Niekoszone trawy w mieście mogą nieść mieszkańcom nie tylko ulgę w gorące dni, ale są też pożyteczne dla środowiska i pomagają w utrzymaniu bioróżnorodności. Łąki kwietne w mieście mogą pomóc w obniżeniu latem temperatury nawet o kilka stopni. Od kilku lat coraz więcej polskich miast decyduje się na ograniczenie koszenia traw latem. Zarząd Zieleni m.st. Warszawy w aktualnych wytycznych wyjaśnia: "Jednym z aspektów proekologicznego zarządzania zielenią jest ograniczenie koszenia. Ze względu na zmiany klimatu, ZZW kilka lat temu ograniczył koszenie trawników przyulicznych z pięciu do trzech razy w roku". - Nie powinno się prowadzić cięć trawy częściej niż trzy razy w roku. Niezależnie od tego, o jakim miejscu mówimy - uważa jednak Łukasz Porębski, radny z Żoliborza, członek Miasto Jest Nasze. Radny od lat obserwuje rozwój proekologicznych działań w obrębie dzielnicy, ale i całego miasta. Zauważa, że na Żoliborzu jest teraz więcej miejsc, gdzie Zieleń Warszawska postanowiła zostawić niekoszone fragmenty. - Z korzyścią dla środowiska, dla przyrody, ale też z korzyścią dla mieszkańców - podkreśla. A korzyści są ogromne. Niekoszone trawniki utrzymują w glebie więcej wody. Oczyszczają powietrze, zatrzymują pyły. No i po prostu - cieszą oko bardziej niż skoszone, uschnięte trawniki. Jak jednak uważa stołeczny Zarząd Zieleni, "koszenie zieleni przyulicznej jest konieczne ze względów bezpieczeństwa użytkowników ruchu drogowego, dlatego proces ten wykonywany jest trzy razy". - Argument mówiący, że w niektórych miejscach trawy trzeba ciąć, bo zasłaniają drogę kierowcom nie znajduje odzwierciedlenia w realiach prowadzenia samochodu. Naprawdę bardzo bardzo rzadko zdarza się, żeby jakakolwiek trawa w Polsce dorastała do takich wysokości. To nie są łany żyta albo kukurydza, żeby osiągać dwa metry wysokości - komentuje Porębski. Nieskoszona trawa vs. trawnik angielski Radny zauważa, że mieszkańcy miast coraz częściej dostrzegają zalety nieskoszonych trawników w mieście. Odchodzi się od idei, że idealny trawnik to tzw. trawnik angielski - krótko przycięty, wiecznie zielony. - Widzę w społeczeństwie coraz większą akceptację dla pozostawionych traw, ponieważ fragmenty bardzo szybko zakwitają, pojawiają się na nich najprostsze rośliny, jak koniczyna, które kwitną. Moim zdaniem to wygląda dużo ładniej niż krótko przycięta trawa. Szczególnie, że tzw. angielski trawniczek wymaga ogromnej ilości wody do podlewania. Takie trawniki może są ładne przez chwilę, ale bez odpowiedniej ilości wody bardzo szybko schną i bardzo szybko żółkną. No i to już nie wygląda ładnie - zauważa Porębski. Łąki kwietne w miastach Od jakiegoś czasu mniej koszą także w Krakowie. Jak mówi Piotr Kempf, dyrektor Zarządu Zieleni Miejskiej w Krakowie, mieszkańcy i mieszkanki stolicy Małopolski coraz bardziej przyzwyczają się do tego, że koszenie traw w mieście nie jest opcją konieczną. - Ograniczyliśmy do absolutnego minimum koszenie, co widać już w wielu miejscach. Pasy drogowe są koszone przede wszystkim przy skrzyżowania, żeby zachować widoczność, natomiast pozostałe części pasa drogowego rzadziej, maksymalnie dwu- lub trzykrotnie w roku. Pozostały koszone często miejsca, w których mieszkańcy wypoczywają na kocykach itp. - opowiada Kempf. Zauważa, że dużym krokiem naprzód w kwestii przekonania społeczeństwa do pozostawienia traw niekoszonych było wprowadzenie kilka lat temu łąk kwietnych. - Kwiaty spowodowały, że ludzie w inny sposób spojrzeli na ten trawnik - mówi. W Krakowie pod opieką Zarządu Zieleni Miejskiej jest ok. 30 ha łąk kwietnych - zarówno przy pasach drogowych, jak i chociażby w parkach. - Pamiętam, jak zaczynaliśmy w 2015 roku jako Zarząd Zieleni Miejskiej. Dostawaliśmy telefony od mieszkańców tylko i wyłącznie z pytaniami: kiedy zaczniecie w końcu kosić bo nic nie widać, psy nam się gubią, dochodzi do tragedii przez wysoką trawę - wspomina Kempf. - Doszliśmy do momentu w którym mamy coraz więcej telefonów z pytaniami, dlaczego już kosimy, dlaczego nie pozwoliliśmy trawie rosnąć itd. Ludzie podchwycili to, że można kosić rzadziej, że to koszenie nie jest takie niezbędne do tego, żeby przeżyć w mieście - dodaje. Mieszkańcy apelują do spółdzielni mieszkaniowych Mieszkańcy miast nadal słyszą jednak koszenie tuż pod swoimi blokami. Bardzo prawdopodobne, że słyszą je częściej tam, gdzie trawą zarządzają spółdzielnie mieszkaniowe. - Powiedziałbym, że wprowadzenie tego trendu w spółdzielniach mieszkaniowych idzie po grudzie. Spółdzielnie mieszkaniowe mają swoją specyfikę, dużo wolniej dostosowują się do zmian, do których przyzwyczajamy mieszkańców. Ale mieszkańcy coraz częściej sami apelują do spółdzielni, choćby w mediach społecznościowych, żeby kosiły rzadziej. Presja jest coraz większa - mówi Piotr Kempf. Zmiana podejścia do koszenia daje także oszczędności. Według poprzedniej umowy z podwykonawcami, tzn. zawartej na lata 2018-2021, rok koszenia kosztował ok. 9 milionów 690 tysięcy złotych. Nowa umowa zakłada 8 milionów 800 tysięcy złotych za rok - opowiada Kempf. Jak tłumaczy, różnica ta nie jest bardziej spektakularna choćby ze względu na fakt, że przy rzadszym koszeniu trzeba wydać pieniądze na wywiezienie biomasy, której przy częstszym koszeniu się nie wywozi. - Myślę jednak, że w tym wypadku powinniśmy niekoniecznie patrzeć tylko i wyłącznie na same oszczędności finansowe, ale i na inne korzyści - mówi. A te korzyści, oprócz wymienionych wcześniej, to także mniej spalin w mieście i mniej uciążliwego hałasu kosiarek pod oknem.