Bitwa Warszawska była na tyle przełomowa, że 15 sierpnia, na pamiątkę zwycięstwa sił polskich w tym potężnym starciu, obchodzone jest Święto Wojska Polskiego. Tym niemniej, Polacy wygrali o włos. O to, co by się stało, gdyby szala zwycięstwa przechyliła się wtedy na stronę rosyjską, w jakiej sytuacji była w okresie wojny polska armia oraz dlaczego Józef Piłsudski uważał, że wygrana wojna polsko-bolszewicka to przegrane zwycięstwo pytamy prof. Andrzeja Chwalbę, historyka specjalizującego się między innymi w relacjach polsko-rosyjskich. Aleksandra Zaprutko-Janicka: 15 sierpnia obchodzimy rocznicę bitwy, która zdefiniowała historię ostatnich 100 lat. Co by się stało, gdyby Polacy w 1920 roku przegrali? Prof. Andrzej Chwalba: - Aż strach pytać! Władzę przejąłby ujawniony w Białymstoku Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski (Polrewkom), z szefem Czeki Feliksem Dzierżyńskim i Julianem Marchlewskim. 1 sierpnia wydał w Białymstoku manifest zapowiadający stworzenie Polskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Powstałoby kadłubowe polskie państwo ze stolicą w Warszawie, jako część przyszłego imperium bolszewickiego kierowanego z Moskwy. Jego granice zamykałyby się z jednej strony na rzece Bug, a z drugiej na rzece Prośnie, gdzie dawniej przebiegała granica zaborów i objęłoby jeszcze tylko zachodnią Galicję. Ze względu na skalę oporu społecznego, przejęcie władzy nie byłoby proste. Bolszewikom nie udało się przekonać ani chłopów, ani robotników, do wzniecenia rewolucji nad Wisłą. Także większość Żydów, wbrew polskim wyobrażeniom, bardzo się ich bała. Już na terenach zajętych przez armię ciągnącą ze wschodu od razu rozpoczynano zaprowadzanie nowych porządków, jak choćby przejmowanie zakładów przemysłowych i majątków ziemskich. Kolektywizacja byłaby kwestią czasu, tak jak walka z "zabobonami", czyli ateizacja i brutalne zwalczanie Kościoła oraz "polskich panów", terror i przemoc. Do tego dochodziła promocja "wolnej miłości", w ramach, której zapowiadano, że każdy mężczyzna może mieć dowolną liczbę kobiet, a każda kobieta dowolną liczbę mężczyzn, natomiast dzieci miały być wychowywane wspólnie. To musiało wówczas szokować. W polskich szeregach służyła prawdziwa zbieranina. Ludzie wywodzili się z trzech zaborów, emigracji, spośród osób o najróżniejszej przeszłości. Kto stanął nad Wisłą przeciwko bolszewikom? - Naród. To się udało i to jest jeden z cudów tego czasu. Latem roku 1920 wreszcie ludzie z różnych środowisk i zaborów zaczęli czuć się narodem. Jeszcze dwa lata wcześniej wiele osób, w tym polskojęzyczni chłopi, wcale nie było pewnych swojej polskości. To dzięki wytężonej pracy rozmaitych instytucji, artystów, działaczy, którzy wyruszyli w teren, udało się scementować naród. Tym niemniej bez państwa i jego stworzonych w zaledwie kilkanaście miesięcy struktur, zwycięstwo nie byłoby możliwe. Jaka atmosfera panowała w armii polskiej? I nie pytam tu tylko o lato 1920 roku. - Sytuacja w wojsku polskim od początku się komplikowała ze względu na różne życiorysy oficerów i żołnierzy wywodzących się z trzech zaborów i emigracji. Musimy sobie uświadomić, że w ramach wojska polskiego istniały aż trzy armie. Obok tej sformowanej w kraju zwanej "krajową" były jeszcze wielkopolska Dowbora-Muśnickiego i armia Hallera. Siłą rzeczy istniały między nimi napięcia. Do tego dochodziła rywalizacja pomiędzy trzema Józefami - Piłsudskim, generałem Hallerem i generałem Dowborem-Muśnickim. Haller przyjął dowództwo wojsk operujących na północ od Warszawy, choć niechętnie, a Dowbór-Muśnicki przejęcia dowództwa nad armią operującą w okolicach Lwowa odmówił. Problem stanowiło też dziedzictwo zaborów. Używano różnych regulaminów wojskowych, a rozkazy wydawano w trzech językach - rosyjskim, niemieckim i polskim. Do końca 1920 roku nie udało się tego wszystkiego ujednolicić i zdarzało się, że jedna dywizja występowała aż pod trzema różnymi numerami. Panujący tu i ówdzie bałagan był przyczyną wielu niepowodzeń. Żołnierze mieli na wyposażeniu karabiny ze wszystkich ważniejszych wytwórni wojskowych Europy, a nawet Japonii. Podjęty proces unifikacji uzbrojenia nie zakończył się do sierpnia 1920 roku. Zwykle zapomina się o tym, że tworzenie polskiej armii, dosłownie w biegu, było bardzo skomplikowaną operacją. Jak doszło do tego, że karta wreszcie się odwróciła? - Zwycięstwo pod Warszawą dosłownie wisiało na włosku. Przybywało pesymistów pakujących walizki i wyjeżdżających w kierunku zachodniej Polski. Jednak powstanie nowego rządu z Witosem i Daszyńskim na czele, sprawnie działającej Rady Obrony Państwa, Armii Ochotniczej stało się fundamentem przyszłego zwycięstwa. Nastąpił też przełom psychologiczny wśród polskich żołnierzy, co potwierdzali sowieccy generałowie. Doszło do zamiany ról - dotychczasowi uciekający stawili opór i zaczęli zmuszać do odwrotu tych, którzy nacierali. Przez pewien czas to my cofaliśmy się, nawet w sytuacjach, gdy nie było to konieczne. Dość łatwo oddaliśmy Wilno i Grodno, miasta o znaczeniu strategicznym. To oczywiście irytowało Piłsudskiego. Dopiero dni sierpniowe, nastrój wojny religijnej i narodowej, sprawiły, że zaczęło się to układać. Było to też następstwem niezwykłej pracy organizacyjnej generała Kazimierza Sosnkowskiego. Wreszcie wygrana byłaby niemożliwa bez udziału kobiet, które chodziły od kawiarni do kawiarni, od restauracji, do restauracji, zaczepiały młodych mężczyzn na ulicach i nazywały ich tchórzami, podkreślając, że ich miejsce jest na froncie, a nie przy kuflu piwa, czy filiżance kawy. Pamiętajmy też, że kobiety brały bezpośredni udział w walkach. Powstały nawet bataliony kobiece. Miało to wymiar symboliczny, ale mobilizowało tych, którzy nie zdawali sobie sprawy z powagi sytuacji. Sporo pracy zajęło to, żeby w ogóle im na to pozwolono... - Rzeczywiście. Kobiety nie tylko miały prawo nosić karabin, ale też robić z niego użytek - to było coś zupełnie nowego. Obecność kobiet maszerujących po Warszawie, miało znaczenie propagandowe. Z jednej strony podnosiło to na duchu, z drugiej wywoływało w mężczyznach wymigujących się od służby poczucie wstydu. Nastąpiła pewna kumulacja odradzającego się morale i wiary w zwycięstwo. Mało mówi się na temat losów cywilów w tych latach. Ludność nie zdążyła się otrząsnąć po wielkiej wojnie, a już spadł na nią nowy konflikt. - W języku polskim po prostu brakuje słów na opisanie jej sytuacji. Powiedzieć, że wyglądała dramatycznie, to nic nie powiedzieć. Przez łącznie sześć lat konfliktu ludzie ciągle wędrowali. Walczące wojska przepędzały ich z miejsca na miejsce. Gdy nadciągał front, nie wiedzieli już, gdzie i jak daleko mają uciekać, ale i tak wyruszali z tą resztką dobytku. Ziemia nie rodziła, bo zamieniono ją na pole bitewne, z okopami, transzejami i lejami po bombach. Brakowało siły pociągowej. Były gminy, w których nie ostał się ani jeden koń. Liczne wsie i miasteczka były prawie doszczętnie zniszczone. Prasa pisała o przypadkach śmierci głodowej. Gdyby nie nadeszła pomoc amerykańska w 1919 roku, trudno sobie wyobrazić, co by się stało. Swoją książkę zatytułował pan "Przegrane zwycięstwo". Skąd ten dość przewrotny pomysł? - To hołd złożony Piłsudskiemu, który znalazł w sobie odwagę cywilną i wprost powiedział do żołnierzy jesienią 1920 roku: "Przegraliśmy zwycięstwo". Jak do tego doszło? Bo jeszcze wiosną nic na to nie wskazywało. We współczesnych podręcznikach do historii czytamy, że Kijów miał być ukraiński. Wówczas jednak wyprawę na Kijów (kwiecień-czerwiec 1920) Polacy traktowali, jak kolejną wyprawę Chrobrego, która miała przyłączyć miasto do Polski. Po powrocie witano Piłsudskiego jak boga wojny. Chyba tylko Napoleon mógłby się poszczycić równie entuzjastycznym przyjęciem w Paryżu. Sytuacja odwróciła się w ciągu zaledwie kilku miesięcy. Latem uderzyła ściągnięta z Kaukazu armia Budionnego, a wszystkie wojska sowieckie rzucono na zachód, tworząc potężne armie pod wodzą Tuchaczewskiego. Siłą rzeczy zaczęły się klęski, o które obwiniano Marszałka. Niewiele brakowało, aby został odwołany, a jego miejsce zajęliby Haller lub Dowbór-Muśnicki. Stanowisko utrzymał, jednak jego pozycja została mocno osłabiona. Władzę odzyskał Sejm, w którym większość miały endecja i Chrześcijańska Demokracja, reprezentujące zupełnie inną wizję granicy wschodniej. Piłsudski chciał przepędzić Armię Czerwoną jak najdalej na wschód, tak jak śpiewali żołnierze w żurawiejce: "Lance do boju, szable w dłoń, bolszewika goń, goń, goń". Politycy opozycyjni wobec niego, na czele z Romanem Dmowskim, Stanisławem Grabskim i Wincentym Witosem uważali, że jest to nie tylko nierealne, ale szkodliwe dla Polski. Kraj był biedny, wyniszczony, nie miał przemysłu zbrojeniowego. Sprzęt wojskowy trzeba było importować. W takiej sytuacji ciężko jest prowadzić wojnę. Po zwycięskich bojach pod Warszawą Sejm skonstruował delegację, która zajęła się rokowaniami z Rosją bolszewicką. Wynegocjowane warunki zaprzeczały wizji Piłsudskiego. Przegrał. Z tego powodu też przepraszał atamana Semena Petlurę, gdyż nie był w stanie zapewnić niepodległości Ukrainie. Miał świadomość, że Ukraina, jako polski sojusznik na wschodzie i państwo "buforowe" jest niezwykle ważna. Polska delegacja negocjująca pokój cofnęła uznanie Ukrainie Petlury, a zamiast tego uznała Ukraińską Republikę Sowiecką. To był ostatni gwóźdź do trumny wizji Piłsudskiego. Nakładem wydawnictwa Czarne ukazała się właśnie najnowsza książka Andrzeja Chwalby "Przegrane zwycięstwo. Wojna polsko-bolszewicka 1918-1920".