Ilu jest użytkowników tego języka, nie wiadomo dokładnie. Mimo prowadzonych na rzecz zachowania kultury łużyckiej działań, ta słowiańska mowa zanika, razem z ostatnim pokoleniem ludzi, którzy język dolnołużycki wynieśli z domu. Tomasz Majta, Interia: Jest pan z pochodzenia Ślązakiem, do Niemiec wyemigrował pan z Polski. Skąd wzięło się u pana zainteresowanie Łużycami? Grzegorz Wieczorek: - Miałem 13 lat, gdy wraz z rodziną przyjechałem do Niemiec. Zdobyłem tutaj wykształcenie, chodziłem do niemieckiego gimnazjum, zdałem maturę i poszedłem na studia. Wyemigrował pan do Niemiec Wschodnich czy Zachodnich? - Osiedliliśmy się w Niemczech Zachodnich, to akurat był moment zjednoczenia kraju. Kiedy wyjeżdżaliśmy, jeszcze istniała NRD - mam nawet pieczątkę w paszporcie. Po kilku miesiącach Niemcy już były zjednoczone. Później wyjechałem na studia do Poczdamu, stolicy Brandenburgii, czyli landu, w którym położone są Łużyce. Właśnie tam zetknąłem się po raz pierwszy z językiem łużyckim na uniwersytecie. Raz w tygodniu odbywały się ćwiczenia dla początkujących nauczycieli. Pomyślałem, że dołączę. Co było pańską motywacją? - Jako że pochodzę ze Śląska, nieraz zastanawiałem się, jak żyli kiedyś moi dziadkowie i pradziadkowie. Oni mieszkali w powiecie pszczyńskim i kozielskim, wówczas w państwie niemieckim, a mówili po polsku - dziś byśmy raczej powiedzieli: po śląsku. Potem doszło do przesunięcia granic, Śląsk stał się polski, a Łużyce zostały niemieckie. W Poczdamie mogłem analizować - jak mi się wydawało - sytuację, jaka była na Śląsku w czasach niemieckich. Interesowało mnie, na jakich warunkach odbywa się przekazywanie języka w domu i ten cały kontrast - język urzędowy niemiecki i - w tym przypadku - domowy łużycki. Bardzo szybko dotarło do mnie, że w moim pokoleniu praktycznie nie ma ludzi, którzy wynieśliby znajomość języka dolnołużyckiego z domu. To jeden z najbardziej zagrożonych wyginięciem języków w Europie. Jak to tego doszło? - W latach 40. praktycznie wszyscy ludzie - jakby się umówili - przestali przekazywać ten język kolejnym pokoleniom. Pokolenie, które urodziło się jeszcze w latach 30. na wsiach pod Chociebużem, wyniosło znajomość dolnołużyckiego z domu, ale w rodzinach, po dziesięcioleciach, już się nim nie posługiwano. Wyjątki są nieliczne. Istnieją dwa języki łużyckie. Chodzi o oba? - Dotyczy to tylko języka dolnołużyckiego. Na Górnych Łużycach, w katolickiej enklawie, wszystko wygląda zupełnie inaczej, tam sytuacja językowa jest o wiele lepsza. Ja jednak postanowiłem zająć się językiem dolnołużyckim. Okazało się, że jest zapotrzebowanie na redaktora w gazecie, i to była moja szansa, którą wykorzystałem, żeby się tu "wkręcić". Wedle informacji, do których dotarłem, językiem dolnołużyckim posługuje się obecnie od 2 do 20 tys. osób. Są również dane, z których wynika, że liczby te są znacznie przeszacowane... - Nieścisłości wynikają z braku oficjalnych statystyk. Oceniam liczbę mówiących po dolnołużycku, przy czym chodzi o ludzi, którzy władają tym językiem sprawnie, na równi z niemieckim, na ok. 300 osób, a to już i tak są bardzo optymistyczne szacunki. To ostatni prawdziwi Łużyczanie. W ciągu ostatnich 10 lat to pokolenie bardzo się wykruszyło. Jestem tego świadkiem. Co będzie dalej? - Wiele osób - czy w szkole, czy dzięki zainteresowaniu własnymi korzeniami - nauczyło się języka wtórnie, i teraz można powiedzieć, że należą do społeczności łużyckojęzycznej, ale stopień opanowania języka jest bardzo różny. Stąd wynikają nieścisłości liczbowe. Wielu ludzi zna język dolnołużycki biernie i go rozumie, ale nie potrafi się nim posługiwać. Nie wiadomo, jak ich sklasyfikować. Starsze osoby wypowiadają się bez problemów. Młodzież za to mówi z wyraźnym niemieckim akcentem. Widać to szczególnie na filmach, które pokazują święta i odpusty. Młodzi ludzie, którzy w nich uczestniczą, nauczyli się go w szkole, a nie w domu? - Tak. Wszyscy bez wyjątku. I oczywiście to słychać. Jest różnica w fonetyce - starzy Łużyczanie wymawiają "r" twardo jak Polacy, rozróżniają też "sz" od "ś", "ż" od "ź" i "cz" od "ć" - czyli te wszystkie typowe dla języka polskiego spółgłoski miękkie, które sprawiają Niemcom trudności, są też obecne w języku łużyckim. U młodych osób, które języka nauczyły się w szkole, fonetyka odbiega od tej tradycyjnej. Jest krąg entuzjastów, którzy nie poprzestają na wiedzy szkolnej, tylko próbują się wtopić w tę społeczność, która jeszcze istnieje. I są ludzie - młodsi ode mnie - którzy tym językiem posługują się bardzo dobrze, również fonetyka jest u nich bez zarzutu. Ale jest ich dosłownie garstka. No właśnie. Na wielu pańskich filmach pojawia się mały chłopiec - Kazymirko... - To mój syn! Postanowiłem, że będę mówił do swoich dzieci po łużycku dlatego, że tutaj mieszkamy. Są też przedszkola łużyckie, gdzie wychowawczynie posługują się tym językiem. Do jednego z nich posłałem swoje dzieci. Jako redaktor naczelny "Nowego Casnika" zawsze propagowałem dwujęzyczność w rodzinie i zachowanie języka dolnołużyckiego jako żywego narzędzia komunikacji. Wypadałoby przecież, żeby ktoś, kto uprawia taką "propagandę", sam się do niej stosował. Chciałem przekonać się na własnej skórze, czy jest możliwe w dzisiejszych czasach przekazywanie języka mniejszościowego w sposób naturalny. Jest możliwe? - Tak, jest możliwe! Tylko do tego muszą być spełnione dwa warunki. Po pierwsze - któryś z rodziców musi się tym językiem posługiwać bardzo sprawnie, nie wystarcza połowiczna znajomość. Jest wielu ludzi, którzy są "półjęzyczni" - coś tam potrafią powiedzieć, dużo rozumieją, umieją czytać, ale trudno im np. spontanicznie wyrazić się o polityce energetycznej rządu Brandenburgii (śmiech - przyp. red.). Po drugie - aby dzieci się nauczyły posługiwania językiem, muszą mieć osoby, z którym będą mogły rozmawiać w danym języku. Musi być środowisko. Mam ten przywilej, że w związku z moją pracą znam wiele osób starszych, na wsiach. Normalnie nie miałbym szans, aby, jako osoba obca, z zewnątrz, nietutejsza, nawiązać liczne przyjacielskie znajomości ze starszym pokoleniem. Dzieci powinny mieć kontakt ze starszymi osobami, od których mogą się uczyć oryginalnego języka. Oprócz tego są media, materiały dydaktyczne, książki, płyty. Jeśli ktoś chce, może przekazywać dalej język. Pańskie dzieci rozmawiają po łużycku na co dzień? - Moje dzieci mają 8 i 6 lat, ich mama jest Niemką. Jestem jedyną osobą, która rozmawia z nimi codziennie po łużycku, no i staramy się jak najczęściej odwiedzać ludzi, którzy również mówią po łużycku. I to funkcjonuje! Ma to też siłę rażenia. Wiele starszych osób, Dolnołużyczan mówiących sprawnie po dolnołużycku twierdzi, że takie przekazywanie języka dzieciom nie jest już możliwe. Nasz przykład pokazuje, że jednak jest, potrzebne są tylko chęci. Ale niestety, świadomość językowo-narodowa Dolnołużyczan jest bardzo słaba. To, że ci ludzie z ostatniego "rdzennego" pokolenia mówią po łużycku, wynika nawet nie z tego, że wynieśli tę znajomość od rodziców, a raczej z tego, iż mieszkając w wielopokoleniowych domach, rozmawiali po dolnołużycku z dziadkami, nie świadomie, lecz jakby "z rozpędu", bo ci znali język niemiecki słabo i inaczej trudno się było z nimi porozumieć. To były lata 30. Jaki wpływ miał na tę sytuację rosnący w siłę nazizm? - Szowinizm i niemiecki nacjonalizm wywarły oczywiście duży wpływ, ale to nie jedyna przyczyna wymierania języka. Ten język dominował tutaj do lat 40. na wsiach. Rodzice tego pokolenia wojennego już przed wojną zazwyczaj uważali, że dla przyszłości ich dzieci będzie lepiej, jeśli nauczą się najpierw mówić po niemiecku. Sądzili, że język niemiecki ułatwi im awans społeczny. Dojście nazistów do władzy wzmocniło i przyśpieszyło proces zmiany językowej, który w skali całych Dolnych Łużyc - to chciałbym zaznaczyć - trwał już od stuleci... W wielu wsiach już w latach 20. język przestał być przekazywany z pokolenia na pokolenie. Nawet w należącej dzisiaj do Polski części Łużyc, koło Łęknicy pod Mużakowem (Bad Muskau) - który już znajduje się po niemieckiej stronie - ten język wymarł jeszcze przed wojną. Dojście do władzy nazistów było ostatnim gwoździem do trumny, kulminacją trwającego setki lat procesu wymierania języka. Nie można wszystkiego zwalić na karb nazizmu. Mimo rządów nazistów i niechęci do dalszego przekazywania języka, jeszcze w latach 40. na Dolnych Łużycach żyli ludzie, którzy mówili tylko po dolnołużycku? - W kilkudziesięciu wsiach na północ od Chociebuża język łużycki był wówczas ciągle językiem ojczystym i dominującym wśród średniego i starszego pokolenia. Ale wiadomo, że szkoła niemiecka już działała na wsiach od XIX w. Większość tego ostatniego pokolenia była już dwujęzyczna, ale były też osoby, które z różnych względów - głównie z braku kontaktu z Niemcami - mówiły praktycznie tylko po łużycku. Z rozmów ze starszymi ludźmi wiem, że często na wsiach w czasach ich dzieciństwa były osoby, o których plotkowano: "o, a ten to dobrze po niemiecku nie mówił". Przechodzenie na niemiecki to również kwestia dominacji i większego prestiżu języka niemieckiego w mieście. Język dolnołużycki był jednak mową używaną na wsiach. Wykształcenie, praca - to wszystko odbywa się już od dziesięcioleci w języku państwowym. Po niemiecku. Tylko rolnictwo jest jedyną przestrzenią, gdzie ci ludzie używali bardzo długo języka dolnołużyckiego między sobą. I właśnie zanik rolnictwa i kontakty z miastem są kolejną przyczyną, która sprawia, że język zanika. Takie procesy zdarzają się na wszystkich terenach, gdzie żyją mniejszości. Język śląski czy kaszubski w Polsce jest podobnym przykładem. Zatem możemy powiedzieć, że ta Słowiańszczyzna za Odrą zanika samoistnie, a tak naprawdę nie ma mowy o żadnej przymusowej germanizacji Łużyczan? - W Polsce panuje taki mit o Łużycach jako "przedmurzu Słowiańszczyzny", dzielnej ludności słowiańskiej, która twardo opierała się germanizacji, która powstrzymywała słynne parcie na wschód Niemców... Owszem, jest taki mit... - No cóż (śmiech - przyp. red). To taka popularna w Polsce "interpretacja historyczna". W przeszłości państwo niemieckie co prawda język łużycki traktowało po macoszemu a nawet go dyskryminowało, ale powody zanikania są dzisiaj prozaiczne. Takie same, jak wszędzie tam, gdzie w Europie istnieją mniejszości. Z drugiej strony - są przecież zewnętrzne działania, które pomagają zachować zagrożone języki. Sam pan wspomniał, że pańskie dzieci chodziły do łużyckiego przedszkola. Domyślam się, że działają również i szkoły? - W przedszkolu tak było. Szkoła z pogłębioną nauką języka łużyckiego znajduje się daleko od naszego miejsca zamieszkania. W szkole, do której uczęszczają moje dzieci, odbywają się lekcje języka dolnołużyckiego dla początkujących, i to tylko jedna godzina w tygodniu. W takich szkołach, jeśli uczniowie nie mają w domu kontaktu z żywym językiem, efekty nauczania języka są marne. A czy pańskie dzieci mają kolegów i koleżanki, z którymi rozmawiają po łużycku? - Nie mają. Moje nadzieje, że zaprzyjaźnimy się z innymi rodzinami z dziećmi w podobnym wieku okazały się płonne. Jest nas zbyt mało. Znam inne rodziny z dziećmi mówiącymi po łużycku, ale albo są one o kilka lat starsze od moich, albo bardzo małe. Tak że różnica wieku jest teraz dla nich zbyt duża. Jest też taka prawidłowość, którą obserwuję, że jeżeli dzieci znają i łużycki, i niemiecki, to jednak w zabawie spontanicznie będą używać języka ogólnokrajowego - z góry zakładają, że z rówieśnikami mówi się po niemiecku. To ich codzienne doświadczenie. Dzieci ponadto nie są ideologami. Nie będą rozpatrywać kwestii patriotyzmu, tylko po prostu będą używać języka, który ich liczni koledzy i koleżanki znają lepiej. Czasem zdarza się, że ktoś uczy się języka dolnołużyckiego w wieku nastoletnim lub dorosłym i potem posługuje się nim biegle, więc mam nadzieję, że moje dzieci w późniejszym wieku poznają rówieśników, z którymi będą mogły rozmawiać po łużycku. Sam jestem takim przypadkiem. Powiedział pan wcześniej, że łużycka tożsamość narodowa zanika. Czyli na dobrą sprawę ci ludzie czują się Niemcami. Po co mają się uczyć słowiańskiego języka? - Starzy mieszkańcy, którzy doświadczyli różnicy etnicznej, którzy sami byli postrzegani jako "obcy", nie-Niemcy, doskonale wiedzą, że są Łużyczanami. Tu, na Dolnych Łużycach, mówi się na nich "Wenden". I ta świadomość etniczna w nich jest. Ale nawet oni nie posługują się językiem łużyckim w domu, nie przekazali go dzieciom ani wnukom. Nie widzą w nim żadnej wartości. Panuje obawa, że mówiąc po łużycku, oddziela się dzieci od reszty społeczności. Takie myślenie wśród starszych mieszkańców - o czym mówię z żalem - jest rozpowszechnione. Sam spotykam się z tą sytuacją, kiedy chwalę się, że moje dzieci dobrze mówią po łużycku. Gdy starzy Łużyczanie słyszą, że takie małe dzieci odzywają się do nich po łużycku, to często zadają mi pytanie: "czy one w ogóle potrafią mówić po niemiecku?" (śmiech - przyp. red.). Bo przecież dzieci na Dolnych Łużycach koniecznie muszą mówić po niemiecku! Czyli wśród samych Łużyczan jest presja, przymus aby mówić po niemiecku? - Tak, tylko że ta presja dziś nie jest na nich wywierana z zewnątrz. Oni sami tak chcą i twierdzą, że tak powinno być. Już od dzieciństwa zostali tak nauczeni przez rodziców, którzy wpoili im przekonanie o tym, że język ten jest bezwartościowy. W Chociebużu już od średniowiecza panował język niemiecki. "Ze serbskeju rěcu njepśiźoš razka do města" (pol. z językiem łużyckim nie dojdziesz do miasta) - to bardzo popularne przysłowie wśród starych Łużyczan. Oni sami twierdzą, że ich języka nie uda się zachować. "A po co?", "przecież jest nas tu garstka", "a kto będzie mówił po łużycku jak my poumieramy?". Tego typu pytania i wątpliwości słyszę ciągle w rozmowach z mieszkańcami Dolnych Łużyc. Z drugiej strony dolnołużycki staje się ciekawostką regionalną - pojawia się coraz częściej na tablicach, kalendarzach, kartkach okolicznościowych. To już jest funkcja symboliczna. Ale z drugiej strony, np. w Chociebużu (Cottbus), tablice z nazwami ulic są dwujęzyczne. Czy gdybym chciał załatwić jakąś sprawę urzędową w języku łużyckim na Dolnych Łużycach, zostałbym obsłużony? - Najlepiej porównać tę sytuację do głośnej sprawy żubra w Niemczech. Nie ma tutaj żubrów na wolności, mimo że te zwierzęta są w Niemczech pod ścisłą ochroną. Tymczasem gdy polski żubr przeszedł przez granicę polsko-niemiecką, został prewencyjnie odstrzelony na wniosek urzędu, który nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, że to zabronione. Sprawa Dolnołużyczan wygląda bardzo podobnie. Kiedy taki "żubr", czyli w tym przypadku Łużyczanin, pojawi się w urzędzie i zechce załatwić sprawę w swoim języku, to jest na tyle egzotycznym zjawiskiem, że zwykły urzędnik nie za bardzo wie, co z nim począć. Pomimo że każdy mieszkaniec Dolnych Łużyc na terenach, które są oficjalnie uznane za dwujęzyczne, ma prawo zwracać się w tym języku do urzędu. Urząd jedynie nie ma obowiązku odpowiadać po łużycku. - Dlatego nikt spośród Łużyczan na wsiach, którzy przecież mówią po niemiecku, nie będzie nagle używał języka łużyckiego w urzędzie, wiedząc, że ta osoba za biurkiem po łużycku nie mówi. Trzeba by wyznaczyć wtedy nowy termin z tłumaczem, czekać. Z drugiej strony w samym Cottbus, czyli w Chociebużu, jest garstka ludzi, którym - wbrew mainstreamowi - zależy, aby korzystać z tego przysługującego im na papierze prawa. Najczęściej używają języka łużyckiego w korespondencji listowej lub e-mailowej z urzędami. Urząd miasta sam ich do tego zachęca. Chociebuż to taka "stolica Łużyc"? - Cottbus jest ewenementem dlatego, że tutaj języka dolnołużyckiego można używać również w sądach. Ale przez ostatnich 70 lat z tego prawa korzystały tylko dwie osoby. Przez to, że nie ma wśród młodego pokolenia ludzi, którzy by używali tego języka, nie ma powodu, by korzystać z tych praw. Są to raczej symboliczne przypadki. A istnieje tu jeszcze jakaś społeczność łużycka mieszkająca w mieście? Chociebuż jest przecież siedzibą m.in. "Nowego Casnika" i innych działających na rzecz sprawy instytucji. - Przez to, że ludzie przeprowadzają się ze wsi do miasta, w Chociebużu jest całkiem sporo dolnołużyckiej elity. Są tutaj nauczyciele, naukowcy, jest rozwinięte życie naukowo-kulturalne. Jest teatr łużycki, wystawy. Tutaj też toczy się cała dyskusja polityczna, jest Serbska Rada, gremium przy brandenburskim parlamencie regionalnym. W Chociebużu działa również Szkoła serbskiego (czyli łużyckiego przyp. red.) języka i kultury, czyli Šula za dolnoserbsku rěc a kulturu, którą do niedawna prowadziła Polka Maria Elikowska-Winkler, człowiek-instytucja. Jej zasługą jest, że taka szkoła w ogóle powstała. Instytucja ta czyni bardzo wiele w dziedzinie oświaty młodzieży dorosłych. Są kursy, prelekcje, spotkania młodzieży ze starymi, rdzennymi Łużyczanami. Ta szkoła spełnia też funkcję integracyjną. Nawet jeśli ktoś nie zna języka, nie czuje się już Łużyczaninem albo tylko częściowo, znajdzie tam coś dla siebie. - Ja sam, w odróżnieniu do pani Elikowskiej-Winkler, nic tutaj nie stworzyłem, ale wszedłem w istniejące struktury. Mówi pan o ludziach, którzy czują się Łużyczanami tylko częściowo. Czy w takim razie Dolnołużyczanie są narodem? A może tylko grupą etniczną czy tożsamością regionalną? - Historycznie patrząc, to z całą pewnością jest to naród i odrębna tożsamość etniczna. Tylko że na tym polega właśnie asymilacja, że członkowie tej odrębnej grupy etnicznej wtapiają się z czasem w społeczeństwo niemieckie, małżeństwa mieszane są dziś na porządku dziennym. Łużyczanie dzisiejsi nie odczuwają tożsamości łużyckiej i niemieckiej jako sprzeczności, jako czegoś, co się wyklucza: że można być albo Niemcem, albo Łużyczaninem. Im bardziej zanika tradycyjna łużyckość, język, tym bardziej widać tendencję, aby traktować Łużyczan jako regionalny wariant tożsamości niemieckiej. - Większość potomków Łużyczan nie czuje, aby należała do jakiejkolwiek innej grupy etnicznej niż Niemcy. Ci ludzie nie znają języka przodków, a łużyckość staje się jedynie regionalizmem. Czasami do tego dochodzi świadomość historii rodzinnej - że np. prababka mówiła tylko po łużycku - czy znajomość kilku podstawowych zwrotów wyniesiona ze szkoły. Ciężko powiedzieć, jaka jest ich tożsamość. Mówi się dzisiaj o "bikulturalizmie", myślę, że tutaj to określenie pasuje. Jest tak, że ludzie mają w sobie taki "moduł łużycki", a poza tym - są zwykłymi Niemcami (śmiech - przyp. red). No właśnie - "moduł łużycki". W przeciwieństwie do języka, dolnołużyckie obyczaje i obrzędy są ciągle żywe, chociaż jednak w bardziej folklorystycznej formie. Jak to wygląda? - Obyczaje ludowe przetrwały zmianę językową. Dla większości ludzi, którzy biorą w nich udział, nie są one świadomą manifestacją na rzecz łużyckości, to jest coś regionalnego, ludowego, wiejskiego. Te obyczaje żyją, np. zapust, czyli specyficzny łużycki karnawał. Strój ludowy łużycki nie zanika, a wręcz przeciwnie - dziewczęta wydają po kilka tys. euro na nowe, barwne suknie. Część z tych strojów przekazywana jest z pokolenia na pokolenie. Spełnia to swoją funkcję w dzisiejszych czasach. Na wsiach ludzie chętnie wspólnie obchodzą święta, wracają z pracy czy ze studiów na zapust albo "camprowanie". Czyli taki miejscowy odpowiednik karnawału? - To święto wygląda tak, że młodzież przebiera się i chodzi po okolicznych domach, zbierając datki albo kawałek słoniny. To są wydarzenia, na które społeczność wiejska czeka cały rok. Ludzie, ze względu na pracę, nie kultywują codziennych sąsiedzkich kontaktów, i dlatego te ludowe zwyczaje spełniają swoją funkcję integracyjną. Po łużycku mówi się na to "nałogi", ale znaczenie jest zupełnie inne niż w języku polskim (śmiech - przyp. red.). To po prostu obyczaje ludowe, które są pielęgnowane do dziś. I nawet jeśli łużyckość jako świadomość narodowa nie przetrwa, to te obyczaje przeżyją z pewnością. Z drugiej strony obyczaje ludowe skłaniają młodych uczestników do zainteresowania się łużyckością. Niektórzy z nich zaczynają uczyć się języka i odkrywają łużycką tożsamość na nowo.