W 1925 roku Japonia dołączyła do sygnatariuszy protokołu genewskiego, który zakazywał stosowania broni biologicznej i chemicznej. Kraj Kwitnącej Wiśni nie miał zamiaru przestrzegać tego porozumienia i dlatego potrzebował takich ludzi jak Shirō Ishii. Z zamiłowania bakteriolog, a przy tym chirurg wojskowy, Ishii wierzył, że jego kraj dzięki broni biologicznej może zyskać przewagę nad innymi państwami. Wydeptywał ścieżki do wpływowych dowódców armii, aż wreszcie udało mu się zwrócić ich uwagę na potencjał drzemiący w pomyśle badań na bronią niekonwencjonalną. Jak wyjaśnia Hal Gold w książce poświęconej jednostce 731, w 1928 roku Ishii wyruszył w dwuletnią podróż po ponad 20 krajach Europy i Ameryki, w czasie której badał użycie gazów bojowych w pierwszej wojnie światowej oraz postępy badań w dziedzinie broni chemicznej i biologicznej. Po jego powrocie klimat w kraju stawał się coraz bardziej sprzyjający. W 1931 roku Japonia, która swoimi poczynaniami zasłużyła na miano ekspansywnego i agresywnego mocarstwa, dokonała prowokacji. Incydent mandżurski posłużył jej jako wyimaginowany powód do ataku i zajęcia obfitującej w surowce naturalne Mandżurii. Cesarz Japonii dostał złoża węgla i rud metali, a Ishii ludzkie króliki doświadczalne. "Profilaktyka" W 1932 roku w Tokio zostało utworzone "Laboratorium Badań Profilaktycznych", na czele którego stanął Shirō Ishii. Nawiązująca do profilaktyki nazwa placówki miała z nią jednak niewiele wspólnego i stanowiła przykrywkę dla bezwzględnych eksperymentów medycznych. Pod koniec tego roku całe przedsięwzięcie przeniesione zostało bliżej źródła "materiału" do badań. Ten ostatni stanowili ludzie pochodzący z podbijanych przez Japonię terytoriów, chwytani w łapankach cywile, przestępcy i jeńcy wojenni. Początkowo laboratorium ulokowano w mandżurskim Harbinie, jednak makabryczna działalność zespołu kierowanego przez Shirō Ishii wymagała bardziej dyskretnej siedziby. Nowy ośrodek badawczy wybudowano w zajętej przez Japończyków wsi. Mieszkańców wysiedlono, zabudowania zrównano z ziemią, a na ich miejscu powstała prawdziwa twierdza. Laboratorium otoczył wysoki na trzy metry mur, zwieńczony zasiekami z drutu kolczastego i przewodami pod napięciem. Do wewnątrz prowadziła potężna żelazna brama ze zwodzonym mostem. Terenu ośrodka przez całą dobę pilnowały straże. Na koniec Japończycy zamordowali wszystkich chińskich robotników pracujących przy twierdzy, by upewnić się, że będą milczeć. W tak przygotowanej przestrzeni Shirō Ishii mógł rozpocząć dalsze eksperymenty. Ośrodek w stanie pomieścić około tysiąca "obiektów" doświadczalnych, jednak na stałe Japończycy więzili w nim około 500-600 osób. Pod względem higienicznym placówka stała na przyzwoitym poziomie, a więźniów karmiono solidnie. Te względnie dobre warunki nie wynikały jednak z dobroci serca. Japońscy naukowcy potrzebowali odżywionych i pozostających w odpowiedniej kondycji fizycznej obiektów badań. Osłabienie spowodowane niedożywieniem czy nabyta przypadkiem choroba zakaźna mogły wpłynąć na wyniki ich eksperymentów. Jednym z takich pseudonaukowych doświadczeń było ciągłe pobieranie krwi. Japończycy co 48 albo co 72 godziny pobierali swojemu obiektowi pół litra krwi. Aspekt "naukowy" polegał na tym, by sprawdzić, jak długo człowiek przeżyje takie drenowanie. Jednym wysysano krew aż do chwili, gdy umierali z wycieńczenia. Innym, będącym na skraju śmierci, wstrzykiwano truciznę. Niektórzy, jak wyjaśnia Hal Gold, mieli szybką śmierć. Gdy byli już zbyt słabi, by się bronić, ich czaszkę rozłupywano siekierą i pobierano do badań ich mózg. "Podobno średnia życia więźniów w fortecy nie przekraczała miesiąca" - stwierdza w swojej pracy. Ośrodek przez pięć lat działał jak doskonale naoliwiona maszyna, a wszystkie jego tajemnice zdawały się doskonale chronione. W 1936 roku utworzono nawet w ramach armii cesarskiej specjalną jednostkę o numerze 731, która miała za niego odpowiadać. Poczucie bezpieczeństwa okazało się złudne. Doszło do ucieczki więźniów. Przy okazji jednego z japońskich świąt "królikom doświadczalnym" udało się zaatakować strażnika i odebrać mu klucze. Kilkudziesięciu więźniów zdołało wydostać się ze swoich cel. Większość z nich strażnicy wystrzelali, jednak część zbiegła. Wraz z nimi w świat wydostała się informacja o potwornościach, jakie działy się za murami, co zmusiło Ishiego do znalezienia nowej lokalizacji. Nowoczesny ośrodek Kolejny ośrodek powstał bliżej Harbinu, w miejscowości Pingfang, gdzie stworzony został cały kompleks z laboratoriami, miejscem do przetrzymywania więźniów, spalarnią ciał i pozostałą infrastrukturą. Uwagę zwraca specjalny sposób przygotowania cel dla więźniów. Jedno- lub wieloosobowe pomieszczenia posiadały toaletę ze spłuczką, drewnianą podłogę, wzmocnione ściany oraz otwory w drzwiach służące do wystawiania ramion w celu pobrania krwi. Personel badawczy traktował więźniów tak, jak traktuje się szczury laboratoryjne. Japońscy naukowcy odczłowieczali ich zupełnie. Zachowała się relacja dotycząca sytuacji z czasów wznoszenia ośrodka. Na pytanie, co budują robotnicy, członek personelu odpowiadał niezmiennie "tartak". Podobno we własnym gronie Japończycy dodawali, że kłodami drewna poddawanymi obróbce będą ludzie. Właśnie z żargonu strażników i naukowców pochodzi określanie osoby, która zginęła w wyniku tych nieludzkich eksperymentów mianem "kłoda". Ostateczne rozwiązanie kwestii dowodów zbrodni Nigdy nie dowiemy się, jak na takie traktowanie reagowali więźniowie, ani nie poznamy pełnej skali potworności. Zza murów ośrodka, nazywanego Auschwitz Dalekiego Wschodu, nikt z przetrzymywanych nie wyszedł żywy. Tysiące osób zmarło w wyniku eksperymentów, resztę zamordowano by zatuszować sekret. Dopiero po kilkudziesięciu latach od zamknięcia kompleksu prowadzonego przez jednostkę 731, członkowie personelu zdecydowali się mówić. Dowódcy oczekiwali od nich, że sekrety eksperymentów zabiorą do grobu, jednak sumienie im na to nie pozwoliło. Okazało się wówczas, że prawda jest straszniejsza od najgorszego koszmaru. W ośrodku prowadzono badania nad wykorzystaniem chorób zakaźnych w walce z wrogiem. Więźniowie byli zakażani najgorszymi bakcylami, a później naukowcy z piekła rodem wnikliwie obserwowali ich cierpienie i powolne umieranie. Wypytywali o objawy i drenowali z nich kolejne fiolki krwi do badań. Gdyby bezpośrednio po tym następowała śmierć, można by ją uznać za błogosławieństwo. Więźniowie ośrodka nie mieli jednak tyle szczęścia. Kolejnym etapem eksperymentu była wiwisekcja. Wyniszczony chorobą "obiekt badawczy" prowadzono do sali sekcyjnej. Gdy docierała do niego przerażająca prawda, zaczynał krzyczeć i się wyrywać. Strażnicy obezwładniali go, kładli na stole sekcyjnym i przywiązywali. Później, w celu wyciszenia krzyków, lekarz zatykał mu usta ręcznikiem i przystępował do działania. Bez żadnego znieczulenia rozpoczynał krojenie żywego człowieka. Ten przerażający zabieg pozwalał obejrzeć na żywym organizmie to, jak wyglądają poszczególne organy, w których nie namnażają się jeszcze bakterie gnilne, rozkładające ciało człowieka po śmierci. Prowadzący wiwisekcję wyjmował narządy po kolei. Gdy wreszcie dochodził do tych niezbędnych do życia, pacjent umierał, a pusty korpus trafiał do spalarni. Kalejdoskop potworności Yang Yan-Jun i Tam Yue-Him w książce "Unit 731: Laboratory of the Devil" cytują naukowca, który odwiedził ośrodek Ishii w połowie października 1933 roku. Opisał on inny przerażający eksperyment. W jego trakcie jedna osoba została wystawiona w komorze gazowej na działanie trującego gazu wywołującego zapalenie płuc. Jak wynika z obserwacji, wykazywała ona znacznie mniej oznak życia niż dzień wcześniej. Drugiej osobie wstrzyknięto 15 ml cyjanku potasu, po czym straciła ona przytomność na 20 minut. Następnie obie osoby zaczęto razić prądem. Pierwsza z nich nie zmarła mimo rażenia ją 20 tys. woltów. Ostatecznie zabito ją zastrzykiem. Druga osoba nie zmarła pomimo rażenia jej 5 tys. woltów. Tego człowieka usmażono żywcem, rażąc go prądem nieprzerwanie przez kilka minut. Historia badań jednostki 731 pełna jest makabrycznych opowieści. Są w nich matki, które, leżąc już na stole do wiwisekcji, bezskutecznie błagają, by oszczędzono ich dzieci. Są ludzie, na których testowano nowe miotacze ognia i granaty, osłaniając nieznacznie ich korpus i głowę, by za szybko nie zginęli. Medycy z jednostki 731 dokonywali przymusowych aborcji, wywoływali udary, zawały, zakażali bakcylami dżumy, cholery i wąglika. Testowali gazy bojowe, granaty i symulowali rany wojenne. Wydawać by się mogło, że za swoje potworności musieli odpowiedzieć przed wymiarem sprawiedliwości, wszak w straszliwych męczarniach zginęło według różnych szacunków od 3 tys. do nawet 20 tys. osób. Historia potoczyła się jednak inaczej. Zamieść pod dywan Gdy do Japonii wkroczyli alianci, rozpoczęło się wielkie tuszowanie sprawy. Siły sprzymierzone zawarły porozumienie z establishmentem jednostki 731 i w zamian za wyniki i obserwacje z potwornych eksperymentów z bronią biologiczną i chemiczną zapewniły mu immunitet. Zamiast odpowiedzieć za swoje czyny, medycy budowali po wojnie nowe kariery. Sprawy nie dało się jednak całkowicie zamieść pod dywan. Opowieści o działalności jednostki 731 zaczęły niepodziewanie wypływać. Przyczynili się to tego między innymi Rosjanie, którzy sami złapali część personelu ośrodka i postawili swoich więźniów przed sądem za zbrodnie wojenne. Ciszę wokół sprawy udawało się rządom Japonii i USA utrzymać aż do sierpnia 1955 roku, kiedy to jeden z lekarzy z ośrodka opublikował wyniki swoich badań. Mężczyzna chciał by stanowiły przestrogę przed tym, czego dopuszczono się w imię nauki. Jak przypomina Tony Taylor w pracy "Denial: History Betrayed", stało się to zaledwie kilka lat po tym, jak rządy Chin, Korei Północnej i Rosji oskarżyły USA o używanie broni biologicznej w czasie wojny w Korei. ONZ ogłosiło, że oskarżenie stanowi element komunistycznej propagandy, a raport ze sprawy utajniono, jednak postępowanie aliantów względem personelu jednostki 731 rzuca nowe światło na problem. Do lat dziewięćdziesiątych rząd Japonii stał na stanowisku, że na wysuwane przez Chińczyków oskarżenia o zbrodnie wojenne, w tym eksperymenty na ludziach prowadzone przez jednostkę 731, nie ma dowodów. W 2018 roku po raz pierwszy, na prośbę japońskich badaczy, światło dzienne ujrzała część oficjalnych dokumentów tajnej jednostki. Ujawniono wówczas niemal pełną listę nazwisk liczącego około 3 tys. osób personelu. ***Czytaj również: Mukden - miejsce niewyobrażalnej kaźni