Aleksandra Gieracka, Interia: Co skłoniło teoretyka i eksperta od polityki do czynnego wejścia w politykę? Dr Krzysztof Mazur: - Chcę wnieść do polityki energię aktywisty i działacza obywatelskiego oraz wiedzę i doświadczenie kogoś, kto do tej pory tworzył think-thank i patrzył na politykę od strony eksperckiej. Jestem przekonany, że politycy mogą lepiej komunikować swoje argumenty i być bliżej ludzi. A to przełoży się na większy kredyt zaufania. Senat, do którego pan kandyduje, to raczej ukoronowanie politycznej kariery. Skąd pomysł, by wieku 37 lat właśnie tam karierę rozpoczynać? - Widzę wielki potencjał w tym, żeby zmienić wizerunek Senatu jako politycznej emerytury. Senatorów wybiera się w jednomandatowych okręgach wyborczych, a w nich głosuje się bardziej na osobę niż na listę partyjną. Można pełnić tę funkcję będąc ambasadorem lokalnych spraw w Warszawie, ale także wskazywać rozwiązania na poziomie samorządowym. Jakby to miało wyglądać w praktyce? - Ustawa o wykonywaniu mandatu posła i senatora daje ogromne możliwości. Senator nie tylko ma prawo podjąć interwencję na poziomie samorządu czy administracji rządowej, ale może dopytywać nawet organizacje społeczne czy prywatne przedsiębiorstwa, gdy wyborcy zgłoszą mu problem. I każdy z tych podmiotów ma 14 dni, by poinformować go o stanie rozpatrywania sprawy. Bycie senatorem daje więc ogromne możliwości nagłaśniania problemów o bardzo różnym charakterze. Szkoda, że tak rzadko politycy z tego korzystają. Senatorowie nie słyną raczej z aktywności. Do tej pory Senat był traktowany jak maszynka do przegłosowywania ustaw, które przychodziły z Sejmu, lub ewentualnie do naprawiania ewidentnych błędów posłów. - Senat funkcjonuje siłą inercji, bo został wymyślony przy Okrągłym Stole po to, żeby Solidarność mogła wystartować w stuprocentowo wolnych wyborach. I tak już zostało. Dlatego trzeba tę izbę wymyślić na nowo. Będzie pan dążył do reformy Senatu? - Na pewno jego obecny kształt wymaga redefinicji. Zdaję sobie sprawę, że dyskusja o tym, jak ostatecznie powinien wyglądać, jest dyskusją polityczną. Trzeba byłoby tutaj wypracować szerszy konsensus w ramach obozu Zjednoczonej Prawicy. Wiem też, że takie prace trwają. Natomiast realizując kampanię, a potem sprawując mandat, nawet jedna osoba można już pokazywać kierunek, jak ta izba mogłaby wyglądać w przyszłości. Dołączając do Zjednoczonej Prawicy nie uniknie pan pytań o ocenę ostatnich czterech lat. Dlaczego stawia pan akurat na PiS? - Od lata funkcjonuje u nas przekonanie, że politycy jedną rzecz obiecują w wyborach, a potem, jak już zdobędą władzę, to robią zupełnie coś innego. PO gdy zdobyła władzę szybko porzuciła postulaty, które miała na sztandarach. I bardzo wiele na tym straciła. A PiS jest partią, która rzeczywiście na poważnie wprowadza zmiany, zgodnie z tym, co obiecała. Doceniają to nawet osoby sceptyczne wobec prawicy. W ciągu ostatnich czterech lat mieliśmy wiele reform, które wywoływały kontrowersje i głośne protesty. Podpisuje się pan pod dotychczasowymi działaniami PiS? - Cel i kierunek był słuszny, dlatego zgadzałem się z diagnozą i ogólną wizją. W kilku sprawach wydawało mi się jednak, że można te cele realizować w trochę inny sposób. I tutaj było pole do dyskusji. Wchodząc dzisiaj do aktywnej polityki, będę chciał przekonywać obóz Zjednoczonej Prawicy do tego, że można wprowadzać zmiany w jeszcze lepszy sposób. Pomijanie procedur przy tworzeniu prawa, brak konsultacji społecznych, nierespektowanie wyroków sądów, nocne obrady Sejmu - PiS ma tu wiele na sumieniu. Nie przeszkadza to panu? Sam mówi pan o sobie, że jest państwowcem, a wchodząc na listy PiS, w pewnym sensie akceptuje pan taki sposób uprawiania polityki. - To jest wyzwanie. Często jest tak, że osoby, które domagają się przestrzegania procedur są traktowane jak przeciwnicy polityków. Ja stoję na stanowisku, że trzymanie się procedur, jeśli chodzi o stanowienie prawa, to nie jest bycie w kontrze do polityków, ale zapewnienie im bezpieczeństwa. Bo trzymanie się procedur pozwala na wcześniejszym etapie wybrzmieć głosom krytyki i nie doprowadzać do eskalacji napięć. Dobrym przykładem jest tutaj tzw. "Ustawa o IPN". Tylko bardzo wąskie grono konsultowało projekt tej ustawy. Gdy ją uchwalono doszło do międzynarodowego kryzysu, a sam rząd musiał dokonywać korekty kursu. Kosztowało to wiele czasu i energii. Gdyby tę ustawę skonsultowano szerzej z opinią publiczną, zgodnie z procedurami, to wcześniej można by wyeliminować mankamenty. Zawiódł zatem system wczesnego ostrzegania. Komentując kolejne obietnice składane przez premiera przed wyborami do PE, pisał pan, że "po 3,5 latach rządów, PiS ma ciągle problem ze skutecznym zarządzaniem państwem" i "nie może się dziś pochwalić sukcesami". Podtrzymuje pan tę ocenę? - To był tekst publicystyczny na dużym poziomie ogólności. Ale tak, podtrzymuję, że ze skutecznym rządzeniem mają problem wszystkie kolejne ekipy od 1989 r. Stosunkowo łatwo jest dokonać przesunięć w budżecie, tworząc kolejne programy socjalne. Dużo trudniej jest wprowadzić skomplikowane reformy, które wymagają zaangażowania wielu aktorów. I ostatnie cztery lata przyniosły nam różne sytuacje. Adam Bodnar, którego trudno posądzić o sympatie prawicowe, w jednym z wywiadów przyznał, że rząd PiS-u potrafi dobrze prowadzić niektóre reformy. Jako przykład podawał sposób pracy nad "Konstytucją dla biznesu" czy reformę szkolnictwa wyższego, które były "dobrze przemyślane i przygotowane". Ja swoim zaangażowaniem chcę przesuwać znacznik w kierunku takich właśnie działań, w kierunku lepszego rządzenia. To jest moja misja. "'Reforma" sądownictwa nie doprowadziła do poprawy systemu, ale do osłabienia jego wydajności. Chaos w szkolnictwie narasta (...). O spektakularnej poprawie w armii również trudno mówić. W polityce zagranicznej, stwierdzając eufemicznie, również nie doszło do jakościowej zmiany" - to również pana słowa z lutego tego roku. - Komentatorzy i eksperci zawsze mają większe oczekiwania. To jest trochę tak jak w piłce nożnej, gdzie jest różnica między piłkarzami, którzy są na boisku a kibicami. Zawsze kibice mają większe oczekiwania. I dobrze. Ja też nie będę się obrażał, jeżeli moje działania będą krytycznie oceniane. Bo taka jest rola ekspertów, by wywierać na politykach nacisk, by osiągali więcej. Komentatorzy mają przy tym często pewne idealistyczne wyobrażenie o tym, jak sprawy mogłyby się dziać, podczas gdy praktycy widzą dużo więcej ograniczeń. I to jest naturalne, że różnica perspektyw występuje. A co z wiarygodnością? W kontekście "piątki" Morawieckiego, m.in. rozszerzenia programu "500 plus" na pierwsze dziecko, przestrzegał pan przed tym, że budżet państwa będzie "rozdmuchany do skali nie znanej w całej historii III RP". Za chwilę w kampanii pewnie pojawią się kolejne obietnice - będzie je pan firmował swoim nazwiskiem? - Mamy bardzo rozbudowane wydatki i wobec koniunktury budżet się spina, ale kiedy jej zabraknie sytuacja będzie trudna. Dlatego uważam, że w ramach Zjednoczonej Prawicy powinien być także głos, który mówi: zastanówmy się, czy przypadkiem to nie jest zbyt ryzykowna sytuacja. Mówi się o wiarygodności tak jakby politycy, którzy są w jednym dużym obozie nie mogli mieć różnych zdań i przekonywać siebie nawzajem, że pewien kierunek jest może zbyt daleko idący. Wchodząc do polityki nie zmieniam swojego zdania, że budżet powinien być bardziej zbilansowany. I o to będę zabiegał. Wobec wydatków na kolejne obietnice socjalne sceptyczna była też ówczesna minister finansów Teresa Czerwińska, której dzisiaj już nie ma w rządzie. W obozie PiS nie było raczej do tej pory widać miejsca na różnicę zdań. - Chciałbym przekonywać, że bardzo duże wydatki socjalne mogą być ryzykowne w kontekście potencjalnej dekoniunktury, która zawsze może nadejść. I w takiej ocenie sytuacji nie jestem w prawicowym obozie odosobniony. PiS znany jest z dyscypliny partyjnej. Jeśli trzeba będzie zagłosować za czymś, co budzi wątpliwości, to co pan zrobi? - Na takie pytanie nie da się odpowiedzieć abstrakcyjnie. Trzeba rozmawiać o konkretach. Jak polityk ucieka pan już od odpowiedzi. - Uważnie śledziłem kongres programowy PiS w Katowicach. Z jego przebiegu wynika, że na tym etapie Zjednoczona Prawica nie będzie proponowała nowych projektów tak bardzo obciążających budżet państwa jak 500 plus na każde dziecko. Startuje pan z okręgu nr 33 w Krakowie. Z Koalicji Obywatelskiej o mandat walczy z panem Bogdan Klich, który już dwukrotnie tam wygrywał. Widzi pan w nim groźnego rywala? - Mieszkam w tym okręgu od lat i mówiąc szczerze, gdy zacząłem się zastanawiać nad startem to musiałem sprawdzić, kto w tym okręgu jest senatorem. Nie znam żadnej aktywności, z której w ostatnich ośmiu latach Bogdan Klich zostałby przeze mnie zapamiętany. Występował w Krakowie w kontekście protestów związanych z sądownictwem, natomiast to były protesty o charakterze ogólnopolskim. W przypadku innych spraw, ani nie znam jego stanowiska, ani nie wiem o jakie kwestie chce zabiegać. W poprzednich wyborach walka była zacięta, a różnica głosów między kandydatami niewielka. Będzie się liczył każdy głos. Zamierza pan dotrzeć do wyborców, którzy niekoniecznie są zwolennikami PiS? - Wierzę, że krakowianie są w stanie zagłosować na kandydata, który pokaże swoją energię i zaangażowanie. Nawet jeśli nie do końca popierają wszystkie działania PiS-u. Podkreśla pan, że chce zabiegać o sprawy ważne dla Krakowa. Co konkretnie chce pan zrobić dla miasta? - Kraków przeżywa moment, w którym kończy się era Jacka Majchrowskiego. Trzeba zdefiniować cele i wyzwania miasta na nowo. Co jest tu dla pana priorytetem? - Od strony samych mieszkańców na pierwszym miejscu są kwestie komunikacyjne. Mamy na przykład wielki problem z powstającą właśnie Trasą Łagiewnicką. Ona jest tak pomyślana, że może spełnić swoją funkcję dopiero wtedy, gdy powstaną dwa kolejne fragmenty, czyli Trasa Pychowicka i Zwierzyniecka. Nie ma jednak na nie pieniędzy. Efekt będzie taki, że Trasa Łagiewnicka skończy się w środku dużego osiedla. Ludzie realnie boją się tego, że ciąg komunikacyjny samochodów rozjedzie się po osiedlach. Dlatego potrzebny jest bardzo mocny lobbing w Warszawie do wybudowania całości. Bez aktywnego senatora będzie to bardzo trudne do osiągnięcia. Czym jeszcze chciałby się pan zająć? - Widzę również rosnące aspiracje edukacyjne mieszkańców Krakowa. To świetnie, że tak wielką wagę przywiązujemy do wykształcenia naszych dzieci. Jednocześnie widać obawy, że szkoła publiczna tych aspiracji nie realizuje. To sprawia, że dzieci są masowo wysyłane na bardzo wiele zajęć pozalekcyjnych - od języków, poprzez zajęcia sportowe, na kółkach artystycznych kończąc. To z kolei generuje ogromne korki, bo po lekcjach rodzice pakują dzieci w samochód i jadą do drugiej części miasta na zajęcia; ogromne wydatki z budżetu rodzinnego, czy wreszcie zmęczenie i brak czasu, żeby spędzić go z rodziną. Polska szkoła powinna zmieniać się w taki sposób, żeby ludzie nie mieli poczucia, że bez zajęć dodatkowych ich dzieci nie będą miały dobrego wykształcenia. Chciałbym przekonywać zarówno szczebel centralny jak i samorządowy do wizji szkoły, która wychodziłaby naprzeciw tym oczekiwaniom klasy średniej. Klub Jagielloński, czy środowisko z którego pan się wywodzi, od dawna postuluje decentralizację kraju. Zamierza pan walczyć o realizację tej wizji? - Nic nie stoi na przeszkodzie, by urzędy centralne były lokowane nie tylko w Warszawie, ale także w innych miastach. Dobrym przykładem jest Kraków, gdzie funkcjonuje Narodowe Centrum Nauki. Dlatego będę zabiegał, by zostały tu ulokowane kolejne agencje rządowe. Ale to nie jest tylko kwestia przenoszenia urzędów, ale określonej wizji państwa. Dla wszystkich będzie lepiej, gdy będzie kilka metropolii pełniących rolę "motorów wzrostu", a nie wszystko będzie "wisiało" na Warszawie. Zapowiada pan, że pana kampania będzie w dużej mierze oparta na YouTube’ie. Czego możemy się spodziewać? - Opowiem na konkretnym przykładzie. Wszyscy wiedzą, że w Krakowie jest problem korków, ale mało kto jest w stanie opowiedzieć o tym od strony człowieka, który dzień w dzień traci godzinę swojego życia, stojąc w nich. Nic prostszego, by spędzić w jego samochodzie trochę czasu i opowiedzieć o jego doświadczeniu. A wystarczy do tego dobry telefon i prosty mikrofon! I nagle problem przestaje być abstrakcyjny. YouTube to ogromna siła pozwalająca mówić bezpośrednio o naszym doświadczeniu. To będzie kampania "na żywo"? - Nowe technologie pokazują, że każdy z nas ma w swojej kieszeni narzędzie do tego, żeby opowiedzieć o swoich pasjach, zupełnie bez bariery wejścia. Politycy ciągle tego nie dostrzegają. Ciągle mają przekonanie, że najważniejsze jest to, żeby zostali zaproszeni do programu publicystycznego w TV. Ewentualnie powiesili dużo banerów. A ja chciałbym pokazać, że w telefonie każdego polityka jest narzędzie do tego, żeby opowiadał własną wizję świata. To jest rewolucja, którą chciałbym wprowadzić. Wygląda na to, że chciałby pan być takim pierwszym polskim politycznym influencerem. - (śmiech) Mam nadzieję, że takich osób będzie więcej. Rozmawiała Aleksandra Gieracka.