- Około 20 procent przyjechało z przekonania. Co wcale nie znaczy, że nie dostali za to pieniędzy. - Mówi Ołeksander Czernienko z Komitetu Wyborców Ukrainy, który, by zbadać sprawę, dotarł do Kijowa donieckim pociągiem, tym samym, którym jechali zwolennicy Janukowycza i jego Partii Regionów. Czernienko opublikował raport ze swojej podróży. Według niego, organizatorzy demonstracji płacili setkom nasto - i dwudziestoparolatków po 130 hrywien (niecałe 20 euro) za całonocny protest w Kijowie. - Wszyscy bardzo otwarcie mówili o pieniądzach. - Twierdzi Czernienko. W Kirgistanie, który uznawany jest za najbardziej demokratyczny kraj w Azji Środkowej, członkowie protestów opozycji zwożeni byli ze swoich wsi autobusami. Wielu z nich nie było w stanie sensownie odpowiedzieć reporterom AFP, co tu właściwie robią i po co przyjechali. Mukhamed, który podczas protestów obozował w tradycyjnej nomadzkiej jurcie w centrum stolicy - Biszkeku, narzekał na biedę w Narynie - swym rodzinnym mieście. Zapytany jednak o to, czy przyjechał protestować tu za pieniądze, wyszczerzył z uśmiechu złote zęby. - Jak myślicie, ilu z nas przyjechałoby tutaj za darmo? Obozujący z Mukhamedem w tej samej jurcie Almaz, skonfudowany, próbował obrócić całą sytuację w żart. - O tych pieniądzach to tylko dowcip, rozumiecie. - Wmawiał reporterom. Protestującym z reguły zabrania się mówić o zapłacie za uczestnictwo w demonstracjach, a organizatorzy zaprzeczają temu procederowi. - Ale tak naprawdę nikt tego specjalnie nie ukrywa. Rzecz jest bardzo grubymi nićmi szyta. - Uważa Wołodymyr Fesenko, politolog z niezależnego kijowskiego ośrodka analitycznego Penta. - Najbardziej paradoksalne jest to, że tak naprawdę to pomarańczowa rewolucja stworzyła trend na opłacanie protestujących. Nie dlatego, żeby demonstranci z 2004 roku byli opłacani - oni naprawdę przyjechali po to, by sprzeciwić się wyborowi Janukowycza - ale dlatego, że pokazali siłę wielosettysięcznych demonstracji. - Pojawił się pewien nowy element: Strach przed ulicą. - Mówi Czernienko. W Rosji strach przed czymś podobnym do pomarańczowej rewolucji jest silny na tyle, by powstawały świetnie finansowane prorządowe młodzieżówki, które zwalczają działania opozycji i wspierają Kreml. To właśnie ich członkowie byli - między innymi - na ulicach Tallina podczas konfliktu estońsko - rosyjskiego związanego z relokacją radzieckiego pomnika wojennego. - W grupach tych środkami perswazji nie są pieniądze, ale kontakty: uczestnictwo w organizacji może pomóc w znalezieniu dobrej pracy czy choćby atrakcyjnego wyjazdu na organizacyjny obóz. - Mówi Swietłana, członkini organizacji "Nasi", która prosiła o niepodawanie jej nazwiska. Sam Green, amerykański analityk z Carnegie Moscow Center twierdzi, że kraje post-sowieckie nie mają monopolu na tego typu praktyki, i wskazuje na precedensy w USA, w tym na nieczyste zagrania polityczne podczas prezydentury Richarda Nixona. - Kraje powstałe na gruzach Związku Radzieckiego miały tylko 20 lat na przygotowanie tych oszustw w demokracji, na których przyswojenie my mieliśmy lat 200 - stwierdził Green.