6 maja 2012 roku stał się symboliczną datą dla rosyjskiego ruchu protestu. Tego dnia odbył się pierwszy Marsz Milionów, w trakcie którego doszło do zamieszek z policją. W rezultacie aresztowano około czterystu osób, przeciwko dwudziestu ośmiu wszczęto śledztwa. Większość liderów opozycji w mniejszym lub większym stopniu dotknęły represje. To właśnie 6 maja w znacznym stopniu określił działania opozycji, dał też władzom powód do rozkręcenia machiny represji i oskarżenia ich o destabilizowanie Rosji. Dlatego w pierwszą rocznicę tych wydarzeń odbył się kolejny protest, który miał demonstrować solidarność z tymi dwudziestoma ośmioma osobami. Chociaż na placu Błotnym zgromadziło się dwudzieścia pięć-trzydzieści tysięcy osób, to tylko częściowo można uznać taką liczbę za sukces. Z jednej strony, ruch protestu nie ma pojęcia co ze sobą zrobić, nie potrafi wytworzyć niczego nowego. Za każdym razem powtarzany jest ten sam szablon: pochód, miting z przemówieniami opozycyjnych gwiazd, które niekoniecznie interesują szeregowych uczestników. Z drugiej, Rosjanie cały czas są gotowi wychodzić na ulice i okazywać swoje oburzenie. Dzisiejsza polityka coraz mniej im odpowiada, ale nie wiedzą czym ją zastąpić. To jednak problem, który dotyka protestujących na całym świecie. Znowu Putin Z dzisiejszej perspektywy prezydentura Dmitrija Miedwiediewa w latach 2008-2012 nie pozostawia wątpliwości - był on tylko chwilowym i nic nie wnoszącym zastępcą Władimira Putina. Mimo tego, Miedwiediew niemal do końca jawił się jako szansa na zmianę, choćby kosmetyczną. Podnoszone przez niego hasła promodernizacyjne (czego symbolem był postulat stworzenia rosyjskiej Doliny Krzemowej w miejscowości Skolkowo) i fascynacja nowinkami technologicznymi (jako jeden z pierwszych światowych przywódców budował swój wizerunek z tabletem w ręku), wykreowały go na postępowego przywódcę Rosji. Jednak nie spełnił pokładanych w nim nadziei - nie wyemancypował się, za retoryką nie poszły czyny i pozostał cieniem Putina-premiera. W 2011 roku po wielu miesiącach gierek wokół tego, kto będzie kandydował na fotel prezydenta, w końcu tandem najważniejszych osób w państwie ogłosił, że tak naprawdę decyzja o tym, że Putin po raz trzeci będzie ubiegał się na to stanowisko, zapadła dawno temu. Putin bez ogródek przyznał, że społeczeństwu nic do tego. Chociaż krytyka władzy narastała w Rosji od 2010 roku, to właśnie ta decyzja przelała czarę goryczy. Od Bliskiego Wschodu po USA - podobne problemy Fala protestów zalała Rosję po wyborach do Dumy z 4 grudnia 2011 roku. Następnego dnia kilka tysięcy osób demonstrowało w parku na Czystych Prudach. Po pięciu dniach odbył się już trzeci protest, jednak po raz pierwszy można było mówić o masowej akcji - 10 grudnia na placu Błotnym było nawet do stu tysięcy uczestników. Dwa tygodnie później na prospekt Sacharowa i w lutym na plac Błotny wyszło jeszcze więcej osób - do stu dwudziestu tysięcy. Politolodzy, publicyści, dziennikarze, politycy, szczególnie ci związani z rządzącą Jedną Rosją, byli zaskoczeni - nikt nie spodziewał się, że kolejne wyborcze fałszerstwo spowoduje tak olbrzymi wybuch społeczny. Wydarzenia w Rosji były ostatnią z fal protestów, która przetoczyła się przez cały świat od 2010 roku. Wszystko zaczęło się 17 grudnia 2010 roku, gdy w Tunezji zdesperowany sprzedawca uliczny Mohamed Bouazizi dokonał samospalenia. Powodem tej tragicznej decyzji był brak perspektyw na dalsze życie. Następnie Tunezję zalały masowe protesty, podczas których często dochodziło do brutalnych starć z policją, rosła też liczba zabitych demonstrantów. W końcu jednak reżim Ben Alego upadł. Arabska wiosna nie dotknęła tylko Tunezji, rozlała się po państwach Maghrebu i Bliskim Wschodzie. Ich przebieg - mniej lub bardziej krwawy - był podobny do tych w Tunezji. W rezultacie władze niektórych państw musiały pójść na ustępstwa, a reżimy w Egipcie, Jemenie i Libii podzieliły losy Ben Alego. Przyczyną tych wystąpień było przede wszystkim to samo, co doprowadziło do samospalenia Bouaziziego - zuchwałe reżimy, które pozbawiały mieszkańców szans na lepsze życie. Panujące bezrobocie, korupcja, nepotyzm i rosnące ceny zmusiły ludzi do wyjścia na ulice. Arabska wiosna stała się inspiracją dla Hiszpanów, którzy powołali do życia ruch M-15 (nazwa wiąże się z datą jego powstania - 15 maja), a także Greków zmuszonych do przyjęcia radykalnych programów oszczędnościowych, jeszcze bardziej pogrążających kraj w kryzysie. Wreszcie protesty w państwach Maghrebu i Bliskiego Wschodu zainspirowały masowe protesty aż w USA. Powstał tam ruch Occupy Wall Street, który powiedział bankierom - zarabiającym bajońskie sumy niezależnie od spowodowanego przez nich kryzysu - "dosyć". 99 procent kontra "oszuści i złodzieje" Bon mot amerykańskich oburzonych najlepiej opisuje to, o co w tych protestach chodziło. 99 procent kontra 1 procent to idea przedstawiająca dzisiejsze społeczeństwa - coraz bardziej rozwarstwione, gdzie większość światowego bogactwa przynależy do wąskiej grupy niesamowicie bogatych osób. Po drugiej stronie są wszyscy pozostali - między innymi biedniejąca po kryzysie klasa średnia. Bardzo istotne, że w dużym stopniu na protesty przychodziła duża grupa ludzi dobrze wykształconych, którzy mimo swojej edukacji nie byli w stanie znaleźć dla siebie miejsca czy też system nie widział miejsca dla nich. Było to szczególnie dotkliwe w USA, gdy okazało się, że "American Dream" już nie działa. To znaczy ciężka praca i dobre wykształcenie nie powodują, że ludzie mogą liczyć na awans społeczny. Jak twierdzi socjolog, który bada rosyjski ruch protestu, Aleksandr Bikbow, wspólną cechą protestów z lat 2011-2012 był właśnie udział ludzi dobrze wykształconych. Było tak i w Kairze, i Hiszpanii, i USA, ale także w Rosji. Jest to więc zastąpienie modelu ulicznego wojownika-rewolucjonisty na rewolucjonistę-intelektualistę, raczej niezwiązanego z organizacją polityczną, którego głównym narzędziem są media społecznościowe, będące podstawą koordynacji i alternatywnej informacji. Co więcej, w większości przypadków organizacje polityczne starano się zepchnąć na dalszy plan. Jednak rosyjscy oburzeni są bardzo zatomizowani, poza mediami społecznościowymi nie dochodziło między nimi do żadnych interakcji. Stąd też na początku protestów na placach pojawiły się masy kolorowych transparentów, które były oddolną twórczością uczestników. To, co zasadniczo odróżniało wydarzenia w Rosji od pozostałych państw, w których masowo protestowano, była sytuacja socjalna. Jak pisałem wcześniej, Amerykanie poczuli, że American Dream wymknął się im z ręki. Podobnie było w Tunezji, Egipcie czy Hiszpanii, gdzie bezrobocie - szczególnie wśród młodych - osiągnęło niebotyczny poziom. W Rosji natomiast ci, którzy wychodzili na moskiewskie place, niekoniecznie byli klasą średnią - jak przyjęto mówić w mainstreamowych mediach - ale ich głównym motywem nie były kwestie stricte bytowe. Mimo że rosyjskie protesty nie były spowodowane kwestiami socjalnymi ani początkowo nie były zhierarchizowane, to jednak miały swoje dwa symbole. Na początku masowych demonstracji pojawiły się białe wstążki, symbolizujące uczciwość, które przyczepiano do ubrań. Natomiast główny slogan pojawił się jeszcze w 2010 roku. Wymyślił go bloger i prawnik o nacjonalistycznych poglądach Aleksiej Nawalny. Na swoim blogu, na którym wytykał korupcję rosyjskich urzędników, rządzącą Jedną Rosję nazwał Partią Oszustów i Złodziei. Chociaż rosyjskie manifestacje nie były podyktowane bardzo trudną sytuacją osób, które wychodziły na place, to jednak zaproponowane przez Nawalnego hasło tworzy zaskakująco podobną opozycję do tej, którą stworzyli uczestnicy ruchu Occupy Wall Street, występujący przeciwko jednemu procentowi najbardziej uprzywilejowanych obywateli kojarzonych przede wszystkim z bankierami z Wall Street. Rosjanie określając władzę jako Partię Oszustów i Złodziei odwoływali się do tego samego poczucia niesprawiedliwości - w społeczeństwie znajduje się grupa osób, które są de facto wyjęte spod jurysdykcji prawa. Takim samym przykładem było Towarzystwo Niebieskich Wiaderek, które powstało w pierwszej połowie 2010 roku. Rosyjscy kierowcy protestowali przeciwko osobom (głównie związanymi z władzą), które za odpowiednią opłatą mogły postawić sobie na dachu niebieskiego koguta, ustawienie którego zmuszało kierowców do ustępowania im drogi, a także dawało tak oznakowanym samochodom nietykalność na ulicach. W obu przypadkach społeczeństwo odwoływało się do poczucia niesprawiedliwości czy też mówiło o feudalnym systemie, który trzeba zmienić. Ich okrzyki, mimo setek kilometrów dzielących ich od siebie, były niemal tożsame z hiszpańskimi czy amerykańskimi. #OkkupajAbaj jak Zuccotti Park Kolejną inspiracją pochodzącą z fali protestów była idea Marszów Milionów. Po raz pierwszy masowe wystąpienia z taką nazwą odbyły się na początku 2011 roku w Kairze. Setki tysięcy demonstrantów domagały się odejścia Mubaraka. 6 maja 2012 roku w dniu inauguracji prezydentury Putina odbył się pierwszy moskiewski Marsz Milionów. Te dwa wydarzenia bardzo ze sobą kontrastowały. Gdy Putin przejeżdżał przez miasto, pozamykano wszystkie ulice, po których poruszała się jego karawana, a policja robiła wszystko, aby nikt nie zakłócił tego święta. Oglądając relację z tego wydarzenia wydawało się, że z Moskwy wyparowali ludzie. Kilka godzin później, gdy kilkudziesięciotysięczny tłum zmierzał ku placowi Błotnemu, doszło do starć z policją. Po jednej stronie w ruch poszły pałki, a po drugiej - kawałki asfaltu, butelki, kamienie czy race. Aresztowano około czterystu osób. Opinia jest podzielona, czy była to prowokacja protestujących, czy też policji. Część uczestników Marszu Milionów rozbiegła się po mieście. Przez trzy dni chodzili po Moskwie ubrani na biało lub z założonymi białymi wstążkami, czym przyprawiali do wściekłości policję, która co rusz starała się wyłapywać większe grupki niepokornych obywateli. Jednak z mizernym skutkiem. W końcu na Czystych Prudach, pod pomnikiem kazachskiego poety Abaja Kununbajewa, postanowiono rozbić obóz. Wzorując się na tym, który stworzyli członkowie ruchu Occupy Wall Street w Zuccotti Park w Nowym Jorku. Mieszkańcy obozu wykorzystywali otaczającą ich infrastrukturę - kawiarnie, toalety, ale także zbudowali własną: rozstawiono namioty, punkt informacyjny, kuchnię. Znalazły się tam nawet generatory do ładowania komórek i komputerów. Tak rozpoczął się rosyjski ruch Occupy (twitterowy hashtag, który na stałe do niego przywarł, to #OkkupajAbaj). Chociaż był to tylko nieduży epizod w rosyjskim ruchu protestu, to budowanie własnej społeczności i wprowadzenie demokracji bezpośredniej (wszystkie decyzje podejmowało Zgromadzenie, którego uczestnikiem mógł być każdy) stało się szczególnie istotne dla lewicowej części protestu. Po raz pierwszy decyzje podejmował ktoś inny niż opozycjoniści-celebryci. 12 czerwca, w Dzień Rosji, odbył się drugi Marsz Milionów, chociaż był on wciąż bardzo liczny (brało w nim udział około pięćdziesięciu tysięcy osób), to jednak było już czuć brak pomysłu wśród organizatorów protestów. Wyliczanka wszystkich możliwych postulatów i czekanie na kolejną "dużą datę", aby móc zorganizować marsz, przestały dawać nadzieję, że coś jeszcze można zmienić. Stąd też trzeci z protestów był już kompletnie nijaki. Coraz częściej zarzucano organizatorom rutynę i brak konsekwencji. Bikbow twierdzi, że ludzie już nie wychodzą protestować, tylko zależy im na wymiarze wspólnotowym takich wydarzeń, bo w "Rosji jest bardzo mało okazji, aby zebrać się razem w jednym miejscu"[2]. Potwierdzały to kolejne organizowane akcje, które gromadziły już znacznie mniejszej tłumy. Machina represji Grudniowe protesty były kompletnym zaskoczeniem dla władz, które nie spodziewały się, że kolejne nieuczciwie przeprowadzone wybory mogą wywołać oburzenie społeczne. Jak pisała Masza Gessen w swojej książce Putin. Człowiek bez twarzy, władze "[m]ogą zastosować przemoc, ale wydaje mi się to mało prawdopodobne, ponieważ Putin, moim zdaniem, nie zdaje sobie jeszcze sprawy z powagi sytuacji. [...] Protesty będą musiały trwać, aż do ludzi na Kremlu dotrze, jak niewielką i wzgardzoną mniejszość stanowią - a wtedy zaatakują jak przyparte do muru zwierzę"[3]. Początkowo władze, mimo aresztowań, stosunkowo przyjaźnie odnosiły się do protestujących. Chyba rację ma Gessen twierdząc, że początkowo na Kremlu łudzono się, że delikatne ustępstwa załagodzą nerwowe nastroje wśród społeczeństwa[4]. Jako przykład takiego działania można traktować ustawę liberalizującą rejestrację partii politycznych (między innymi zamiast czterdziestu tysięcy podpisów wymaganych w poprzedniej ustawie wystarczyło już tylko pięćset), którą podpisał na chwilę przed swoim ustąpieniem Dmitrij Miedwiediew. Równolegle władze organizowały kontrmanifestacje, na których - często przymusowo - ściągano ludzi z całego kraju. Miały one pokazać, że Putin swoją popularnością wciąż znacznie przewyższa grupkę niezadowolonych z jego rządów i funkcjonującego systemu. Pod tym względem pierwszy Marsz Milionów stał się przełomowym. To po nim weszły w życie bardziej restrykcyjne ustawy, w tym ustawa o zgromadzeniach, która przewidywała bardzo wysokie mandaty za takie przewinienia jak chociażby podeptanie trawników. Do tego poza aresztowaniami wszczęto śledztwa w sprawie zamieszek. Toczą się sprawy dwudziestu siedmiu osób, a dwie usłyszały wyroki czterech i pół roku oraz dwa i pół roku kolonii karnej. Ten drugi wyrok usłyszał Konstantin Lebiediew, który wraz z innymi działaczami Frontu Lewicy (przewodniczącym Siergiejem Udalcowem i Leonidem Razwożajem), miał, dzięki gruzińskim pieniądzom, destabilizować sytuację w Rosji i szykować te masowe zamieszki. Oprócz tego toczą się też różne sprawy Aleksieja Nawalnego. Jeszcze w 2012 roku mandatu deputowanego do Dumy został pozbawiony Giennadij Gudkow, to samo może spotkać parlamentarzystę z tej samej partii Ilję Ponomariowa, który miał dostać pieniądze za wykłady, których rzekomo nie wygłosił. Wszystkim im grożą kilkuletnie wyroki. To ostatnia kadencja Putina? W kilku krajach Maghrebu i Bliskiego Wschodu udało się obalić trwające przez długie lata dyktatury, ich upadek wywołał z kolei szereg ukrytych problemów, które nie wybijały się tak mocno w czasach "stabilizacji". Władze pozostałych państw albo za pomocą ustępstw, albo za pomocą przemocy wciąż utrzymują swoje pozycje. Zupełnie inną sytuację mamy w strefie euroatlantyckiej. Tutaj też upadały rządy, jednak nie oznacza to sukcesu ruchów protestu. Jak zauważa bułgarski politolog Iwan Krastev, zmiana rządu nie powoduje zmiany polityki. Na ich miejsce bowiem przychodzą politycy obiecujący zmianę, a mimo tego robią dokładnie to samo, co ich krytykowani czy wręcz obaleni oponenci. Dlatego coraz częściej protestujący poszukują odpowiedzi na swoje problemy nie w zmianie polityków, tylko w budowie alternatywnego i bardziej demokratycznego systemu. Modelem pośrednim między arabską wiosną a wydarzeniami w Europie i USA jest rosyjski ruch protestu (być może to dlatego tak rzadko wpisuje się go w światowy kontekst). Jego rezultatem było zakwestionowanie "jednej Rosji" - kraju, gdzie tylko Putin i jego elity zapewniają bezpieczeństwo i stabilizację. Rosyjscy Oburzeni pokazali, że nie ma "teflonowej" władzy. Według niedawnych badań przeprowadzonych przez Centrum imienia Jurija Lewady, 47 procent Rosjan nie chce, aby Władimir Putin był prezydentem Federacji Rosyjskiej w kolejnej kadencji. Chociaż wciąż ufa mu większość Rosjan, to jednak ta liczba powoli, lecz konsekwentnie się zmniejsza. Dodatkowo protest 6 maja pokazał, że nastroje protestacyjne nie opadają. Dlatego mimo tego, że dzisiaj brakuje rozwiązań i pomysłu jak zmienić zastaną rzeczywistość, to rosyjski ruch nie może nie być brany na serio przez rządzących, bowiem - jak pokazują przykłady ze świata - arogancja władzy ma zawsze swoje granice. Paweł Pieniążek jest dziennikarzem specjalizującym się w tematyce Europy Wschodniej. New Eastern Europe