Miedwiedwienko uważa, że kocha Maszę. Masza sądzi, że kocha Konstantego (ale wychodzi za Miedwiedwienkę). Konstantyn zaś kocha Ninę, która kocha Aleksieja, który nie kocha nikogo, ale żyje z Ireną i uwodzi Ninę. Poza tym Polina jest żoną, matką i kochanką dla trzech różnych osób. Banalne? Łzawe? Niekoniecznie. Paweł Szkotak i zespół Teartu Polskiego zadbali, by ramy akcji, jaką przewiduje dramat Czechowa, ożyły w gestach, emocjach, sposobie mówienia, w muzyce, kolorach i świetle. Efekt jest godny podziwu: mieszkańcy rosyjskiej wioski sprzed ponad stu lat z wielką siłą przekonują do ważności tego, co czują, mówią i robią. Wzajemne relacje postaci spektaklu, sposób, w jaki odnoszą się do siebie nawzajem, ich reakcje na inne osoby i na wydarzenia ? wszystko to w spektaklu Szkotaka porównać można do wyjątkowo dynamicznej gry, gdzie zawodnicy są mistrzami techniki i każdy ich ruch można by umieścić osobno na pocztówce. Słowa i gesty odbijane są od jednej osoby do drugiej, będąc w dodatku przekazami bardzo naturalnymi dla poszczególnych postaci ? żadnej sztuczności, żadnej przesady, ani żadnej nijakości. Zachowanie każdej z osób jest współmierne do działania każdej innej i do kształtu całości spektaklu, a ładunek emocjonalny, jaki niosą gesty, jest dokładnie taki, jaki odpowiada granej akurat scenie. Kluczem do tak szczęśliwie zagranego przedstawienia (choć ukazującego bardzo nieszczęśliwe życia) jest z pewnością dobór aktorów. Jest oczywiste, że doskonale rozumieją powierzone sobie role i potrafią przekonać do ich ?realności?: do możliwości zaistnienia takiego świata, jaki widzimy na deskach sceny, i do jego spójności. Uwspółcześnienie Czechowa nie razi. Wypowiadane kwestie brzmią bardzo naturalnie w ustach dziewczyn poubieranych w kuse, przyciasne sukieneczki, chłopaków w dżinsach i starszego pana jeżdżącego na elektrycznym wózku. Zamiast wiejskiego pejzażu mamy wielki ekran, w dużej mierze oświetlający scenę, którego zmieniający się kolor wskazuje na porę dnia. Na tym tle ? dwa drewniane okna i kilka białych krzeseł. Prosto, minimalistycznie, i bynajmniej nie dziewiętnastowiecznie. Pomimo tego, klimat upalnego lata narzuca się z wielką siłą, a jezioro, znajdujące się w miejscu widowni (do którego Barbara Prokopowicz, grająca Ninę, beztrosko wrzuca kwiaty...), jest wręcz namacalne. W takiej scenerii postacie przeżywają swój dramat poszukiwania szczęścia i spełnienia, które nie przychodzi. Nie zostaje też ukazany najniklejszy choćby ślad nadziei na to, że wydobycie się z kręgu rozterek wewnętrznych i tragedii źle ulokowanych uczuć jest w ogóle możliwe. Sztuka, której chcą służyć główne postacie w przedstawieniu, ostatecznie powoduje jeszcze większy ból, nie zaś jego ukojenie. Jedyną osobą całkowicie pogodzoną z sobą i światem wydaje się być Piotr Sorin, objeżdżający scenę na wózku ? nawet wtedy, kiedy mówi o sobie jako o człowieku przegranym, brzmi to jak opowieść pogodnego gawędziarza. A w jaki sposób Piotr uniknął wewnętrznego rozdarcia i bezdomności duchowej, na którą chorują wszystkie pozostałe postanie? Odpowiedzi nie znamy ? przydział szczęścia i nieszczęścia okazuje się być kierowany logiką, której nie rozumiemy, i na którą nie mamy wpływu. Ukojenie przynoszą chwile pomiędzy scenami, gdy na ciemną scenę opada muzyka wykonywana na fortepianie. Słychać ją wtedy, gdy nie widać aktorów, i na chwilę zawieszona zostaje rozgrywka z życiem postaci przedstawienia. Wtedy, kiedy do fortepianu zasiada Konstanty, melodia nabiera gwałtownych napięć, żeby zakończyć się głośnymi dysonansami. Napięcie w spektaklu narasta. Od pierwszych scen, w których uczestniczy pełna energii, beztroska Nina, do ostatnich, kiedy Masza i jej mąż patrzą na siebie z nienawiścią, i kiedy dokonują się ?rozliczenia? pomiędzy Konstantym i jego matką oraz radykalnie zmienioną po latach Niną. Płonący rękopis dzieła Konstantego, przez chwilę będący jedynym światłem rozpraszającym ciemność sceny, wróży nieuchronną tragedię. Która przychodzi, i po której nie ma już prób wyjścia z ciemności. Joanna Błaszkowska