Maja i Kazimiera, bohaterki książek "Teściowe muszą zniknąć" i "Teściowe w tarapatach", to niemal piekielny duet. Są tak różne od siebie, że już chyba bardziej nie mogą. Skąd pomysł na akurat takie postaci? Jak większość moich pomysłów - z życia. Jechałem pewnego wiosennego dnia tramwajem za dwiema paniami w kwiecie wieku, które kłóciły się ze sobą tak zawzięcie, że tylko czekałem, aż dojdzie między nimi do bijatyki. Rozmawiały, co chyba dla nikogo nie będzie niespodzianką, o polityce. Jedna była zwolenniczką obozu rządzącego, a druga wręcz przeciwnie. I w momencie, kiedy już sięgałem po telefon, aby wezwać do nich policję, bo bez mała zaczynały sobie wydrapywać oczy i wyrywać włosy, nagle jedna z nich powiedziała: "Aaaaaa, na śmierć zapomniałam ci powiedzieć, że zamówiłam róże, a nie lilie. I to nawet ze zniżką!", a druga odparła na to: "No i słusznie! Wiem, że chcieli lilie, ale przecież to bez sensu". Po dalszych kilku sekundach zorientowałem, że jedna z nich jest mamą panny młodej, a druga pana młodego i że ich dzieci niebawem zamierzają zmienić stan cywilny. I od tych róż, jak za dotknięciem magicznej różdżki, nagle panie zaczęły się ze sobą we wszystkim zgadzać. A już najbardziej w tym, że te ich dzieci to jakieś tłumoki i nie wiadomo, kto je wychował. I że gdyby to zależało od państwa młodych, to ślub odbyłby się przed McDonaldsem, a wesele - w McDonaldsie i one nie mogą do tego dopuścić, bo przecież weselisko musi być typowo polskie, z morzem wódki i pieczonym świniakiem z jabłkiem w paszczęce. Tak mnie te panie zafascynowały, że nawet nie dojechałem tam, gdzie zamierzałem, tylko wysiadłem na najbliższym przystanku, wróciłem do domu, od razu zasiadłem do komputera i spisałem plan powieści o Mai i Kazimierze, dwóch teściowych, które dzieli światopogląd i podejście do rzeczywistości, a połączyć musi... wspólne śledztwo w sprawie morderstwa. Najpierw pojawił się pomysł na fabułę książki, czy dostał pan zlecenie na napisanie czegoś i następnie stwierdził, że tym razem niech to będzie książka o teściowych? Mam to ogromne szczęście, że wydawcy zostawiają mi wolną rękę. A ja z kolei mam zasadę, że piszę wtedy, kiedy coś mi "zagra" w duszy, tak właśnie jak w przypadku opowieści o teściowych. Nic na siłę! Pamiętam, że na początku mojej przygody z literaturą jedno z wydawnictw złożyło mi propozycję, żebym napisał dla nich "coś a la Miłoszewski". Pomyślałem wtedy: "Ale po co? Przecież jeden Miłoszewski już jest i pisze znakomicie. Dlaczego go kopiować?". Odmówiłem i nigdy tego nie żałowałem. Tworzenie ma sens tylko wtedy, kiedy wypływa z serca i jest szczere, bo każdy fałsz ludzie wychwycą w pół sekundy. I dotyczy to nie tylko literatury, ale też muzyki, filmu, malarstwa i każdej innej formy sztuki. Kiedyś półka w księgarniach z komediami kryminalnymi była dość pusta. Od pewnego czasu obserwuję coraz więcej premier w tej kategorii. Są to albo prawdziwi debiutanci, albo autorzy, którzy mają już kilka książek na swoim koncie, ale dotychczas tworzyli w innym gatunku. Jak pan sądzi, skąd takie zainteresowanie właśnie komediami kryminalnymi? To prawda, że po śmierci niedoścignionej mistrzyni i matki chrzestnej polskiej powieści kryminalno-komediowej, pani Joanny Chmielewskiej, ten gatunek był wyjątkowo zaniedbany. Jedynymi autorkami, które dzielnie go broniły, były Olga Rudnicka i Marta Obuch. Pamiętam, że kiedy rozmawiałem o wydaniu swojej pierwszej książki, to jeden z wydawców, który jak się okazało nie przeczytał tego, co mu wysłałem, zapytał na dzień dobry: "A co pan właściwie pisze?", a gdy odpowiedziałem, że komedie kryminalne, to zdziwił się: "To znaczy scenariusze filmowe? Bo przecież nie ma takiego gatunku w literaturze?!". Nie chcę być nieskromny, ale wydaje mi się, że dołożyłem swoją mała cegiełkę do tego, aby komedie kryminalne wróciły do łask czytelników. I bardzo się z tego cieszę, bo przez lata wmawiano mi, że Polacy nie mają poczucia humoru i że zabawne książki się u nas nie przebiją. Guzik prawda! Nie wierzyłem w to nasze ponuractwo i, jak widać, miałem rację. A co do autorów - niech ich będzie jak najwięcej. Konkurencja zawsze dobrze robi! "Teściowe w tarapatach" pojawiły się już pół roku po pierwszej części cyklu, czyli książce "Teściowe muszą zniknąć". Spodziewał się pan tego, że Maja i Kazimiera aż tak przypadną do gustu czytelnikom? Miałem nadzieję, że czytelnicy je polubią, ale wyniki sprzedaży książki były dla mnie ogromną niespodzianką. Tym bardziej, że początki wcale nie były takie różowe, bo data premiery zbiegła się pandemią i lockdownem. Długo zastanawiałem się, czy wydawanie książek w takim czasie ma w ogóle jakikolwiek sens. Tym bardziej, że byłem świadomy faktu, że nawet jeśli powieść zostanie wydana, to w znacznie mniejszym nakładzie niż poprzednie. Ostatecznie machnąłem na to ręką, bo pomyślałem, że akurat ten czas, kiedy przymusowo siedzimy w domach, świat dokoła nas stał się taki bardziej ponury, a nasze nastroje są minorowe, jest wymarzony właśnie dla komedii, która z założenia ma nam poprawić humor. I pal licho, jeśli sprzeda się jej mniej niż poprzednich. Zaryzykowałem i okazało się, że efekt przerósł wszelkie oczekiwania. Książka stała się bestsellerem, doczekała się jednego z największych nakładów spośród siedemnastu, które napisałem, i z miejsca pojawiła się propozycja, abym szybko stworzył ciąg dalszy. Miałem na to pomysł, więc nie oponowałem. W rezultacie tuż przed świętami, właściwie w tym samym czasie, w księgarniach pojawiły się dwie moje pozycje, "Teściowe w tarapatach" i świąteczna komedia kryminalna "Nieboszczyk sam w domu". Ale podobno od przybytku głowa nie boli. Zekranizowanie książki to chyba marzenie niejednego autora. Chciałby pan zobaczyć perypetie tytułowych teściowych na dużym ekranie? Kto byłby idealny do zagrania ich? Jasne, że chciałbym! Pamiętam jeszcze doskonale, jakim przeżyciem, ale też i lekcją pokory, była dla mnie inscenizacja teatralna mojej powieści "Raz, dwa, trzy... giniesz ty!". Od chwili, kiedy napisałem tekst sztuki, do momentu, kiedy zasiadłem w pierwszym rzędzie na prapremierowym przedstawieniu, tekst przeszedł prawdziwą metamorfozę. Ale wyszło mu to tylko na dobre. A co do "Teściowych", to zwizualizowałem sobie nawet odtwórczynie głównych ról. Zamykam oczy i jako pobożną fankę naszej prawicy widzę panią Krystynę Jandę (to dopiero byłby paradoks!), a jako wolnego ducha, żyjącego na kocią łapę i biorącego udział w każdym proteście przeciw systemowi - Ewę Kasprzyk. Wyszłaby z tego prawdziwa petarda! Zauważyłem, że często bohaterkami pana książek są kobiety. Czy to przejaw pana poklasku dla girl power, czy o kobietach pisze się po prostu łatwiej? Tak ułożyło mi się życie, że od podstawówki przebywam głównie z kobietami. W podstawówce było nas pięciu chłopa na trzydzieści dziewczyn. W liceum jeszcze lepiej - trzech facetów na trzydzieści kilka pań. Potem były studia humanistyczne, jak wiadomo ostro sfeminizowane. Następnie, aby zarobić na studia, zacząłem pracować w ZUSie. Chyba nie muszę nic do tej informacji dodawać... Po studiach wylądowałem zaś w radiu, a potem w prasie. W tym ostatnim miejscu przez kilka lat siedziałem w pokoju jako rodzynek między sześcioma kobietami. Poznałem więc płeć piękną o wiele lepiej niż brzydszą i mam o wiele więcej obserwacji jej dotyczących. A poza tym to nie jest tak do końca prawdą, że piszę głównie o kobietach, bo jakby wziąć pod lupę całą moją twórczość, to okaże się, że postacią, która pojawia się tam najczęściej jest komisarz policji Krzysztof Darski, będący nota bene jednym z ulubieńców moich czytelniczek. Tyle że zawsze występuje on na drugim planie, tak jak choćby w cyklu o teściowych. Myślę, że w końcu muszę kiedyś napisać powieść, w której zagra pierwsze skrzypce. Jestem mu to winny. Czytelnicy pana kochają. Każde pana spotkanie autorskie odbywało się przy wypełnionej sali. Jak pan sądzi, dlaczego pana książki spotykają się z aż tak życzliwym odbiorem? Nie wiem. Mam nadzieję, że moje książki pozwalają się czytelnikom zrelaksować, oderwać od rzeczywistości, która nie jest zbyt zabawna. Zwłaszcza ostatnio. Dostałem kiedyś maila od jednej z czytelniczek, w którym opisywała, jak to wróciła do domu wściekła po sądnym dniu w pracy i jak popatrzyła na domowników, to zastanowiła się, czemu jeszcze nie rozwiodła się z mężem, dzieci nie upchnęła w "Oknie życia", a kota nie oddała do schroniska. Po czym zamknęła się w pokoju z moją książką. I po kilkudziesięciu minutach wyszła w doskonałym humorze. Mąż znów był jej ukochanym misiaczkiem, kot pupilem, a i nawet myśl o "Oknie życia" też się od niej oddaliła na kilometry świetlne, tym bardziej, że piętnastoletni syn i tak by się tam nijak nie zmieścił. A już bardziej serio - dwa razy dowiedziałem się od czytelniczek, że moje książki były jednym z małych elementów w procesie wychodzenia przez nie ze strasznej choroby, jaką jest depresja. Nie potrafię opisać swojego wzruszenia, kiedy słuchałem tych zwierzeń. To są chwile, które zostają w sercu na zawsze. Teraz takie spotkania są utrudnione a wręcz niemożliwe. Brakuje ich panu? Bardzo. Pisanie książek to tylko połowa mojej pracy. Drugą połową są spotkania z czytelnikami. To dla mnie jak tlen. Mam nawet taki zwyczaj, że gdy coś mi nie idzie w książce, to nie zmuszam się do pisania, tylko wyłączam komputer, zamykam oczy i wyobrażam sobie wieczór autorski, rozmowy z ludźmi, żarty, podpisywanie książek. To mi bardzo pomaga. Lubię moich czytelników i myślę, że oni to wyczuwają. Dzięki mediom społecznościowym jesteśmy cały czas w bliskim kontakcie. Bardzo się cieszę, że udało nam się stworzyć taką wirtualną społeczność, w której nie ma nienawiści i nawet, jeśli mamy różne opinie i dyskutujemy, to odbywa się to kulturalnie i bez wulgarności. Jak widać - można się obejść bez hejtu! Jaki ten rok był dla pana? Pracowity. Napisałem pięć książek, kilka opowiadań, zacząłem pracę nad kolejną sztuką teatralną. Boleję tylko nad tym, że nie mogłem nigdzie wyjechać. Uwielbiam podróże i mam nadzieję, że kiedyś nadrobię z nawiązką to, czego nie udało się zrealizować w tym roku. Jak pan myśli, co szykuje dla pana rok 2021? W tych czasach trudno cokolwiek prognozować. Co będzie, to będzie. Nie ma co się bać na zapas, ale też i tworzyć wielkich i dalekosiężnych planów. Bo jak to ktoś kiedyś podsumował: "Jak człowiek na Ziemi robi plany, to Ci w Niebie mają z tego niezłą zabawę".