Kiedy pierwszy raz pojawiła się u pań myśl, żeby napisać książkę o bliskich polskich himalaistów? JS: Podczas rozmowy z Joanną Kondracką, pierwszą żoną Tomka Mackiewicza "Czapkinsa" i mamą dwójki jego dzieci. Joasia, którą znałam z dzieciństwa, opowiedziała mi jak strasznie trudno jej było chronić dzieci przed wszechobecnymi informacjami o tragedii na Nanga Parbat. Akcja ratunkowa była relacjonowana niemal na żywo, w internecie, telewizji, na stoku. Dzieci spędzały ferie na nartach, na stoku z głośników dobiegała muzyka i informacje. Opowiadała, jak trudno było jej czytać opis umierania Tomka w książce Elizabeth Revol. Zrozumiałam, że to jest temat na książkę - opowieść o tym, jak to wszystko wygląda z drugiej strony. KSK: Asia zadzwoniła do mnie i zaproponowała, żebyśmy zabrały się za ten temat razem, bo wiedziała, że interesowałam się kiedyś postacią Czapkinsa. Wówczas nic w końcu o nim nie napisałam i uznałam, że nie chcę zajmować się himalaizmem. To bardzo obficie opisywany temat, są dziennikarze, którzy się w nim specjalizują, znają środowisko, jakoś nie widziałam się w rywalizacji z nimi. Jednak o rodzinach himalaistów to już co innego. Rodziny to jest bardzo ciekawy, wielowarstwowy, głęboki i w przeciwieństwie do samych himalaistów, niezwykle skąpo opisany temat. Podziękowałam Asi za propozycję i bez wahania przystąpiłam do spółki i napisałyśmy "Rodziny himalaistów". Jak wyglądała droga dotarcia do rodzin, z którymi panie rozmawiały? JS: Szukałyśmy kontaktów przez znajomych związanych ze środowiskiem wysokogórskim, znajomych znajomych. Czytałyśmy wywiady i książki polskich himalaistów, oglądałyśmy filmy, notując nazwiska potencjalnych bohaterów. KSK: Także pisałyśmy maile do osób, które nas interesowały, a z którymi nic nas nie łączyło. Jednak na głęboką rozmowę o trudnych najczęściej przeżyciach trudno umówić się z kimś, kogo zupełnie się nie zna i widzi się napisany przez niego mail. Zazwyczaj więc rozmawiały z nami osoby, którym ktoś nas zarekomendował, na przykład jeden z bohaterów tej książki, jedyny w niej himalaista Michał Kochańczyk. Wybrał góry, nigdy nie założył rodziny, jednak jest jak rodzina dla osieroconych rodzin jego kolegów. A jak wyglądało przygotowanie pań, do pisania tej książki "Rodziny himalaistów", bo domyślam się, że przystępując do pisania musiały mieć panie jakieś pojęcie o tym sporcie. JS: Zaczęłam od tego, że poszłam do dwóch bibliotek na Żoliborzu, gdzie mieszkam i wypożyczyłam, oczywiście nie za jednym zamachem, wszystkie książki o polskich himalaistkach i Himalajach. Wtedy dopiero zorientowałam się, że przed nami za temat rodzin ludzi gór wzięła się już Olga Pankiewicz, wdowa po wspaniałym wspinaczu Piotrze Morawskim. Olga wydała dwa zbiory wywiadów z bliskimi himalaistów pt. "Góry na opak czyli rozmowy o czekaniu" i "Góry na opak 2 czyli rozmowy z tymi, co zostają". KSK: Rzecz w tym, że pojęcie miałyśmy właśnie niewielkie. Nie peszyło nas to, bo to z założenia nie miała być książka o sporcie. Jego znajomość była nam więc potrzebna na tyle, żeby zrozumieć przeżycia i wybory naszych rozmówców, nie musiałyśmy mieć encyklopedycznej wiedzy na temat pierwszych i kolejnych wejść i niepowodzeń. Ja również zaczęłam się kształcić za pomocą górskiej literatury, jednak szybko zorientowałam się, że nie przeczytam nawet połowy tego, co zostało wydane. Poczytałam więc o historii polskiego himalaizmu zimowego, o tym, dlaczego powstał (bo latem wszystkie szczyty zostały już zdobyte), jak się rozwijał i dlaczego to właśnie Polacy zostali "lodowymi wojownikami". Na tyle, żeby nie ranić rozmówców niewiedzą, żeby rozumieć, o czym mówią. Głównie jednak interesowali nas oni - bliscy, którzy nie byli himalaistami, którzy zostali w domach, kiedy himalaiści pojechali w góry. A no właśnie - to pasja czy ucieczka? JS: A jak Pani uważa? W mojej opinii to ucieczka. KSK: Moi rozmówcy także mówią przeważnie, że jest to raczej ucieczka. Zaznaczają jednak, że uciekać można też w książki, w pracę, nie trzeba jechać w tym celu Himalaje. Chodzi o to, że uciekają nie tylko himalaiści. I nie wszyscy. Czy przed podjęciem tematu miały panie jakąś... tezę? Tak, wiem, że autorzy reportaży nie powinni jej mieć, ale tak po ludzku... Czy nie myślały panie: "Na pewno to będzie tak, ale zapytam"? JS: Nie. To jest najciekawsze w życiu, w rozmowach, nie tylko reporterskich, że niczego nie możemy wiedzieć na pewno. Po co byłoby wtedy pytać, rozmawiać? Przychodząc na wywiad staram się być przezroczysta, wolna od wyobrażeń na temat osoby, z którą się spotykam, bo dla mnie to najlepszy sposób, żeby jak najmniej mi umknęło. Przecież reporter marzy, żeby świat go zaskoczył! Tego właśnie oczekuje od rozmówcy. Nie potwierdzenia jego wyobrażeń. KSK: To, że nie miałyśmy tezy nie oznacza właśnie, że nie bywałyśmy zaskoczone tym, co słyszymy. Mnie na przykład trudno było tak od razu zrozumieć, że ktoś nie ma żalu do ojca, że pojechał w te góry, kiedy miał małe dziecko i nie wrócił. Jak to? Naprawdę nic, a nic? Przecież wybrał góry zamiast ich. Bardzo ich o to dopytywałam, a oni cierpliwie tłumaczyli, dlaczego nie mają żalu i dlaczego nie czują, że przegrali z górami. Jeśli się tego nie wysłucha, albo nie przeczyta, to naprawdę trudno to do siebie przyjąć. Tak, doskonale to zdziwienie rozumiem, ponieważ to także mnie zaskoczyło. Jednak inny odbiór miałam w przypadku żon, partnerek. JS: Część bohaterów mówi, że rozumie rodziców, którzy nie rezygnowali ze swojej pasji. Ale nie wszyscy. Ktoś mówi, że bez pasji nie ma życia, jest tylko wegetacja, a ktoś inny - że ojciec, który zostawił żonę i malutkie dziecko dla wspinaczki w skrajnie niebezpiecznych warunkach był totalnym egoistą. Ktoś mówi: :"Nie mam żalu, nigdy nie tęskniłam", a ktoś inny: "W moim życiu powstała straszna wyrwa, dziura, której nikt i nic nie jest w stanie zapełni". KSK: Mnie wiele żon, a właściwie wdów odmówiło rozmowy. Z tych odmów wnioskuję, że to dla nich bardzo ciężki temat, chociaż od śmierci ich mężów minęło już po kilkadziesiąt lat. Wydaje mi się, że wdowom trudniej mówić o tej stracie, ich przeżycia są inne niż przeżycia dzieci. Czy na etapie autoryzacji ktoś wykreślił znaczące fragmenty jako te, które jednak są zbyt intymne? JS: Nikt. Choć z jedną z osób długo musiałam negocjować kilka fragmentów. Chodziło o to, by dobrać jak najtrafniejsze słowa do opisania delikatnego tematu. Ale też już na etapie pierwszych rozmów zdarzało się, że ktoś mówił: "Nie, o tym proszę zapomnieć, to mówię tylko pani". Szczerze? Mnie zaskoczyła otwartość naszych bohaterów. Jestem im bardzo za nią wdzięczna i myślę, że w przypadku kilku osób ta otwartość, szczerość, wymagała dużej odwagi. Nie śmiałabym prosić ich o więcej. KSK: Czuję dokładnie to samo. Nasi rozmówcy powierzyli nam swoje najgłębsze przeżycia, jestem im wdzięczna. I w autoryzacji poprawiali pojedyncze słowa. Marcin Latałło, dokumentalista, reżyser, a więc człowiek wyczulony na szczegół i obraz zwrócił uwagę, że rozmawialiśmy przy ramenie, a nie miso, jak napisałam. To, jak ojciec przechodził w jego obecności przez okno na 13 piętrze od sąsiadów do ich mieszkania, bo zapomnieli kluczy, zostawił. Nie wykreślił tego, co trudne, tylko to, co nieprawdziwe, nawet jeśli to drobiazg. Naszą rozmowę zaczęłyśmy od tego, skąd pomysł na książkę. A co panie poczuły, gdy ją skończyły, gdy została oddana do druku? Czy zmieniło się spojrzenie pań na tę tematykę, gdy były panie już po tych spotkaniach, po rozmowach? JS: Poczułam żal, że nie miałyśmy więcej czasu, żeby odbyć więcej rozmów, nakreślić jeszcze pełniejszy obraz. KSK: Nagle poczułam, że możemy na ten temat jeszcze wiele powiedzieć. Często jest tak, że autor zżyje z jakąś opowieścią i trudno mu się z nią rozstać. Nadchodzi jednak moment, że trzeba powiedzieć: "Koniec, już to napisałaś". Wydawca, który dopytuje się, kiedy dostanie książkę, zazwyczaj w tej decyzji pomaga. Dziękuję