Zwykle ogłoszenie planu pokojowego, mającego pogodzić zwaśnione strony konfliktu, wymaga obecności obu stron. Kiedy Donald Trump przedstawiał w Waszyngtonie swoje pomysły zażegnania ciągnącego się od dawna konfliktu izraelsko-palestyńskiego, oczom obserwatorów ukazał się widok zgoła odmienny. Obok prezydenta Stanów Zjednoczonych, w amerykańskiej stolicy, zjawił się jedynie wyraźnie zadowolony premier Izraela Benjamin Netanjahu, podkreślając, że oto nastał "wielki dzień". Było wiele uścisków dłoni i wspólnych zdjęć. W całym medialnym szumie zabrakło jednak istotnego elementu. O zdanie nikt nie zapytał Palestyńczyków. W sobotę, podczas spotkania ministrów spraw zagranicznych krajów Ligi Arabskiej w Kairze, prezydent Mahmud Abbas potwierdził, że Autonomia Palestyńska całkowicie odrzuca plan pokojowy Donalda Trumpa i jednocześnie zrywa wszelkie stosunki ze Stanami Zjednoczonymi i Izraelem, także te dotyczące spraw bezpieczeństwa. O perspektywach planu pokojowego Donalda Trumpa, możliwych zagrożeniach dla bezpieczeństwa, jakie może on spowodować oraz o tym, kto ma najwięcej do stracenia, jeśli wprowadzenie "umowy stulecia" się nie uda, rozmawiamy z dr. Marcinem Szydziszem, specjalistą w dziedzinie konfliktu izraelsko-palestyńskiego i polityki bezpieczeństwa Izraela. *** Aleksandra Zaprutko-Janicka: Czy możliwe jest wypracowanie jakiegokolwiek realnego planu pokojowego, jeżeli do stołu negocjacyjnego nie zaproszono Palestyńczyków? Dr Marcin Szydzisz: - Fakt, że plan zaproponowany w Waszyngtonie przez Donalda Trumpa usłyszała tylko jedna strona, sprawia, że od samego początku nie ma on żadnych szans na powodzenie. Już wcześniej Palestyńczycy reprezentowani przez Fatah alarmowali, że jego zapowiadane zapisy są dla nich nie do zaakceptowania. Rząd Autonomii Palestyńskiej jest nastawiony pronegocjacyjnie. Ma on jednak pewne jasne i w miarę klarowne postulaty, których plany Amerykanów nie spełniają. Gdyby plan pokojowy miał być omawiany przez obie strony konfliktu izraelsko-palestyńskiego, to kto w takich negocjacjach reprezentowałby Palestyńczyków? - Palestyńczyków reprezentowałaby jedyny uznawany przez społeczność międzynarodową rząd palestyński, czyli rząd Fatahu. Reprezentuje on Palestyńczyków z Zachodniego Brzegu Jordanu, a na jego czele stoi prezydent Mahmud Abbas. Palestyńczycy kontrolują jeszcze jeden obszar - Strefę Gazy. Tam rządzi Hamas, radykalna organizacja palestyńska, której jednym z postulatów jest zniszczenie państwa Izrael. Ta organizacja nie jest uznana na arenie międzynarodowej i inne kraje nie uznają jej za przedstawiciela Palestyńczyków. Jedyną zdolność negocjacyjną ma rząd na Zachodnim Brzegu Jordanu i to on powinien zostać zaproszony do rozmów. Tym niemniej to, czy rezultaty takich rozmów zostałyby później uznane w Strefie Gazy, budzi pewne wątpliwości. Hamas nie po to rządzi na tym obszarze, by pozwolić się teraz zdemilitaryzować i oddać władzę postrzeganym jako jego rywale przedstawicielom Autonomii. Lider Hamasu Ismail Hamija zapowiedział, że plan pokojowy Amerykanów "nie przejdzie" i nazwał go spiskiem przeciw Palestynie. Czy istnieje ewentualność, że Hamas mógłby jednak ustąpić i poprzeć proces pokojowy? - Były nawet takie koncepcje. Pojawiła się idea, zgodna z prawem muzułmańskim, mówiąca o tym, że można zawrzeć taki wieloletni rozejm z wrogami muzułmanów. Pomysł nie został jednak zrealizowany, a dzisiaj napięcie pomiędzy państwem żydowskim, a Strefą Gazy jest na tyle duże, że taka możliwość w ogóle nie wchodzi w grę. Trzeba pamiętać, że tam dochodzi do regularnych potyczek oraz do demonstracji antyizraelskich. Wszystko kończy się też tym, że izraelscy żołnierze rozpędzają demonstrantów, używając ostrej amunicji. Hamas nie jest skłonny do jakiegokolwiek kompromisu, bo hasło zwalczania Izraela jest jednym z jego imperatywów. Gdyby na tym polu odpuścił, skompromitowałby się ideologicznie i byłby skończony. Łagodząc antyizraelską retorykę, nie mógłby też liczyć na wsparcie radykalnych państw islamskich, przede wszystkim Iranu, które pomagają mu właśnie dlatego, że działa przeciwko Izraelowi. Po drugiej stronie barykady rządzi izraelska partia Likud, która uznaje Hamas za organizację terrorystyczną. Pomiędzy Izraelem a Hamasem zawierane były dotychczas wyłącznie tymczasowe porozumienia, będące de facto zawieszeniem broni. Na inne układy Izrael się nie zdecyduje. Zatem nikt realnie patrzący na sytuację w regionie nie może zakładać, że porozumienie między Izraelem i Hamasem mogłoby mieć miejsce. Lider Hamasu zagroził, że plan Trumpa może doprowadzić do "nowej fazy" w walce Palestyńczyków o ich ziemie. Czy może to oznaczać powrót do terroryzmu na dużą skalę? - Trzeba pamiętać, że Hamas, podobnie jak właściwie wszystkie ugrupowania radykalne, ma swoją specyfikę i konkretną retorykę. Zakłada ona pewien rodzaj demonizowania. Nie mogą się wypowiadać ugodowo, bo to nie leży w ich naturze. Tym niemniej, nie wiadomo, co będzie. Jedna rzecz, która jest bardzo niebezpieczna w tym planie, to zapowiedziana przez premiera Netanjahu możliwość zaanektowania części Zachodniego Brzegu, na której mieszkają żydowscy osadnicy, oraz Doliny Jordanu. Plan pokojowy, który zaproponował Donald Trump zakładał, że 97 proc. obszarów na Zachodnim Brzegu, na których mieszkają osadnicy żydowscy, będzie włączona do państwa Izrael. Ten pomysł żywo poparł premier Netanjahu i zapowiedział, że w niedzielę izraelski rząd będzie formalnie próbował zaanektować te ziemie. Do czego może to doprowadzić? - To byłby rzeczywiście powód do ogromnego niezadowolenia strony palestyńskiej. Czym będzie to skutkowało w praktyce? Trudno przewidzieć. Pole manewru Palestyńczyków, szczególnie możliwości przeprowadzenia ataków terrorystycznych, jest zdecydowanie mniejsze niż dawniej. Izrael stworzył infrastrukturę antyterrorystyczną, która chroni jego terytorium i obywateli, a jego służby działają dość sprawnie, zapobiegając próbom zamachów. Jeżeli Izrael zdecyduje się na aneksję, z całą pewnością możemy liczyć na międzynarodowo werbalizowaną niezgodę na te działania. Tego, czy wywołają one też skutek w postaci działań o charakterze paramilitarnym, nie wiemy. Sami Palestyńczycy też nie wiedzą. To nie jest tak, że jest przygotowany jakiś plan działań na wypadek, gdyby Izrael się na tę aneksję zdecydował. Tym bardziej, że wcześniej nie słyszałem nawet, żeby rząd izraelski takie postulaty werbalizował. Premier Netanjahu zrobił to w momencie, kiedy prezydent Trump ogłosił plan pokojowy, zaskakując wszystkich, zapewne także stronę izraelską. Zbieg okoliczności, otaczający ten plan pokojowy, jest dość podejrzany. Donald Trump mierzy się z procesem w sprawie impeachmentu, a Benjamin Netanjahu ma własne problemy z prawem. Czy myśli pan, że to sposób na rozwiązanie problemów obu polityków? - Ten plan ma wymiar przede wszystkim wewnętrzny i to zarówno w polityce amerykańskiej, jak i w polityce izraelskiej. Jest to niewątpliwie dość sprawne zagranie, na którym Donald Trump i Benjamin Netanjahu zyskali polityczny kapitał. Trump boryka się przede wszystkim z procedurą impreachmentu, ale to nie wszystko. Przed zbliżającymi się wyborami stara się zagospodarować głosy dość istotnej grupy wyborców - chrześcijan ewangelikalnych, którzy zawsze stali murem za konserwatywnymi republikańskimi kandydatami na prezydenta. To potężny elektorat, w szeregach którego znajduje się też organizacja Chrześcijanie Zjednoczeni dla Izraela, mająca miliony członków. Proizraelska postawa im bardzo odpowiada. Fakt, ze prezydent Donald Trump zdecydował się przenieść ambasadę USA do Jerozolimy, został bardzo dobrze przyjęty przez amerykańską opinię publiczną. Druga strona medalu to problemy premiera Benjamina Netanjahu. Co on osobiście zyskuje na planie Trumpa? - Premier Netanjahu usiłuje się przedstawić jako człowiek będący ważnym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych, któremu Amerykanie gwarantują wsparcie. I rzeczywiście Amerykanie go udzielają. Ambasadę USA przeniesiono do Jerozolimy. Mike Pompeo w listopadzie 2019 roku zadeklarował, że właściwie tworzenie izraelskich osiedli na Zachodnim Brzegu to nie jest działanie niezgodne z prawem. Donald Trump zasugerował przyzwolenie na aneksję Wzgórz Golan, które Izrael zajął w 1967 roku w czasie wojny sześciodniowej. Te gesty Netanjahu stara się przedstawić jako pewne proizraelskie gesty Amerykanów, które są bezpośrednio związane z tym, że to on jest premierem. Usiłuje stworzyć wrażenie, że jeśli on przestałby być premierem, Izrael nie mógłby liczyć na takie prezenty. Kwestia utrzymania fotela premiera jest dla niego paląca. Ciążą na nim zarzuty korupcji, nadużycia zaufania i defraudacji. Grozi mu 10 lat więzienia. Walczy o polityczne być albo nie być? - Netanjahu domagał się immunitetu, jednak Kneset nie zdecydował się go udzielić. Premierowi przedstawione zostały zarzuty. On teraz walczy nie tylko o polityczne być albo nie być, ale też o to, żeby zwyczajnie nie pójść do więzienia. Tylko utrzymanie władzy może go zabezpieczyć. W każdym innym przypadku grozi mu więzienie. Będzie podejmował wszelkie działania, by w wyborach, które odbędą się 2 marca, zdobyć głosy dla swojego Likudu. Oprócz własnych wyborców, Netanjahu próbuje pozyskać bardziej radykalne grupy izraelskiego społeczeństwa, na przykład zwolenników akcji osadniczej. Tu na drodze stoi mu partia Jamina, której postulatem jest zasiedlenie i zaanektowanie terytoriów na Zachodnim Brzegu (Samarii i Judei). W wyborach we wrześniu 2019 roku uzyskała ona siedem mandatów, a ostatnie sondaże dają jej nawet większe poparcie. Jeżeli Benjamin Netanjahu zdecyduje się na przeprowadzenie w niedzielę aneksji, zrealizuje to, co Jamina obiecywała. Wystarczy, że Likud przejmie jej wyborców i zgarnie jej mandaty, a stanie się najpoważniejszą siłą polityczną w Izraelu, nie biało-niebiescy Benny'ego Gantza. Wtedy to Likud sformuje rząd, a na jego czele stanie Benjamin Netanjahu. Rozmawiała Aleksandra Zaprutko-Janicka