Czym jest alt-right, sformułowanie użyte po raz pierwszy w okolicach 2010 roku przez chłopaka z afisza amerykańskiej radykalnej prawicy Richarda Spencera? W 2016 i 2017 roku na to pytanie starały się odpowiedzieć wszystkie najważniejsze media w Stanach Zjednoczonych i na świecie. Dlaczego dopiero wówczas? Bo alt-right wypłynęła w trakcie kampanii prezydenckiej w Stanach Zjednoczonych, kiedy prawicowy elektorat, ten jeszcze bardziej na prawo od konserwatywnych republikanów, opowiedział się za Donaldem Trumpem. Zresztą szefem kampanii wyborczej obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych został Steve Bannon, kierujący serwisem Breitbart News, o którym powiedział wprost, że jest "platformą alt-right". Szybko też zwrócono uwagę, że za nośnym, medialnym i politycznie poprawnym - swoją drogą alternatywni prawicowcy nienawidzą politycznej poprawności - szyldem "alt-right", kryją się nie do końca poprawne poglądy. Również i bardzo niejednolite, choć kojarzone ze środowiskami ekstremalnej prawicy. O jakich poglądach mówimy? Z alt-right utożsamia się ideologię białej supremacji, rasizm, neonazizm, antysemityzm, biały nacjonalizm, islamofobię i niechęć do migrantów oraz multikulturowości, mizoginizm i antyfeminizm, homofobię, eugenikę, populizm, neokonfederacjonizm, neomonarchizm, autorytaryzm, identytaryzm, protekcjonizm, izolacjonizm, niechęć do liberalnej demokracji i pewnie jeszcze kilkadziesiąt innych ideologii, postaw czy przekonań. Za sukcesem alt-right stało narzędzie, które w ostatnim czasie utorowało sukces politykom na całym świecie - internet i media społecznościowe. Ekstremiści, odcięci od tradycyjnych środków masowego przekazu, w sieci poczuli się jak ryba w wodzie. Zwłaszcza, że mogli pozwolić sobie tam na niedomówienia, sugestie, pomówienia, wreszcie nawet najbardziej odrażające przekazy przedstawiać jako żart czy prowokację. Wszystko to przy minimalnych konsekwencjach, bo internet daje przecież anonimowość. I kamuflaż - do końca nie wiadomo czy ktoś jest "alt-right", czy też zwyczajnym internetowym trollem. Przekaz alternatywnej prawicy przyjął również groteskowy charakter. Mianowicie, ci silni i agresywni supremiści zaczęli stawiać siebie w roli ofiar, co przypomina formę obrony lewicowych środowisk, stawiających się często w roli dyskryminowanych i ciemiężonych. Jak widać, skuteczne metody można kopiować nawet od najbardziej znienawidzonych wrogów. Dodajmy, że internetowe formy werbowania nowych zwolenników alt-right do bólu przypominały te stosowane przez islamskich terrorystów i dżihadystów. Jakkolwiek absurdalnie to nie zabrzmi, skuteczną formą przekazu ideologii stały się memy. Z tego powodu pod alt-right podłączyli się znudzeni społecznymi normami osobnicy, którzy niekoniecznie mają prawicowe przekonania. Po prostu poszukiwali rozrywki, którą zapewniały im prowokacje poniżej pasa i pozbawione jakichkolwiek zasad dyskusje w sieci. Jak to celnie ujął "The New York Times", testowanie "granic tabu i granic tego, co można a czego nie można powiedzieć w politycznej dyskusji". "The Washington Post" ocenił, że alternatywna prawica jest "napastliwa wyłącznie dla samej napastliwości". Najtragiczniejsze jest to, że "napastliwość" prawicowych ekstremistów miała dramatyczne konsekwencje. Według organizacji Southern Poverty Law Center w latach 2013-2018 miało miejsce trzynaście zdarzeń, w których śmierć poniosły 43 osoby i 67 zostało rannych, a których sprawcy byli motywowani ideologią prawicowych ekstremistów. Sprawcami byli wyłącznie biali mężczyźni w wieku od 17 do 37 lat. "Rozciągnięta sieć, którą alt-right zbudowała wokół swej jadowitej, rasistowskiej ideologii, a która ma doprowadzić do stworzenia białego etnicznie państwa, ma przemoc w swoim rdzeniu" - ocenia Southern Poverty Law Center zaznaczając, że prawicowi ekstremiści umiejętnie grają na poczuciu krzywdy białych mężczyzn. Najgłośniejszy incydent miał miejsce w sierpniu 2017 roku w Charlottesville, kiedy to w trakcie wiecu "Unite The Right" ("Zjednoczyć prawicę"), w obronie pomnika konfederackiego generała Roberta E. Lee, doszło do zamieszek pomiędzy prawicowcami a antyfaszystami. Skończyłoby się pewnie na kilku połamanych nosach, zadrapaniach i sinikach, kiedy to 20-letni James Alex Fields wjechał samochodem w tłum kontrprotestujących lewicowców, zabijając 32-letnią Heather Heyer i raniąc kilkanaście osób. W opinii mediów to wydarzenie stanowił kres wzrostu popularności alt-right. Podobne zdanie mieli zresztą przedstawiciele alternatywnej prawicy. Reakcja na tragedię dotknęła szeregowych wyznawców alt-right. Dochodziło do zwalniania z pracy osób o ekstremistycznych przekonaniach, konta prawicowych ruchów zaczęły zasilać coraz szczuplejsze sumy, a media przestały patrzeć na ich działalność przychylnym okiem. Jak to bywa w czasach kryzysu, wewnątrz ugrupowań dochodziło do kłótni i wzajemnych rozliczeń. Nagle bycie alt-right przestało być tolerowane i akceptowane. Ludzie się przebudzili. Niedawno amerykańskie wydanie "Newsweeka" zasugerowało rychły upadek ideologii alt-right. Przekaz jest prosty: ruch zatoczył koło i rozładował swą nieokiełznaną energię, której nie udało się ukształtować w trwałą formę. Półtora roku temu Spencer z dumą patrzył na tłumy upchnięte w jednym z waszyngtońskich audytoriów. Nieopodal w Białym Domu rozsiadał się "jego" prezydent-elekt Donald Trump. Wydawało się, że alt-right na balonie z napisem "Make America Great Again" wkrótce jeszcze bardziej wzleci w górę. Jednak w świecie polityki nic nie jest stałe i dane na zawsze. Znów jesteśmy na spotkaniu zwolenników alt-right. Ale tym razem salę uniwersytetu Michigan trudno nazwać wypełnioną. Spencer, opuszczony przez obecnych półtora roku wcześniej w Waszyngtonie najważniejszych współpracowników, niezbyt pewnym głosem opowiada o "bólach i skurczach porodowych", przez które będą musieli przejść alternatywni prawicowcy, by ukształtować się w "prawdziwy ruch". Tymczasem przed budynkiem uczelni dochodzi do starcia prawicowych ekstremistów z lewicowymi bojówkarzami. Regularnie konfrontacje z antyfaszystami również nadkruszyły mit o sile alt-right. Przyznał to zresztą sam Spencer mówiąc wprost, że lewaccy aktywiści "wygrywają". Wywołując zamieszki podczas konferencji i spotkań alternatywnej prawicy, zniechęcają uniwersytety i koledże do udostępniania Spencerowi i jemu podobnym sal wykładowych. "Dezorganizacja" - tak o alt-right Anno Domini 2018 pisze "The Washington Post". Gazeta cytuje również komentatorów politycznych i społecznych, w których wypowiedziach przewijają się takie sformułowania, jak "załamanie", "równia pochyła" czy "faktyczny koniec". "Pozwy i aresztowania, problemy ze zbieraniem funduszy, słabnący napływ nowych osób, konflikty wewnętrzne, zażarci oponenci, wreszcie usuwanie treści z mediów społecznościowych" - wszystko to według "The Washington Post" wskazuje na to, że alt-right szczyt popularności ma już za sobą. Znamienny jest również upadek Traditionalist Worker Party. Kierowane przez Matthew Heimbacha i Matta Parrotta ugrupowanie zaliczane było do najpoważniejszych i zarazem najbardziej ekstremistycznych graczy sceny alternatywnej prawicy. Jego liderzy kreowali się natomiast na nowe twarze białej supremacji. Nie bez powodu użyty został tu czas przeszły - Traditionalist Worker Party przestała istnieć w kwietniu tego roku. W między czasie Heimbach potrafił zaatakować Afroamerykankę podczas wiecu Trumpa w Kentucky, a później zostać aresztowanym za naruszenie nietykalności cielesnej w trakcie domowej kłótni małżeństwa Parrottów. Jak się okazało, Heimbach miał romans z żoną Parrotta, a para została przyłapana przez zdradzanego męża in flagranti. Dorzućmy jeszcze do tego fakt, że Parrott jest ojczymem Brooke Heimbach, żony Matthew. W konsekwencji tego wyrastającego wprost z tradycji latynoskich telenowel incydentu, z Traditionalist Worker Party wystąpił Parrott, likwidując przy okazji stronę internetową partii oraz wszystkie jej archiwa. Heimbach wyszedł z aresztu po wpłaceniu kaucji. Partia była skończona. Z europejskiej perspektywy widać więcej niż wyraźnie, że o ile alt-right była pożyteczna dla Trumpa i jego zwolenników w 2017 roku, to już niekoniecznie jest takowa w 2018 roku. Skala skrywanego ekstremizmu wylała się - w najbardziej tragiczny sposób w Charlottesville - w takim stopniu, że stała się obciążeniem. Wyborcy Trumpa zaczęli się odwracać od alternatywnej prawicy. Któż przecież chciałby mieć cokolwiek wspólnego z terrorystami, ekstremistami i mordercami? Dodatkowo, kojarzenie alt-right z prezydentem może mieć dla Trumpa wyłącznie efekt odzwierciedlający się w spadku słupków popularności. Wszystko dostrzegają to również liderzy ruchu. "Fakty są takie, że sprawy stają się coraz trudniejsze. Zapłaciliśmy cenę za to, co wydarzyło się w Charlottesville. Możemy sobie tylko zadać pytanie, czy będzie trzeci akt?" - zastanawia się Spencer, blednąca i szarzejąca twarz alternatywnej prawicy. Czy to zatem koniec alt-right? A może warto sobie zadać pytanie, w jakim stopniu ten ruch został wykreowany przez środki masowego przekazu i media społecznościowe? Czy nie jest to wyłącznie pusty i sloganowy fenomen internetowy, który ze względu na zainteresowanie mediów czymś "nowym i świecącym", urósł do bliżej nieokreślonych kształtów? Kształtów, których precyzyjnie określić i opisać nie były w stanie największe pióra amerykańskiej publicystki społecznej. Polityczno-społeczny cyfrowy miraż, o którym być może nieuzasadnione jest napisać, że się rozpłynął i ulotnił, bo trudno go zdefiniować? W epoce montowania faktów w internecie to przecież możliwy scenariusz. Nie można natomiast kwestionować istnienia odrażających w swej ideologii i działaniu grup oraz ruchów, którym ten miraż pozwolił zaprezentować się światu i wynieść na poziom publicznej dyskusji hołdowane ohydne przekonania. "Nie wrócą już czasy, kiedy nikt nie słyszał o pojęciu alt-right. Nie wrócą już czasy, kiedy nikt nie słyszał o pojęciu etno-państwa" - akcentuje Spencer. Jakie będą tego konsekwencje? Być może odpowiedź na to pytanie dadzą kolejne wybory w Stanach Zjednoczonych.