Wolontariusze z różnych stron Polski łączą darczyńców, kierowców i jadłodajnie. Kilkadziesiąt osób koordynuje ich działania. Dzięki ich wspólnemu wysiłkowi świąteczne potrawy zamiast do kosza trafiają do osób potrzebujących. O tym, jak wygląda zaplecze akcji oraz, co można zrobić, by pomóc, rozmawiamy z pomysłodawczynią akcji Marią Skołożyńską. Aleksandra Zaprutko-Janicka, Interia: Czas poprzedzający Boże Narodzenie to dla ciebie jeden z najgorętszych okresów w roku. Jak wyglądają twoje przygotowania do świąt? Maria Skołożyńska: Muszę iść na pewne kompromisy. Moje przygotowania do świąt wyglądają w ten sposób, że prezenty kupiłam w październiku i listopadzie, żeby nie musieć się tym teraz zajmować. Wczoraj musiałam też powiedzieć mojemu tacie, że oprócz Wigilii nie będzie mnie do 28 grudnia na żadnym wspólnym posiłku rodzinnym. Normalnie moja rodzina siada do wspólnego świątecznego posiłku dwa razy. Ja niestety nie mogę, bo jestem w pracy. Pierwsza edycja wydarzyła się już ładnych parę lat temu. Teraz akcja "Podziel się Posiłkiem z Bezdomnymi" to potężne przedsięwzięcie. Dlaczego zdecydowaliście się założyć fundację? - Wszystko zaczęło się od tego, że w Wielkanoc 2015 roku spotkałam młodego bezdomnego mężczyznę, który poprosił o dwa złote. Zamiast pieniędzy zaproponowałam mu jedzenie. Okazało się, że marzą mu się jajka na twardo. Umówiłam się, że ugotuję mu te jajka w domu i spotkam się z nim popołudniu. W międzyczasie poszłam do babci na śniadanie wielkanocne i zobaczywszy stół uginający się od jedzenia, którego moja rodzina żadnym sposobem nie zdoła zjeść, wpadłam na pewien pomysł. Zaproponowałam znajomym na Facebooku, że zamiast wyrzucać jedzenie po świętach, mogą odezwać się do mnie, a ja odbiorę od nich potrawy i przekażę potrzebującym. Zareagowali zarówno moi znajomi, jak i zupełnie nieznane mi osoby. W efekcie odwiedziłam chyba z dziesięć domów i uratowałam od wyrzucenia cały bagażnik żywności. - Od tamtego czasu przedsięwzięcie bardzo się rozwinęło. Tworzenie akcji wymaga ogromnych nakładów pracy. Zdecydowałyśmy się założyć fundację, bo to już nie jest mała "inicjatywka". Na dwie trzy-czterodniowe akcje poświęcamy pół roku pracy. Fundację tworzą dwie osoby, ja i Martyna Dakowska, bez której akcja nie byłaby tak świetnie zorganizowana. Każda z nas musi mieć swoje zwyczajne zajęcie. Martyna pracuje w agencji digitalowej. Ja dorabiam. Przygotowanie akcji zajmuje mi tyle czasu, że nie pozostaje go wiele na podjęcie stałej etatowej pracy. Obie marzymy o tym, by prowadzenie fundacji stało się naszą pracą, żebyśmy mogły fundację traktować jako miejsce, w którym na co dzień będziemy zajmować się pomaganiem potrzebującym i przeciwdziałaniem marnotrawieniu jedzenia. - Żeby choć trochę zbliżyć się do tego celu, musiałyśmy stworzyć fundację, a teraz zastanawiamy się nad tym, jak zrobić tak, żeby nie dzielić swojego czasu pracy pomiędzy fundację i inne miejsca, tylko poświęcić się tej działalności całkowicie i przez cały rok. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że prowadzenie takiej akcji jest jak praca etatowa. Przez pięć lat robiłyśmy to za darmo i mamy marzenie, żeby kiedyś ten potężny nakład pracy był rekompensowany. Wiemy, że robimy dużo dobrego, jednak praca po szesnaście, osiemnaście godzin w trakcie świąt nie jest łatwa. Choć robimy to z dobroci serca, fajnie byłoby gdyby dało się na przykład zapłacić z tego czynsz w ciągu roku. Na co dzień mieszkasz w Londynie. Jak trudno jest pogodzić mieszkanie za granicą z prowadzeniem organizacji charytatywnej w Polsce? - Mieszkam w Londynie, bo mój partner jest Anglikiem. Czyli wyruszyłaś w świat z miłości? - Tak. Gdyby jego nie było w moim życiu to bym się na pewno nie wyprowadziła. Z naszej dwójki to on ma bardziej stabilną sytuację zawodową. Ja mam tę fundację, jednak ona nie opłaci mi rachunków. Z mojej pensji nie zapłacę czynszu, bo nie mam pensji. Prowadzenie fundacji zza granicy jest bardzo trudne. Tak naprawdę jeszcze zanim zaczęłyśmy mieć fundację, wielokrotnie musiałam z jej powodu latać do Polski, załatwiać jakieś papiery. Rejestracja w KRS też nie trwa krótko. Tego rodzaju decyzja wymaga wielu wyrzeczeń. W razie czego trzeba być gotowym na to, by rzucić wszystko i przylecieć do kraju, albo żeby rzucić wszystko, co się robi, i usiąść do pracy fundacyjnej, bo coś nagle wyskoczyło. Ja wiem, że to jest szalone. Mimo, że wyprowadziłam się z Polski, nie chciałam rezygnować z możliwości prowadzenia akcji, zatem przenosząc się zabrałam ją ze sobą. Powiedz mi, jak duża operacja logistyczna wchodzi w grę przy każdej edycji? - Samą akcją od strony administracyjnej w trakcie jej działania zajmuje się około dwadzieścia osób. Jakieś dwadzieścia osób w trakcie akcji zajmuje się tylko i wyłącznie obsługą social mediów, odpisywaniem na wszystkie wiadomości, czy obsługą logistyczną tras kierowców, czyli łączeniem kierowców z darczyńcami. To team, który jest z nami tylko przez tydzień w trakcie akcji. Dodatkowo nad akcją pracowało przez ostatnie dwa miesiące kolejnych kilkadziesiąt osób. Współpracujemy z około setką jadłodajni i jadłodzielni, co oznacza, że od strony beneficjentów jest tych osób co najmniej kilkaset jeśli nie kilka tysięcy. - Jeżeli chodzi o sam system internetowy pozwalający łączyć kierowców z darczyńcami, jest on tworzony przez wolontariuszy, których udało nam się pozyskać przez Facebooka. W całej Polsce celujemy w przynajmniej 500-600 kierowców. Tylu było na Gwiazdkę i było ok, choć im ich więcej, tym lepiej. Mamy 60 miast, w których działamy. Niektóre są małe, inne to metropolie. W tych największych miastach przydaje nam się tych kierowców od kilkudziesięciu, do ponad setki w Warszawie. W mniejszych ośrodkach czasem wystarczy kilku. Ich pozyskanie jest dla nas kluczowym elementem układanki. Przez cały czas można się zgłaszać i jako darczyńca i jako kierowca. Jeżeli jesteśmy osobami, które chcą wspomóc akcję i na przykład ofiarować jakieś jedzenie, a są kierowcami, to wtedy zachęcamy do tego, żeby podzielić się tym jedzeniem i też zostać naszym kierowcą, bo wtedy pomaga się nam najbardziej. ***Jeżeli po świętach zostaje nam w domu dobre, domowe i świeże jedzenie, nie musimy się martwić, że się zmarnuje. Wystarczy zgłosić się przez formularz na stronie akcji (KLIKNIJ TUTAJ), a jeden z wolontariuszy przyjedzie i za darmo odbierze nadmiar żywności, która następnie trafi do jadłodajni dla potrzebujących. Jedzenie można też zawieźć samemu, odnajdując adres jadłodajni biorącej udział w akcji na stronie fundacji (KLIKNIJ TUTAJ).