Marcin Burkhardt znany jest warszawskim kibicom głównie z występów w Amice Wronki i poznańskich dyskotekach. Niewielu jednak wie, że rozgrywający stołecznego zespołu urodził się w Elblągu - tam, gdzie swoją siedzibę ma zaprzyjaźniona z kibicami Legii brać Olimpii. - Bardziej chyba jestem jednak poznaniakiem. Mieszkałem w stolicy Wielkopolski blisko 20 lat. Z pewnością jednak bliżej mi do Poznania niż do Elbląga - mówi Burkhardt. Lubię pożartować Już w czasach gdy grał w Amice Wronki, przyczepiono mu łatkę balangowicza. - Kiedyś się tym przejmowałem. Teraz podchodzę do tego z bardzo dużym dystansem. Ludzie często nie potrafią zrozumieć, że ktoś może się zmienić. Jestem człowiekiem wesołym, ale to nie oznacza, że codziennie, czy co weekend, daję w szyję i tańczę. Lubię przebywać w dobrym towarzystwie, pośmiać się, pożartować, porobić sobie z kogoś jaja. Ale niektórzy inaczej to odbierają - wzdycha "Bury". Po przyjeździe do Warszawy Marcin obiecywał, że kończy z balangami, dyskotekami i trunkami. Do stolicy przywiózł Sylwię. - Nigdy nie wracałem późno do domu, mimo że na drugi dzień nie było treningu. Ja jestem nie tylko piłkarzem, ale także facetem, młodym facetem. To już nie mogę się rozerwać, oczywiście w granicach rozsądku? Na siedzenie w domu i czytanie książek mam jeszcze czas - zdradza Marcin. Cel - Zachód Podczas zgrupowania w Hiszpanii Burkhardt dowiedział się, że razem z Marcinem Smolińskim został wystawiony na listę transferową. Menadżer zaczął mu szukać klubu. Wylądował w Szwecji, już miał podpisywać kontrakt, a tu nagle trener Urban powiedział mu, że jest... niezbędny w drużynie. - Dobrze zrobił mi wyjazd do Szwecji. Przez pięć dni zobaczyłem jak wyglądają treningi, mecze i podejście ludzi do pracy w Skandynawii. Byłem pod dużym wrażeniem. Postawiłem sobie cel - wyjazd na Zachód i gra w lepszym klubie - twierdzi "Burinho". Burkhardt w tym roku zadziwia wszystkich. Na tle słabo prezentujących się kolegów błyszczy. Ale na boisku widoczny jest nie tylko za sprawą swojej dobrej gry, ale także... butów. - Nie gram w meczach ligowych od pierwszych minut, bo może mam zbyt pomarańczowe buty - żartuje Marcin. - Ja nie przywiązuję do takich rzeczy wagi. Po prostu jestem związany kontraktem z firmą Nike i gram w takich butach, jakie mi przyślą - śmieje się Burkhardt. Nie ma integracji Przed rokiem Marcin miał zostać wyrzucony z Legii z kolegami z "grupy bankietowej" - Piotrem Włodarczykiem i Łukaszem Surmą. Uratowała go... kontuzja kręgosłupa. W niedzielę będzie miał okazję spotkać się w Warszawie z "Władeczkiem", który przyjedzie z Zagłębiem Lubin na mecz ligowy. - Nie da się ukryć, że zżyłem się z nim. I "Władeczek" i "Fazi" przyjęli mnie bardzo dobrze w Legii, gdy przeprowadzałem się do Warszawy. Dawno już nie było takiej integracji zespołowej. To z pewnością duża wina zawodników. A przydałoby się, żeby wyjaśnić pewne sprawy wewnątrz drużyny - tłumaczy Marcin. Mówi także o swoich przygodach z koszulkami. - Do tej pory mam kontakt telefoniczny z "Władeczkiem". Nawet przejąłem po nim numer na koszulce - dziewiątkę. Śmialiśmy się, że robię to ku pamięci - kończy Marcin. MR Informacja pochodzi z oficjalnej strony Klubu Piłkarskiego Legia Warszawa. Więcej przeczytacie w środowym, 4. numerze Naszej Legii - zapraszamy do lektury!