobójczych, to niestety są niekiedy następstwa ubóstwa. Opowiadał, że w trakcie trzymiesięcznej terapii osiągnął jakiś sukces w pracy z dzieckiem. Następnie zostało ono wypisane, wróciło do swojego środowiska, a lekarz zupełnie stracił z nim kontakt, nie wie, co się z nim dzieje. W szkole pedagog dostrzega niepokojące objawy, ale waha się czy zadzwonić i zgłosić to pracownikowi socjalnemu, a nuż odbierze to ktoś tak, że on sobie nie radzi? Zaczyna się tworzyć tabu. - A cierpi na tym dziecko. Powinno być tak, że pedagog od razu, jak dostrzega niepokojące symptomy, dzwoni do pomocy społecznej, a ta zawiadamia lekarza, który niedawno wyciągnął dziecko z poważnego problemu. Wtedy dziecko zostaje objęte wspólną opieką osób, działających na rzecz jego dobra, skutecznie pomagając mu poradzić sobie z problemem. Efektywną pomoc zapewni połączenie sił, wczesne informowanie o problemie i odpowiednie pokierowanie dziecka, a nie czekanie na kolejną tragedię. Wróćmy do przeciwdziałania biedzie wśród dzieci, co jest głównym obszarem waszej działalności. Jaką widzisz w tym procesie rolę Pięknych Aniołów? - Bardzo często w malutkich miejscowościach wiejskich dzieci nie mają marzeń, nie mają pragnień, bo nie widzą nic poza ciemnym tunelem, w którym codziennie się poruszają. Tkwią w dziedzicznej biedzie. Rodzice ich nie motywują, nie zachęcają nawet do tego, żeby podjąć walkę o swoją przyszłość. Kiedy pojawiamy się z naszą pomocą, czysto materialną, remontową, dużo też rozmawiamy z tymi dziećmi. Bardzo staramy się w nich zaszczepić to, że to co teraz one dostały, w przyszłości same mogą zdobyć, mogą samodzielnie zatroszczyć się o swój los, stworzyć własny dom. Tłumaczymy, że nie są przekreślone, skazane na pomoc innych ludzi. Staramy się być dla nich światełkiem, widocznym po drugiej stronie tego tunelu. Rozmawiacie z dziećmi o marzeniach? - W mieście, jak trafiamy do dzieci z pomocą i pytamy o marzenia, wymieniają całe listy rzeczy. W tych najbiedniejszych terenach wiejskich dzieci nawet nie wiedzą, co by chciały. Nie chodzą do rówieśników do domów, nie widzą, że można żyć lepiej. Często to są marzenia, których nie przypisalibyśmy dziecku: dziewczynka mówi np., że chciałaby własną półkę, bo w domu jest kilkoro dzieci, a ona nie ma swojego kąta. Inne dziecko zapragnęło wygodnego krzesła obrotowego, bo nie ma na czym siedzieć przy biurku. Tego typu marzenia. To chyba najgorsza rzecz, kiedy słyszysz, że dziecko nie ma marzeń... - To jest właśnie ten tunel. Z każdej strony jest ciemno i nie widać wyjścia. Z uwagi na te dzieci w te najbiedniejsze miejsca powinna być kierowana większa pomoc. A ta jest tam osłabiona, bo - jak wspomniałam - wszyscy pochodzą z jednego środowiska, od policjanta, przez panią z pomocy społecznej po rodziców z dysfunkcyjnej rodziny. I oni mają się mieszać w sprawy rodzinne? To kwestia mentalności, nieraz nieprzygotowania do zawodu tych osób. Nie chcę generalizować, że wszyscy pracownicy socjalni w małych wioskach mają takie podejście, ale trudniej jest działać, kiedy ojciec maltretowanych dzieci jest ich kolegą ze szkolnej ławki. Trudniej wejść w rolę pracownika socjalnego czy asystenta rodziny, mówić mu, jak się ma zachowywać... Nie mam pomysłu jak to rozwiązać, nie pytaj mnie nawet. Wiem tylko, że sytuacja w małych wioskach jest bardzo trudna. Czy to się zmienia odkąd działacie? - Bez przesady, jesteśmy małą organizacją. A z codziennego doświadczenia? - Wydaje mi się, że tak. My tą naszą pomoc zawsze zaczynamy od nawiązania współpracy z innymi organami. To jest najważniejsze. Nie chcemy być stowarzyszeniem, które przychodzi, pomaga i próbuje pokazać, jakie to jest wspaniałe, a wokół sami nieudacznicy. Absolutnie nie budujemy czegoś takiego. Wręcz pierwsze co robimy, jak dostaniemy zgłoszenie, to wizyta w urzędzie gminy. Przedstawiamy się gospodarzowi terenu, pomocy społecznej, rozmawiamy wspólnie i mówimy, że chcemy razem pomóc mieszkańcom. To są przede wszystkim mieszkańcy danego terenu, dlatego większej liczbie ludzi i instytucji zależy na tym, żeby odmienić ich los. Takie podejście otwiera wiele drzwi. Urzędnicy widzą w nas partnerów, a nie zagrożenie - kogoś, kto przyszedł żeby pokazać ich nieudolność. I jeszcze błyszczeć w mediach, co to człowiek dobrego nie zrobił... - Dokładnie. Zupełnie nie w tym rzecz. Takim myśleniem pomożemy jednostkom, a najważniejsze jest to, żebyśmy wszyscy zaczęli rozmawiać o problemach innych ludzi, bo tylko tak można pomagać skutecznie. I to jest nasza druga misja. W gminach, w których pomagaliśmy, utrzymujemy relacje z władzami, pomocą społeczną, nadal współpracujemy. Przychodzą kolejne zgłoszenia po pomoc, niekiedy z propozycją udziału własnego gminy. Nie ma telefonu w stylu: przyjeździe, zróbcie coś, tylko "pani Kasiu, mamy kolejną rodzinę. Możemy dać siłę roboczą, co pani może dołożyć?" To jest fajne myślenie, wspólna odpowiedzialność za tych, co są w potrzebie. Współodpowiedzialność to też praca oddolna. Jak nią zarażać? - Ludzie muszą się wyzbyć lęku, że zgłoszenie problemu jest oznaką ich słabości. To żadna słabość czy niemoc, tylko zwiększenie możliwości skutecznej pomocy. Milczenie, żeby samemu nie zostać skrytykowanym, jest błędem, niestety wiele osób go popełnia. Pracownicy socjalni mają zakodowane to, że są od pomagania innym w potrzebie. Mają mówić, że potrzebują pomocy? To tak, jakby strażak powiedział, że nie radzi sobie z ugaszeniem pożaru. Rzecz w tym, że tylko skuteczny zespół ludzi może pomóc dziecku. To najgorszy aspekt walki z ubóstwem w Polsce. Tworzą się kolejne organizacje, kolejne instytucje, stanowiska, jest asystent rodziny, kurator społeczny, kurator zawodowy... I ciągle jest problem. Problemem jest też lęk przed zaangażowaniem zwykłych ludzi. - Jest lęk, że jak zadzwonię z interwencją, to ktoś będzie mnie wypytywał o moje dane, a rodzina dowie się, że to ja zgłosiłam. Podam przykład ekstremalny: niedawna sprawa zakatowanej w Łodzi dziewczynki. Nikt nie wiedział, że ona od dłuższego czasu była maltretowana? I wracamy do znieczulicy. Brak reakcji, milczenie, to przyzwolenie... - Często przy rodzinnych tragediach mamy do czynienia z szeregiem zdarzeń, a nie jednym atakiem furii. Oficjalnie wcześniej nikt nic nie widział, nikt nie słyszał. Ale jak się pójdzie w teren anonimowo, okazuje się, że wszyscy wokół doskonale wiedzieli, co się w takim domu działo. Jak to zmienić? - Może trzeba zwiększyć anonimowość osób, które zgłaszają przemoc? Wykluczyć ich z zaangażowania w dalszy proces dochodzeniowy. Boimy się zeznawać, boimy się, że rodzina problemowa się dowie, że to my zgłosiliśmy sprawę na policję czy do pomocy społecznej. Może taka osoba powinna mieć możliwość zasygnalizowania problemu, a to, co się dzieje w domu niech ustalają zawodowo do tego przygotowani specjaliści? Może to by pomogło i zwiększyło poziom reakcji. Bo to jest realny problem społeczny... - No jest, ale też nie mam złudzeń, że zaapelujemy i wszyscy się zmienią, każdy będzie chciał reagować i w każdej sytuacji pomóc. To system musi się zmienić. Zgłoś problem, a specjalista niech to zweryfikuje. Nie wymagajmy wywiadu środowiskowego od osoby, która w dobrej wierze chce coś zgłosić, ale się boi. Jak to się nie zmieni, będziemy stać w miejscu, a zaangażować się i przerwać milczenie wciąż będzie chciała garstka osób. Nie masz wrażenia, że brak reakcji to pozostałość po poprzednim ustroju. Kto chciałby zostać donosicielem? - Trzeba z tym walczyć, ale mam świadomość, że to zajmie lata. Niech będzie na początek ten anonimowy telefon, bo inaczej, tak jak mówisz, piętno donosiciela straszyć będzie kolejne osoby. Zapewnijmy anonimowość pomagającym, póki nie pozbędziemy się tego donosu z naszej mentalności. Rozmawiał: <a href="https://wydarzenia.interia.pl/autor/dariusz-jaron" target="_blank">Dariusz Jaroń</a> *** Ponad 150 remontów w ramach akcji Słoneczne Pokoje, często w rodzinach wielodzietnych, i doraźna pomoc dla około czterech tysięcy dzieci w całej Polsce - to dotychczasowych bilans działalności Pięknych Aniołów. Stowarzyszenia, które powstało z niezgody na beznadzieję najuboższych dzieci i niewystarczającą pomoc dla potrzebujących. Katarzyna Konewecka-Hołój, Aneta Nowińska, Agata Kowalska, Monika Sobik, Wanda Podoba, Izabela Chmielewska, Hanna Kukawka-Walczyk wraz z grupą wolontariuszy w ciągu czterech lat przywróciły nadzieję na lepsze jutro kilku setkom dzieci, a nam wszystkim wiarę w to, że istnieje alternatywa dla wygodnej znieczulicy.