W czasach carskich w Cytadeli mieściło się owiany złą sławą areszt dla więźniów politycznych. Po odzyskaniu niepodległości kompleks budynków twierdzy przejęło Wojsko Polskie, a wielu oficerów - w związku z wygórowanymi cenami wynajmu mieszkań w przedwojennej stolicy - zakwaterowani byli w X Pawilonie razem z rodzinami. W tym czasie w okolicach budynku musztrę odbywali żołnierze 21. i 80. Pułku Piechoty. Piechurzy, widząc coraz gęstszy dym wydobywający się z prochowni, na komendę przełożonych zaczęli uciekać, dzięki czemu udało im się uratować życie. Niestety, nie obyło się bez ofiar, bo życie straciło 28 osób, a 89 zostało rannych: żołnierzy, ale także kobiety i dzieci. W wyniku eksplozji w miejscu prochowni, w której przechowywano dużą ilość wyprodukowanego we Włoszech nowoczesnego bezdymnego prochu miotającego do artylerii ciężkiego kalibru, powstał lej o głębokości kilkunastu metrów. Uszkodzeniu uległy wszystkie budynki w Cytadeli i w okolicy, a jego siłę odczuwano nie tylko w całej Warszawie, ale i dalej w Otwocku, Rembertowie, Piasecznie czy Mińsku Mazowieckim. Nie dość powiedzieć, że w sąsiadującej z Cytadelą dzielnicy Żoliborz siła wybuchu zdmuchnęła dachy kilkudziesięciu domów! Ucierpiały również inne warszawskie dzielnice. Na Pradze przesunięte zostały konstrukcje hełmów wież kościoła św. Michała Archanioła i św. Floriana Męczennika, a w budynkach na Starym Mieście wypadły szyby. Zniszczenia mogły być i tak większe. Budynek prochowni na szczęście otoczony był wałem ziemnym, dzięki czemu siła wybuchu skierowana była w górę. Z tego powodu detonacji nie uległy setki pocisków artyleryjskich znajdujące się w sąsiadującym z prochownią budynku magazynu amunicyjnego. Gdyby do tego doszło, zniszczenia byłyby o wiele bardziej katastrofalne, choć i tak zniszczenia były porażające. Skala zamachu sprowokowała rząd Wincentego Witosa do wydania oświadczenia, w którym ostrzegano przed próbami destabilizacji sytuacji w Polsce. Do stolicy kraju spływały kondolencje z różnych części Polski, ale też i Europy, w tym z Watykanu od papieża Piusa XI. Kto stał za zamachem, w którym śmierć poniosło 28 osób, a 89 zostało rannych? Po wybuchu w całej Polsce dokonano około 200 aresztowań, które jednak nie przyniosły jednoznacznej odpowiedzi na powyższe pytanie. Główne podejrzenie padło na komunistów zwłaszcza, że kilka miesięcy przed zamachem minister spraw wewnętrznych Władysław Kiernik poinformował o wykryciu dywersyjnej lewackiej organizacji. Jej punkt dowodzenia mieścił się poza granicami kraju, a na celowniku komunistów znalazły się obiekty kolejowe i wojskowe. Takim obiektem była Cytadela. W wyniku śledztwa policja wydobyła zeznania od członka lewackiej grupy terrorystycznej Józefa Cechowskiego. Efektem było aresztowanie dwóch podejrzanych osób. Byli to wojskowi o komunistycznych przekonaniach: porucznik Walery Bagiński i podporucznik Antoni Wieczorkiewicz. Pierwszy z nich był członkiem Centralnej Izby Zbrojmistrzów w Warszawie, drugi był pirotechnikiem. Obaj byli członkami Komunistycznej Partii Polski. Dowody na ich sprawstwo były jednak mniej niż poszlakowe, bo jedynym potwierdzeniem ich udziału w zamachu miało być... odśpiewanie bojowego hymnu polskiego proletariatu "Czerwony Sztandar" w chwili wybuchu. Pomimo nieprzekonujących dowodów, sąd wojskowy uznał je za wystarczające i skazał Bagińskiego oraz Wieczorkiewicza na karę śmierci za działalność na rzecz obalenia ustroju i organizację ataków bombowych w Warszawie i Krakowie. Wyrok ten w praworządnej II Rzeczpospolitej nie przeszedł. Powołana przez sejm komisja pod przewodnictwem posła Adama Pragiera z Polskiej Partii Socjalistycznej uznała, że Cechowski był policyjnym prowokatorem, a jego zeznania zostały sfabrykowane. W aferze palce maczać miał jeden z inspektorów odpowiedzialnych za zwalczanie ruchu komunistycznego, któremu mocno zależało na awansie. Do tego potrzebował winnych zamachu w Cytadeli. Ostatecznie, w wyniku działań komisji sejmowej, prezydent Stanisław Wojciechowski zamienił domniemanym sprawcom wyrok śmierci na karę dożywotniego więzienia. Historia zamachu i jego rzekomych sprawców miała dramatyczny epilog. Na mocy podpisanego z ZSRR porozumienia Bagiński i Wieczorkiewicz mieli zostać wymienieni na dwóch polskich więźniów politycznych przetrzymywanych przez Stalina. Do wzajemnego przekazania więźniów miało dojść na granicznej stacji kolejowej Kołosowo w pobliżu miasteczka Stołpce. Nie doszło. Tuż przed granicą Bagiński i Wieczorkiewicz zostali zastrzeleni. Sprawcą był znany ze skrajnie prawicowych przekonań eskortujący więźniów policjant Józef Muraszko, który w więźniach rozpoznał rzekomych sprawców krwawego zamachu. "W drodze przyglądałem się cały czas aresztowanym. Widziałem ich twarze - dumne, ironiczne i z pogardą patrzące na otoczenie. Czułem jak wzbiera we mnie złość, myśli się plączą. Nie mogłem pojąć jak to jest, że zbrodniarze triumfują. Im dalej, tym większa złość mnie opanowywała, czułem, że nienawidzę ich i muszę choć w jakikolwiek sposób ich zhańbić, poniżyć" - mówił w czasie procesu Muraszko. "Przysunąłem się bliżej do nich i przeleciała mi myśl by schwycić ich za głowy i uderzyć jedną o drugą. Lecz raptem, jakby pchnięty przez kogo, wyrwałem z kieszeni rewolwer i strzeliłem, nie celując, nie rozumując, nie pamiętając, byłem jakby w omroczeniu i dziś nie mogę sobie przypomnieć, co było dalej, byłem jakby we śnie. Do chwili tej nie miałem zamiaru zabicia ich, nikt mnie nie namawiał do tego i jak to stało się, sam nie wiem - naszło to nagle" - twierdził. "Ale nie żałuję swego czynu, boć przecie zabiłem wrogów mojej Ojczyzny, zbrodniarzy, na których zemściłem się za wszystkie krzywdy wyrządzone przez nich Polsce. Jako Polak i katolik nie mogłem inaczej postąpić" - zaznaczył. Józef Muraszko za swój czyn został skazany na 2 lata więzienia. W argumentacji wyroku sąd napisał, że skazany że działał z pobudek patriotycznych "w stanie silnego wzburzenia duchowego". Artur Wróblewski