W najnowszym sondażu rządząca koalicja odnotowała stratę 12 punktów procentowych i osiągnęła wynik 28 proc. Znacznemu zmniejszeniu uległa w ten sposób przepaść, jaka dzieliła ją do ją tej pory od Platformy. Partia Grzegorza Schetyny osiągnęła 22 proc. i zanotowała 6-punktowy wzrost. Badanie zostało sporządzone przez Kantar Millward Brown SA na zlecenie "Faktów" TVN i TVN24. Sondaż okrzyknięty został mianem sensacyjnego, ale Jarosław Flis, politolog z UJ studzi emocje. - Na razie mamy za mało danych, aby ocenić, czy rzeczywiście PiS powoli traci poparcie, czy jest to chwilowa zmiana nastrojów wyborców - uważa Jarosław Flis. Przypomina, że w poprzednich badaniach opinii publicznej także zdarzał się poważny spadek notowań partii rządzącej. Na przykład w kwietniu ubiegłego roku w badaniu Kantar Public dla "Gazety Wyborczej" PO i PiS dzielił jeden punkt procentowy. PiS miał wtedy 28 procent, PO - 27. Kropla, która przelała czarę goryczy Obecne tąpnięcie PiS w badaniach ma zdaniem Jarosława Flisa więcej przyczyn niż nagrody, które była premier Beata Szydło wręczyła sobie, a także swoim ministrom. - Nagrody mogły być kroplą, która przelała czarę goryczy. Ale najpierw ta czara musiała się napełnić. Po ostatnich trzech miesiącach działania rządu wiele osób ma wrażenie, że zajmuje się on tylko sobą - mówi Jarosław Flis. Jego zdaniem część Polaków jest rozczarowana tym, w jaki sposób rząd rozegrał w polityce międzynarodowej sprawę nowelizacji ustawy o IPN, coraz gorszymi relacjami z UE, czy też protegowanymi Zbigniewa Ziobry w spółkach państwowych, albo znajomymi byłego już szefa MON Antoniego Macierewicza w wojsku. Wszystko to sprawiło, że wyborcy wahający się w swoich preferencjach partyjnych, odeszli od PiS. - To nie jest jednak jeszcze znak tego, że PiS może przegrać wybory - zastrzega Jarosław Flis. O tym, że spadek PiS w sondażach ma więcej niż jedną przyczynę, przekonany jest poseł Władysław Kosiniak-Kamysz, szef PSL. Jego zdaniem to sygnał, że suma błędów popełnionych przez PiS jest już zbyt duża. Rysy na powierzchni - Pokazały się rysy na tej powierzchni, która do tej pory wydawała się nieskazitelna. Winne są na pewno nagrody, ale także osłabienie pozycji międzynarodowej Polski i próba zmiany prawa aborcyjnego, podczas gdy z najnowszego sondażu wynika, że Polsce 75 proc. osób jest za utrzymaniem kompromisu aborcyjnego - wylicza Władysław Kosiniak-Kamysz. Przypomnijmy, że 19 marca sejmowa Komisja Sprawiedliwości i Praw Człowieka zaopiniowała projekt "Zatrzymaj aborcję". Oznacza to, że projekt trafi teraz do Komisji Polityki Społecznej i Rodziny. Zdaniem Kosiniaka-Kamysza do wzrostu niezadowolenia z rządów PiS przyczyniła się także niedawna wypowiedź Beaty Szydło, która powiedziała o nagrodach dla siebie i swoich ministrów, że te pieniądze "po prostu im się należały" za ciężką pracę. - To chyba pierwszy przypadek po 1989 roku kiedy premier sam sobie przyznał nagrodę - zauważa Kosiniak-Kamysz, który przez cztery lata był ministrem pracy i polityki społecznej w rządzie PO. Słynny cytat Bieńkowskiej Dodaje, że przez cały ten czas ani razu nie dostał nagrody. - Do rządu nie idzie się dla pieniędzy. Każdy, kto zgadza się być ministrem powinien mieć tego świadomość - mówi szef PSL. Pensja ministra to ok. 10 tys, zł netto wiceminister dostaje ok. 6 tys. zł. W niektórych ministerstwach trudno znaleźć osoby, które chciałby pracować za takie pieniądze. Tak było w resorcie cyfryzacji, w którym dla wiceministra, specjalizującego się w cyberbezpieczeństwie, oferowano pensje 9 tys. zł brutto, podczas gdy eksperci z tej dziedziny w firmach dostają kilka razy więcej. - Tylko idiota albo złodziej będzie pracował za takie pieniądze - to słynny cytat Elżbiety Bieńkowskiej, byłej minister rozwoju regionalnego. "Należało zacisnąć zęby i pracować za te 6 tys. zł" W podsłuchanej przez kelnerów rozmowie z Pawłem Wojtunikiem z CBA rozmowie Bieńkowska narzekała na wysokość płacy urzędników. Pensja sekretarza stanu w ministerstwie to 6 tys. zł. Wtedy ten cytat wzbudził oburzenie opozycyjnego wówczas PiS. - Teraz jednak okazuje się, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Była premier przyznawała nagrody, które były w zasadzie podwyżką pensji, ponieważ otrzymywali je wszyscy bez względu na zasługi - mówi Jarosław Flis. Według niego nagrody to był dla PiS strzał w stopę. - Jeśli krytykowało się wypowiedź Bieńkowskiej to teraz należało zacisnąć zęby i pracować za te 6 tys. zł. Premier Szydło wyszła jednak z innego założenia i w dodatku sądziła, że wyborcy PiS jej to wybaczą i zrozumieją. Taka strategia nie zasługuje na nagrodę - uważa Jarosław Flis. Beata Szydło na własne polecenie otrzymała łącznie 65 tysięcy złotych nagrody. W sumie przeznaczyła na nagrody 2,1 mln złotych. Rekordzistą był ówczesny minister spraw wewnętrznych i administracji Mariusz Błaszczak, który dostał 82 tys. Agnieszka Maj