Tajna 23. Jednostka Specjalna sformowana została w styczniu 1944 roku, a decyzją najwyższego dowództwa miała zostać wyposażona z pominięciem jakichkolwiek wojennych ograniczeń. Po dziś dzień nie wiadomo, kto konkretnie dokonał rekrutacji korpusu oficerskiego. Jeden z jego członków, pułkownik Clifford Simenson, cytowany w książce Jacka Kneec’a "Ghost Army", stwierdził: "Wielkie szychy z Pentagonu i zastępy biurokratów schodziły im z drogi, bo nowy oddział 'został spryskany święconą wodą'". Wszystko dlatego, że "dwudziesta trzecia" miała błogosławieństwo z samej góry. Dzięki temu jej żołnierze mieli dostęp do najnowocześniejszej technologii, najlepszych maszyn i deficytowego sprzętu na zawołanie. Armia Duchów składała się z kilku części, zajmujących się nieco innymi zadaniami. W skład 603. Batalionu Inżynieryjnego Kamuflażu, który został oddany pod dowództwo pułkownika Otisa R. Fritza, wchodziło 28 oficerów, 2 chorążych i 349 szeregowców. Na co dzień zadaniem jego żołnierzy było tworzenie perfekcyjnego maskowania. W tym celu zaangażowano do pracy utalentowanych twórców, z których wielu uczęszczało do prestiżowego Pratt Intitutte. Ta uczelnia artystyczna po wybuchu wojny do swoich standardowych kursów, obejmujących różne dziedziny sztuki, dołączyła także naukę kamuflażu. Jak podkreślają Rick Beyer i Elizabeth Sayles w książce "The Ghost Army of Wold War II", artyści przechodzili takie samo szkolenie wojskowe jak inni, obejmujące forsowne marsze, czy obchodzenie się z bronią. Warto też podkreślić, że średni iloraz inteligencji wśród żołnierzy tego batalionu wynosił aż 119. Zanim przyjechali do Europy, żołnierze całymi miesiącami poznawali najróżniejsze techniki kamuflażu. Musieli nauczyć się brać pod uwagę najróżniejsze zmienne. Jedną z nich było na przykład dobieranie wzorów kamuflażu do lokalnie występującej roślinności. Malowali liście, gałęzie i cienie na najróżniejszych powierzchniach. Tworzyli z siatki ogrodzeniowej, drutu, kawałków płótna i innych materiałów prawdziwe dzieła sztuki kamuflażu. Uczyli się jak idealnie zamaskować to, co chcą ukryć, i jak wyeksponować to, co chcą zasymulować. Byli tak wprawni, że potrafili sprawić, by rozpięte na palach siatki maskujące wyglądały, jakby skrywały cały batalion gotowych do boju czołgów M4 Sherman. Nie tylko kamuflaż 244. Kompania Łączności pod dowództwem Irwina C. Vandera Heide’a, składała się z 11 oficerów i 285 szeregowców. Ich zadaniem było wprowadzanie nieustannie podsłuchującego komunikację radiową nieprzyjaciela w błąd. Żołnierze robili w eterze sztuczny tłok, przekazywali zmyślone meldunki, czy pozorowali komunikację pomiędzy jednostkami, których nawet nie było w pobliżu. Uzbrojeni w kilka radionadajników potrafili okpić Niemców do tego stopnia, że ci wierzyli, iż mają do czynienia z całą dywizją szykującą się w ciemnościach do ataku. Najbardziej zbliżona do regularnego wojska była kompania A z 293. Batalionu Inżynieryjnego, dowodzona przez George’a A. Rebha. Służyli w niej saperzy, przygotowani do wykonywania najcięższych prac inżynieryjnych oraz w razie potrzeby osłaniania reszty jednostki. Ci żołnierze mieli za sobą odpowiedni trening bojowy i odpowiadali za bezpieczeństwo "Duchów". 3132. Kompanią Łączności kierował Charles R. Williams z Warsaw w Indianie. Była to część Armii Duchów odpowiadająca za dźwiękowe efekty specjalne. Żołnierze mieli do dyspozycji między innymi potężne głośniki, z których puszczali dźwięki przemieszczających się pojazdów gąsienicowych, nadlatujących samolotów, czy ostrzału artyleryjskiego, mające zmylić wroga. Potrafili przekonać Niemców, że na Renie przez całą noc pływały łodzie inżynierów, szykujących się do budowy mostu. "Duchy" wkraczają do akcji Kiedy w czerwcu 1944 roku Armię Duchów rzucono w końcu do walki, 23. Jednostka Specjalna wystawiła niezapomniane show. Aby się uwiarygodnić, żołnierze mieli do dyspozycji całe mnóstwo rekwizytów. Wśród nich największą furorę robiły gumowe atrapy czołgów. Amerykańscy producenci gumy, na specjalne zamówienie armii, stworzyli atrapy czołgów M4 Sherman i dział. Były to nadmuchiwane kawały gumy, które ważył po około 40 kilogramów i miały od 8 do 10 wentyli. Jednym z najważniejszych etapów szlaku bojowego Armii Duchów był udział w oblężeniu Brestu. Żołnierze, których zadaniem miała być nie tyle walka z Niemcami, co ich oszukiwanie, byli się wówczas w sporym niebezpieczeństwie. Ich pozycje znajdowały się w takiej odległości od miejsc, gdzie byli Niemcy, że bez problemu mogli słyszeć ich rozmowy. To pod Brestem wypracowali rutynowy system tego, jak swoimi rekwizytami pozorować obecność oddziałów kawalerii. W miejscu, gdzie jeszcze dzień wcześniej pozycje zajmowały czołgi z 15. Batalionu, nocą rozpoczynała się mistyfikacja. Z ciężarówki zrzucano atrapę, a jej śladem podążał samochód z kompresorem, który szybko nadmuchiwał gumę. Ustawiano ją tak, by pokrywała się ze śladami gąsienic. Spece od dźwięku, przy użyciu najnowocześniejszego sprzętu audio (mieli wyposażenie lepsze niż studia nagrań i sale koncertowe), cały czas odtwarzali dźwięk silników czołgowych i szczęk poruszających się gąsienic. Tym sposobem nieprzyjaciel był przekonany, że na przedpolu ciągle coś się dzieje, a gdy rano "czołgi" były w nieco innych miejscach, nie wzbudzało to najmniejszych podejrzeń. Członkowie jednostki jeździli też po okolicy nosząc emblematy 15. Batalionu. Ponadto podszywali się pod jego aktywność radiową, a spece od efektów specjalnych używali fałszywych rozbłysków i puszczali z głośników huk, by tym sposobem przekonać wroga o prowadzeniu ostrzału artyleryjskiego. Pokaz nadmuchanej siły Jednostka, razem z jednym prawdziwym batalionem czołgów, miała za zadanie zorganizowanie ogromnego pokazu siły. Alianci mocno się pomylili w swoich szacunkach. Informacje wywiadowcze mówiły o tym, że Brestu broni 16 tys. zwykłych żołnierzy Wehrmachtu, a taka demonstracja może ich przerazić i zmusić do poddania garnizonu. W rzeczywistości w mieście znajdowało się 38 tys. zaprawionych w bojach żołnierzy, którymi dowodzili fanatyczni esesmani, gotowi walczyć do ostatniego człowieka. Gdy stało się jasne, że początkowe założenie nie zadziała, miejsce "Duchów" zajęła dywizja przystosowana do walki. Niestety 709. Batalion czołgów zaatakował dokładnie w tym samym miejscu, w którym jeszcze niedawno stały gumowe Shermany i baterie artyleryjskie. Okazało się jednak, że Niemcy nabrali się na atrapy i podciągnęli tam kilkadziesiąt dodatkowych dział przeciwczołgowych. Gdy prawdziwi pancerniacy ruszyli do natarcia, odpowiedział im ciężki ogień, który spowodował dotkliwe straty. Żołnierze Armii Duchów byli jednymi z najlepiej poinformowanych na europejskim teatrze działań. Musieli perfekcyjnie znać wszystkie elementy identyfikacji poszczególnych oddziałów armii amerykańskiej. Wkrótce po rozpoczęciu działań dysponowali całym katalogiem naszywek, przyszywanych do munduru, wzorów oznaczeń jeepów, czy charakterystykami komunikacji radiowej dywizji i batalionów. To pozwoliło im między innymi na symulowanie obecności jednej z dywizji w rejonie Metzu na początki 1945 roku. Siły alianckie były wówczas mocno związane w bitwie o Ardeny a, jak mawiali żołnierze, generał Patton dotarł już do dna beczki i zaczął sięgać po klepki. W okolicach Metzu wprost roiło się od niemieckich szpiegów, których należało przekonać, że stacjonuje tam 87. Dywizja Piechoty. Jak oszukać przeciwnika? Niemiecki zwiad lotniczy "Duchy" oszukiwały, zostawiając na śniegu i błocie liczne ślady gąsienic. Żołnierze przebierali się w mundury z obszyciami identyfikacyjnymi, należącymi do dywizji, odpowiednie oznaczenia malowali też na swoich samochodach. Na przysłoniętej pace dużej ciężarówki, którą mogło podróżować nawet kilkudziesięciu piechociarzy, jechało tylko dwóch ludzi, usadowionych na końcu, by daleka wyglądało to jak cały oddział. Żołnierze przejeżdżali po kilka razy przez jedną okolicę, symulując ruch znacznie większej grupy. Najwięcej jednak dla podtrzymania teatrzyku robiło "przypadkowe" zdradzanie tajnych informacji. Wśród "Duchów" wielu było aktorów. Ich zadaniem było wyprawianie się do miasteczek i niby przypadkowe mówienie o tym, z jakiego są oddziału, gdzie stacjonują i jak duże mają siły. Doskonale wiedzieli, że we Francji nadal działa mnóstwo niemieckich agentów. Żołnierze zapamiętali nawet, że wiele osób otwarcie wypytywało o różne szczegóły. Widywali też ludzi, którzy w notesikach notowali oznaczenia z ich samochodów. Pomogli "zniknąć" całej dywizji piechoty Armia Duchów pod Metzem miała też pomóc ukryć wymarsz 90. Dywizji Piechoty. Żołnierze musieli imitować jej obecność aż do chwili, gdy inna dywizja zajmie jej miejsce. Uruchomiona została podobna mistyfikacja, z jeżdżeniem w kółko, fałszywymi identyfikacjami, czy rozpuszczanie plotek. W tym samym czasie telegrafiści używając dziewiętnastu radionadajników pracowali nad tworzeniem sztucznego tłoku w eterze. Przez kilkanaście godzin symulowali komunikację całej dywizji piechoty. Uwolniona w ten sposób spod Metzu "dziewięćdziesiąta" mogła wziąć udział w bitwie o Ardeny, a jej potajemny przerzut uznany został za modelowy przykład takiego przemarszu. Także gdy alianci planowali sforsowanie Renu, nieoceniona okazała się rola Armii Duchów. Żołnierze mieli dwa zadania - zamaskowanie rzeczywistego miejsca przeprawy przez rzekę i symulowanie przygotowań do przeprawy zupełnie gdzie indziej. Przy pomocy "Duchów" dywizje, które miały przekroczyć Ren, poruszały się potajemnie. Stanowiska artyleryjskie były zamaskowane z dbałością o najmniejsze szczegóły. Warsztaty, mające posłużyć do budowy mostów, zostały zakamuflowane, a na co dzień zachowywano wysoce restrykcyjne środki bezpieczeństwa. Koncentracja sił odbywała się w największym sekrecie. Druga połowa działań odbywała się zupełnie otwarcie. W innym miejscu "Duchy" dwoiły się i troiły, by przekonać Niemców, że to tu rozpocznie się przeprawa. Saperzy należący do 23. Jednostki Specjalnej paradowali ze sprzętem do budowy mostów. Rozstawiono też setki atrap. Na zajmowanym przez aliantów brzegu stało kilkaset nadmuchanych czołgów. Towarzyszyły im całe baterie gumowych dział o kalibrze 40 i 90 mm. Dywizja za dywizją Dzień po dniu Armia Duchów zaczynała symulowanie kolejnych dywizji przerzucanych na miejsce właściwego ataku. Żołnierze po raz pierwszy wykorzystali prawdopodobnie cały swój sprzęt i cały wachlarz możliwości, jakimi dysponowali, łącznie z efektami specjalnymi. Podstęp się powiódł. Gdy przyszło do forsowania Renu, przeważające siły niemieckie znajdowały się tam, dokąd zwabiła je Armia Duchów. Jak informuje Jack Kneece w książce poświęconej "dwudziestej trzeciej", podczas przeprawy przez Ren alianci stracili zaledwie 32 żołnierzy. Według szacunków podawanych przez Kneece’a, gdyby nie iluzja "Duchów", ta liczba mogłaby wynieść nawet 17 tys. Informacji o osiągnięciach Armii Duchów trudno szukać w wielu książkach i wspomnieniach z okresu wojny. Od początku swojego istnienia była ona ściśle tajnym projektem, o którym wiedziało niewielu. Informacje o jej dokonaniach wśród dowódców powtarzano sobie z ust do ust. Żołnierze jednostki, którzy nadstawiali karku w czasie wyzwalania Europy nie mogli liczyć nawet na wojskowe odznaczenia. Armia obawiała się, że wywołają one niewygodne pytania. Oficjalne dokumenty dotyczące działań Armii Duchów ujawniono dopiero w 1996 roku. Dzięki nim wiadomo, że brała ona udział w 21 dużych operacjach, działa często zaledwie kilkaset metrów od pozycji nieprzyjaciela i odegrała istotną rolę w pokonaniu Niemców.