W tym długim łańcuchu wyczerpanych, wściekłych i upokorzonych Polaków wlókł się "zakopiański zagwazdraniec" i "wariat z Krupówek" - Stanisław Ignacy Witkiewicz. Niby filozof, niby prozaik, dramaturg, malarz, rysownik, eseista, krytyk, ale tak naprawdę - przede wszystkim główny aktor autorskiego teatru życia, który - przyznajmy - najbardziej jest fascynujący. Bo to życie Witkacego było jego największym dziełem sztuki. I kopalnią niezłych historii. Ale 18 września 1939 roku Witkacy nie ma jednak ani siły, ani ochoty bawić się w teatr. Gdy rozpoczęła się wojna i "teutoński Dżyngis-Chan" - jak pisał o Hitlerze - najechał Polskę, zgłosił się na komisję wojskową, by wziąć udział w obronie kraju. Jest w końcu carskim oficerem w stanie spoczynku, elitarnym lejbgwardzistą, który przeżył bitwę pod Woroneżem i Rewolucję Październikową, który to okres - notabene jest najbardziej tajemniczym w jego życiu. Niektórzy mówią, że żeby - jako carski oficer - nie zostać zamordowanym przez rozjuszony tłum - musiał udawać wariata, bo Rosjanie stereotypowo czują zabobonny strach przez "jurodiwymi". Staś - jak nazywali go przyjaciele - nigdy nie chciał mówić o tym okresie swojego życia. Teraz jednak, 18 września 1939 roku, jest - podobnie, jak wszyscy inni - zmęczony i wściekły. I boi się upokorzenia. Upokorzenia, bo towarzyszy mu ostatnia z wielu jego pań - 27-letnia Czesława Oknińska. Witkacy już wie, że 17 września polską wschodnią granicę przekroczyła Armia Czerwona. A Witkacy zna bolszewików, i to dobrze. Tutaj sfera idei rozdziera mu się dramatycznie ze sferą rzeczywistości, bo sam musiał przyznać, że "Nie ma wznioślejszej idei jak bolszewizm, tzn. idei przeprowadzenia materialnej równości wszystkich ludzi na świecie", ale z drugiej strony wiedział, że nadciągający krasnoarmiejcy wzniośli bynajmniej nie są i jemu samemu - co najmniej - dadzą w pysk i każą patrzeć, jak kolejno gwałcą kobietę, która mu towarzyszyła, i którą - jako mężczyzna i dżentelmen - musiał się opiekować. Samobójcze klimaty wisiały nad Witkacym od zawsze, niedługo przed I wojną światową samobójstwo popełniła jego ówczesna narzeczona Jadwiga Janczewska. Niektórzy mówili, że to on sam wmanewrował ją w taką grę emocjonalną, której słaba psychika nie przeżyła. Później zrozpaczony Staś sam chciał odebrać sobie życie, kończyło się jednak na dramatycznych listach pożegnalnych, w tym niektórych (pisanych straszliwie groteskową angielszczyzną) już z pokładu statku, którym jego przyjaciel Bronisław Malinowski wiózł go na Antypody, by uleczyć go z depresji. Grobowy humor zresztą był zawsze jego specjalnością. Nie tylko humor: jeśli chodzi o podejście do życia jako takiego, w tym nienarodzonego (szczególnie, jeśli pochodziło od niego), to jego poglądy i postępki raczej nie zjednałyby mu poklasku pośród członków Ligi Polskich Rodzin czy ideowców PiS. A 18 września 1939 roku, w sytuacji, kiedy kończył się w miarę wolny świat, bo z dwóch stron miażdżyły go piekła - brunatne i czerwone - Witkacy nie miał zamiaru dłużej się męczyć i razem z panną Oknińską postanowili popełnić samobójstwo. Co do przebiegu samobójstwa - wersji jest wiele. Nie wiadomo, czy Staś podciął sobie żyły, czy tętnicę, czy jedno i drugie. Nie wiadomo, czy zażył środek nasenny, czy zrobiła to tylko Czesława Oknińska. Wiadomo tyle, że Witkacemu udało się w końcu, to, czego nie umiał/nie miał odwagi zrobić już dawno temu, Oknińską natomiast odratowano. Znaleziono go pod dębem, a złożono na cmentarzu w poleskiej miejscowości Jeziory, niedaleko majątku państwa Ziemlańskich, u których planował się zatrzymać. Wiadomo, co było potem. Najpierw piekło czerwone, potem brunatne, później znów czerwone. I temu czerwonemu piekłu właśnie Witkacy wywinął ostatni swój numer w momencie, kiedy próbowało położyć łapę na jego pamięci. W 1988 roku sprowadzono z ówczesnego ZSRR zwłoki Witkacego, bo w tym kraju znalazł się jeziorański cmentarzyk, by z honorami pochować je na zakopiańskim Pęksowym Brzyzku. Zwłoki - a raczej szkielet kogoś, kogo, po socjalistycznemu, byle jak, za Witkacego uznano. I niedługo później okazało się, że w Zakopanem pochowano z pompą nie Stasia, tylko przypadkowo wyrwaną z rodzinnej, bagnistej ziemi zupełnie anonimową młodą Poleszuczkę. Na grobie napisano więc NN i nie za bardzo wiedziano, w którą stronę patrzeć. Niektórzy twierdzą zresztą, że żadnego Stasia i tak na cmentarzu w Jeziorach by się nie wykopało, bo wcale w 1939 roku nie popełnił samobójstwa, tylko upozorował swoją śmierć, wyprzedzając w tym pomyśle o ponad 30 lat Jima Morrisona, a Presleya o 40. W opublikowanym przez "Duży Format" GW artykule z 26.08.2008 pt. "Witkacy się nie zabił", reżyser J. Koprowicz twierdzi, że Witkacy mógł żyć nawet do 1968 roku. Wiadomo nawet, gdzie - w Łodzi. Hipotezę tę opiera Koprowicz głównie na tym, że Oknińska (która, jak pamiętamy, przeżyła, a na dodatek nigdy jasno nie opowiedziała o okolicznościach samobójstwa) odebrała od dentysty sztuczną szczękę Stasia, którą zamówił jeszcze przed 1939 r. Ten numer również doceniłby Staś, gdyby żył. O tym, że Witkacy miałby żyć do 1968 roku świadczą też dziwne kartki, którzy po wojnie otrzymywali jego przyjaciele, a także istniejące portrety, które miały przecież spłonąć w Powstaniu Warszawskim. Poza tym - według reżysera - po 1968 roku Oknińska zaczęła odwiedzać pewien grób w Łodzi. Można byłoby go rozkopać. Byłoby nieźle, gdyby i tam leżała jakaś młoda Poleszuczka. Staś by się śmiał.