I nie chodzi tutaj o brak pieniędzy na renowację miast i miasteczek. Chodzi o absolutny brak gustu, bezhołowie i coś, co Rosjanie nazywają "bardakiem", a my jeszcze brzydziej. Weźmy - na przykład - taki X-Zdrój w środkowej Polsce. Nazwę ukryjemy, bo po co psuć nastrój mieszkańcom prawdziwego X-Zdroju: nie wszyscy winni są tego, że w X-Zdroju jest jak jest. A jest tak, że X-Zdrój jest idealnym przykładem polskiego maszkaroństwa miejskiego. Upaleni ziołem i popijający wino projektanci X-Zdrój to miasteczko, które jest miejscowością wypoczynkową. A raczej powinno być, bo jego urok to raczej urok dość perwersyjny. No, chyba, że ktoś lubi wyzierające zewsząd szyldy, wyglądające jak projektowane przez ślepców, i to upalonych ziołem i popijających wino, by nawiązać do znanej wszystkim klasyczki. Bajzel-Zdrój Miasteczko jest - w zasadzie - zrewitalizowane. Asfalt w porządku, chodniki wymienione. Strukturę też ma niczego sobie - ryneczek, uliczki dookoła, które potencjalnie mogłyby być urocze. Mogłyby otrzymać jednolitą, sensowną oprawę, mogłyby zsynchronizować szyldy biznesików, stać się przyjemnymi miejscami do spacerowania. A jeśli stałyby się przyjemnymi miejscami do spacerowania, to - uwierzcie, drodzy włodarze X-Zdroju - spacerowano by po nich. A jeśliby po nich spacerowano, to pewnie i jakieś przyjemne knajpeczki by przy nich popowstawały. Kawiarenki, restauracyjki, pubiki milusie. Tym bardziej, że X-Zdrój to w końcu zdrój. Ludzie tu do wód jeżdżą, ale ileż można, prawda, siedzieć w wodach. Pospacerowałby sobie czasem człowiek po miasteczku zdrojowym. Do ludzi by człowiek poszedł. Każdy jednak, kto w X-Zdroju zapragnie miasteczka, dostanie po łbie miasteczkoidem, wyzierającymi zewsząd szyldami kebabów, betonowym nonsensem i śródmiejskim parczkiem osadzonym w kontekście tak uroczym, jak zaplecze hipermarketu. Kieł Jana Pawła II Albo takie miasteczko Y na granicy Mazowsza i Mazur. Urbanistycznie - bardzo przyjemnie. Znów - ryneczek, uliczki, i to nie dwie na krzyż, tylko cała sieć. Nad rzeczką - parczek. Cały urbanistyczny urok jednak paść się idzie, bo nikomu do głowy nie przychodzi go z miasta wydobywać, tylko dziczeje to wszystko w najlepsze w polskiej urbanistycznej i architektonicznej wolnej amerykance. Włazi szyldzisko na szyldzisko, litery każda z innej bajki, kolory jak z koszmaru pani od plastyki. Nikt nawet się nie stara tworzyć spójnej przestrzeni, nikomu to nie przychodzi do głowy. Cały wyrafinowany układ urbanistyczny Y zasypany jest od góry do dołu szyldami typu "MaxiKazz". Brakuje spoistej koncepcji, która nadawałaby temu wszystkiemu szarm, który Y bezsprzecznie się należy, i który - co więcej - Y posiada, tyle, że trzeba go zeń wydobyć. Tymczasem w parczku nad rzeczką sterczy coś, co można by określić jako kieł Jana Pawła II - bo w rzeczy samej wygląda to coś jak wyobrażenie kła opisanego mottem o "odmianie oblicza ziemi, tej ziemi". Patronka miasteczka, święta Katarzyna Aleksandryjska która stoi na postumenciku w centrum miasta wygląda jak swoja własna karykatura, i jeśli skłania do jakiejkolwiek zadumy, to głównie nad tym, co się stało z poczuciem proporcji u rzeźbiarza. I tylko dworzec jest naprawdę ładny i z klasą zaprojektowany - miła w końcu odmiana po latach zmuszania nas przez <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-pkp,gsbi,2370" title="PKP" target="_blank">PKP</a> do podróżowania pomiędzy budynkami przypominającymi bardziej publiczne szalety, niż dworce. Co jednak z tego, jeśli wychodzi się z niego - jak ze statku kosmicznego - w skrzeczącą rzeczywistość. I nie ma już co płakać, że "wszystkiemu winna komuna". Planowanie urbanistyczne za komuny nie było takie złe. Na pewno było lepsze, niż planowanie obecnych developerów, tyle, że wszystko, co za PRL-u wybudowano, było wykonane z kiepskich materiałów, źle wykończone i źle utrzymywane. Ale przykład Warszawy rewitalizującej się - generalnie - z głową i smakiem wskazuje, że założenia, które przyjęli urbaniści odbudowujący stolicę nie były wcale takie złe. Głównym powodem, że Polska wygląda, jak wygląda jest to, co stało się po upadku PRL: konstruowanie czego się chce z czego się da. I to jest powód, dla którego europejską stolicą, która najbardziej Polskę przypomina jest Prisztina. Stolica Kosowa. Jak się nie da, jak się da Większość już chyba polskich miast i miasteczek ma odrestaurowane centra, tyle, że w znakomitej większości przypadków odnowienie to woła o pomstę do nieba. Tu baranek, tu pistacja, tam róż, tu zielone, plastikowe okna tak pasujące do różowej fasady, jak pięść do nosa. Nikt w Polsce nie panuje nad szyldowym zdziczeniem, bo podobno się nie da, a władze miasta Krakowa musiały w Rynku i przyległych ulicach wprowadzać jakieś cuda na kiju w postaci zaostrzonego rygoru "parku kulturowego", żeby wziąć szyldziarzy za twarze. Bo inaczej, podobno, się nie da. Dziwne to - jak mawiał Wieniczka Jerofiejew - wszędzie w Europie się da, a w Polsce się nie da. Wszędzie (no, prawie) w Europie, w tym w tej środkowej - na Litwie, na Węgrzech, o Czechach czy Słowenii nie wspominając - da się. Opcja zero pilnie potrzebna Burmistrz Sao Paulo ogłosił kiedyś "opcję zero" - polegała na tym, że właściciele miejskich biznesów mieli parę dni na zdjęcie ze ścian wszystkich szyldów, a nowe musiały zostać zatwierdzone przez miejskiego architekta. Ktokolwiek tego nie zrobił - dostawał mandat, który później był bezlitośnie egzekwowany. U nas też można coś takiego zrobić. Czemu nie? Owszem, wymagałoby to pewnej aktywności ze strony policjantów, ale to chyba dałoby się zorganizować - wystarczyłoby na przykład, by nasi szanowni funkcjonariusze przestali uprzykrzać ludziom życie i urządzać łapanki na rowerzystów jeżdżących po krakowskich staromiejskich uliczkach po jednym piwie, tylko zajęli się tym, do czego są powołani: służbą społeczeństwu. To przecież zadziwiające - w polskich miastach istnieją przecież stanowiska miejskiego urbanisty i architekta. Są sobie - i jakoś nic więcej. Wygląda na to, że dotknął ich - by zacytować innego klasyka - imposybilizm. Przynajmniej w sprawie architektury i urbanistyki. Dlaczego właściwie w Polsce nie buduje się już ładnych miast? A co do urbanistyki - to dlaczego w Polsce nie buduje się już miast? Poprzednie pokolenia mogły mieć wizje rozbudowy i upiększania miast, czynienia ich coraz lepszymi, a w obecnej Polsce jedyne, na co nas stać, to oddawanie inicjatywy developerom, by mogli sobie w najlepsze ćkać balkon na balkon, okno w okno, ugniatać jak największą ilość mieszkań na metr kwadrat i piętrzyć grodzone blokiszcze na blokiszcze. Tak, zaiste, wyobrażaliśmy sobie miasta XXI-go wieku gdy byliśmy dziećmi. Na zachodzie Europy, którym już podobno przecież prawie jesteśmy (a po Euro to już w ogóle tuż-tuż) proces rozbudowy miast wygląda w ten sposób, że urbaniści wykonują plany, a te plany oddaje się następnie pod przetarg, do którego stają wykonawcy. I ci wykonawcy budują toczka w toczkę tak, jak jest w planie. Wytyczne stawiane urbanistom są o wiele bardziej szczegółowe, niż w naszym pięknym i pochwalonym kraju. I w ten sposób miasta rozrastają się harmonijnie, a nie powstają na ich obrzeżach narośla, które spójne są tylko i wyłącznie same ze sobą. A i to nie zawsze. Maszkaron świebodziński jako symbol I dlaczego, z jakiego powodu, Polska musi znosić takie rażące i wołające o pomstę do nieba maszkarony jak słynny Chrystus świebodziński? Pusty w środku kicz z siatkobetonu, który zaczynał jako prawny wałek, bo powstawał jako rzeźba ogrodowa i który szpeci cały krajobraz i sterczy pośród ziemi lubuskiej jako symbol absolutnego braku poszanowania dla przestrzeni wspólnej i prostackiego ładowania się w zabłoconych buciorach z ryczącym transparentem (bo to przecież transparent, bo umówmy się, dzieło sztuki to to nie jest) w coś tak delikatnego, jak krajobraz kulturowy. Jak się ma ten świebodziński maszkaron do prawdziwych dzieł sztuki sakralnej? Do Chrystusa w Rio choćby? Tak mniej więcej, jak rozrośnięta buda TRAFO do pałacu w Wilanowie. A jeśli dodamy, że z tyłu Chrystusa zamontowano takie mniej więcej właśnie drzwiczki, jakie montuje się w rzeczonych budkach TRAFO (a zamontowano), to od razu człowiek sobie wyobraża, że te drzwiczki zaraz się otworzą i wylezie z nich Bareja. Ale Chrystus świebodziński jest - tak naprawdę - dobrym symbolem tego, co dzieje się w polskim krajobrazie kulturowym. Jest tani, brzydki i krzykliwy, wbrew fałszywemu spokojowi, który twórcy wymęczyli na jego obliczu. Sąsiedzi dają radę Rozejrzyjmy się wokół. Czechy pacykują sobie własny krajobraz kulturowy i ten krajobraz zadbany zaczyna w Czechach dominować. Wystarczy pojeździć po polsko-czeskim pograniczu na Dolnym Śląsku, żeby poczuć się niespecjalnie klawo. Na Słowacji nie jest już z tym tak dobrze, jak w Czechach, ale i tam mało kto wyskakuje przed szereg i paćka sobie kamienicę różem, bo tak mu się akurat podoba. Podobnie jest na Węgrzech, a po Litwie trudno w ogóle poznać, że kiedyś tam był ZSRR (choć parę lat temu sowieckość waliła po oczach jak żarówka-setka). Sekret Łukaszenki Wagę jakości przestrzeni publicznej pojął nawet Łukaszenka i prawie cała Białoruś jest wyczyszczona, wysprzątana i jako-tako zrewitalizowana, choć to zrewitalizowanie dość prostackie, polegające głównie na pociągnięciu grubą warstwą tego, co się dawniej sypało. Efekt jednak jest taki, że ludzie, którzy przeżyli całe swoje życia w rozpadających się radzieckich mieściskach nagle żyją w otoczeniu o wiele przyjemniejszym - i doceniają to, bo kontekst w którym funkcjonujemy wpływa na jakość naszego życia o wiele bardziej, niż nam się wydaje. Apel do polityków Podpowiadamy więc politykom - zabierzcie się za wygląd tego kraju. Wpiszcie te postulaty na swoje partyjne sztandary. Warto. Zobaczycie - jeśli wam się uda, zaprocentuje to przy urnie wyborczej jak mało co.Tymczasem - jest jak jest. Szyldoza dotyka też polityków - wszystko z innej bajki. I jaki społeczeństwo ma brać przykład z tzw. elity narodu? Póki co, to...