Wczorajsze wydarzenia pokazały bardzo osamotnioną Polskę. Tylko nasz rząd nie poparł reelekcji Donalda Tuska i tylko nasz rząd nie przyjął postanowień szczytu. Co więcej, premier Beata Szydło miała nawet zagrozić opuszczeniem spotkania Rady Europejskiej. Została ponoć jedynie z uwagi na "własny interes" w dyskusji o gospodarce i migracji. Ogólnie głosowanie nad kandydaturą Donalda Tuska przebiegło bardzo sprawnie. Najpierw premier Beata Szydło zaprezentowała stanowisko Polski, a później prezydencja maltańska zarządziła głosowanie. Z powodu nieprecyzyjnych przepisów dotyczących wyboru szefa RE i w obliczu potencjalnych proceduralnych sporów na sali obecne były służby prawne Rady Europejskiej. Ostatecznie 27 krajów poparło byłego polskiego premiera. Sprzeciwił się tylko jeden - jego własny. Schody zaczęły się później - gdy premier polskiego rządu oświadczyła, że nie przyjmie konkluzji ze szczytu. To wydłużyło popołudniowe konsultacje o około 1,5 godziny. A i tak nie osiągnięto porozumienia. Około 1 w nocy sprzeciw Polski stał się faktem i postanowienia szczytu przyjęto w formie "konkluzji przewodniczącego RE" z poparciem 27 państw. Zabrakło pod nimi jedynie podpisu Beaty Szydło. Co więcej pani premier oświadczyła, że skoro postanowień nie podpisała, to znaczy, że szczyt jest nieważny. Również jednak w tym wniosku szefowa polskiego rządu jest osamotniona. Prawnicy i politycy zwracają uwagę, że o ważności szczytu nie świadczy podpis pod jego postanowieniami. Jego brak nie oznacza też, że wybór Donalda Tuska jest nieważny, bo według Traktatu Lizbońskiego o wyborze przewodniczącego RE decyduje większość kwalifikowana. A ona dokonała jednoznacznego (27:1) wyboru. Ogólnie całość zakończyła się wczoraj dość "dyplomatyczną pyskówką". Działanie polskiego rządu spotkało się ze zgodnymi reakcjami. Od ironicznego stwierdzenia premiera Belgii Charlesa Michela, że "Polsce udało się przeprowadzić udaną kampanię na rzecz Donalda Tuska", po dużo cięższe oświadczenie prezydenta Francji Francois Hollande’a, który uznał, że "to nie jest działanie w duchu Europy". Swoje poparcie dla Tuska zaznaczył także przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker, m.in. określając nowy budynek Rady Europejskiej mianem "Tusk Tower". Bruksela z niedowierzaniem patrzy nie tylko na fakt, że Polaka nie poparła jedynie Polska, ale także na to, że Warszawa rozgrywa na forum europejskim swoje wewnętrzne porachunki - bo tak właśnie postrzegane jest całe to zamieszanie. Jako efekt animozji między Jarosławem Kaczyńskim i Donaldem Tuskiem. Całość dopełnia dość nieprzyjemna refleksja, że wczorajszy wybór to rzadki przypadek ważnej decyzji podjętej bez tradycyjnej jednomyślności. Kwestia tym bardziej kłuje w oczy w przededniu uruchomienia przez Wielką Brytanię oficjalnej procedury wyjścia ze Wspólnoty, w czasie gdy pozostałe 27 krajów UE powinno z podwójnym zapałem dążyć do zachowania solidarności i jedności. Beata Szydło kategorycznie opowiedziała się wczoraj również przeciwko "Europie wielu prędkości", mówiąc, że nie ma dla niej miejsca na Starym Kontynencie. To słowa stojące w całkowitej sprzeczności z tym, co choćby po spotkaniu w Wersalu powiedzieli przywódcy czterech największych krajów UE - Niemiec, Francji, Włoch i Hiszpanii. Wydawać by się mogło, że chcąc odwieść szefów rządu od tego scenariusza, polski rząd przyjmie inną strategię niż kreowanie i podgrzewanie otwartego konfliktu. A pamiętajmy, że wobec Polski toczy się jeszcze rozpoczęta przez KE procedura praworządności. Wszystko to razem - delikatnie mówiąc - nie daje nam najmocniejszych kart w grze o nasze interesy. Donald Tusk - już po tym, jak dowiedział się, że zostanie szefem RE na drugą kadencję - powiedział, że będzie działał na rzecz tego, by polski rząd nie był izolowany na arenie europejskiej. Na razie jednak nie widać, by Warszawa chciała w tej kwestii z nim współpracować. Z Brukseli Agnieszka Waś-Turecka *** Jeśli interesuje cię temat Unii Europejskiej, obserwuj autorkę na Twitterze