Korespondencja własna z Libanu W Deir Ammar na przedmieściach libańskiego Trypolisu spotykam się z Aymanem i jego żoną, Wisal. Stalowe drzwi zajętego przez nich garażu za dnia pozostają otwarte - Syryjczyków oddziela od ulicy jedynie zasłona. Za drugą kotarą, w głębi pomieszczenia, kryje się prowizoryczna łazienka i kuchnia. Przednia część lokum pełni funkcję sypialni i pokoju dziennego. Na podłodze leżą wytarte dywany i materace. Na jedynym z nich siedzą gospodarze, na drugim - ich trzy kilkuletnie córki. Dziewczynki wpatrują się w niewielki telewizor - wkrótce przekonam się, że to typowy widok w domostwach uchodźców. Odbiorniki - zwykle wysłużone niewielkie urządzenia - zobaczę nawet w najpodlejszym namiotowisku. Usłyszę, że pudełko z ruchomymi obrazkami pozwala zająć czymś dzieci, zaś dorosłym daje możliwość śledzenia serwisów informacyjnych. To, co dzieje się w Syrii, dla większości z nich ma bowiem nadal ogromne znaczenie. Czterdzieści dni piekła - W Homs mieszkaliśmy w dwustumetrowym domu z czterema pokojami - 30-letnia Wisal zdaje się być nieco zakłopotana warunkami, w jakich przyszło jej pełnić rolę gospodyni. Jeszcze trzy lata temu należała do syryjskiej klasy średniej. Ayman wraz z bratem mieli pod miastem sporo ziemi, na której uprawiali oliwki. Mężczyzna był też właścicielem kilku mieszkań pod wynajem oraz niewielkiej firmy transportowej. - Trudno nam było przywyknąć do nowego standardu życia. Zwłaszcza do świadomości, że nie możemy zapewnić dzieciom godnych warunków. Ayman kiwa głową. Rzutki niegdyś biznesmen - choć ma zaledwie 33 lata - jest dziś wrakiem człowieka, wymagającym stałej opieki. Z trudem się porusza, miewa ataki epilepsji i omdlenia. Przez wiele miesięcy walczył z ciężką depresją. Mówi o tym w czasie przeszłym, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że wciąż jest pod jej wpływem. - Torturowali mnie - wyjaśnia. - Podłączali prąd do stóp, do głowy, i razili nim aż do utraty przytomności. - Byłeś w opozycji? Walczyłeś przeciwko armii? - pytam, wcześniej ustaliwszy, że "oni" to rządowa służba bezpieczeństwa. Syryjczyk zaprzecza. - Twierdzili, że gdy mnie pojmano, byłem uzbrojony i brałem udział w jakichś wystąpieniach. A ja siedziałem w domu, z rodziną... - Wzięli tylko ciebie? - dopytuję. - Mnie i brata - słyszę w odpowiedzi. - No i samochód - dodaje mój rozmówca. To charakterystyczny element, pojawiający się w wielu opowieściach uchodźców. Zatrzymaniom pod formalnie uzasadnionymi zarzutami często towarzyszą motywy rabunkowe. Z zapewnień Aymana wynika, że auta nie odzyskał. - Na przesłuchaniach kazali mu się przyznać, że był w jakiejś bojówce. Miał podać nazwiska innych członków - relację kontynuuje Wisal. - Gdy milczał, poddawano go elektrowstrząsom. - I tak przez czterdzieści dni - Syryjczyk ma nieobecne spojrzenie. - Czterdzieści dni tortur i leżenia nago na betonowej posadzce. Dobrze, że większość tego czasu byłem nieprzytomny. Łapówka na wagę życia Z ciemnej piwnicy gdzieś na obrzeżach Homs przeniesiono Aymana do tamtejszego aresztu. Przez prawie dwa lata czekał na rozprawę sądową. W tym czasie w mieście toczyły się intensywne walki. - Na naszej ulicy coraz częściej zaczęły spadać bomby - wspomina Wisal. - Nie mogłam ryzykować życia dzieci, choć tak bardzo chciałam być blisko męża. Kobieta wyniosła się za miasto. Wszystkie próby dotarcia do Aymana spełzły na niczym. - Ludzie, którym udało się wyjść z więzienia, opowiadali, w jak fatalnym stanie jest mąż - drobna Syryjka głośno przełyka ślinę. - Mówili: "ratuj go, bo on lada moment umrze". Nie mogłam, nie potrafiłam zrezygnować. Po roku i dziewięciu miesiącach Wisal dopięła swego. Za łapówkę w wysokości półtora tysiąca dolarów wykupiła męża z aresztu. Z ponurej celi Ayman trafił do kliniki w Libanie. Trzy miesiące później dołączyła do niego żona z dziećmi. W międzyczasie rodzinie udało się również wydostać z więzienia brata mężczyzny. W tym przypadku okup był dwa razy wyższy. W takich okolicznościach zasobni do niedawna Syryjczycy pozbyli się ostatnich większych oszczędności. - Jak sobie radzicie w Libanie? - pytam. - Ayman nie może pracować - Wisal uśmiecha się smutno. - Sprzątam u libańskich rodzin, z czego są niewielkie pieniądze. Czasem któryś z sąsiadów podrzuci nam coś do jedzenia. - Czyli Libańczycy zachowują się wobec was przyzwoicie? - staram się, by nie zabrzmiało to jak stwierdzenie. - Trudno narzekać, biorąc pod uwagę to, co przeżyliśmy - mówi moja rozmówczyni. Żywe poczucie krzywdy To istotna deklaracja. W Europie zeszłoroczny napływ miliona głównie syryjskich imigrantów bywa przedstawiany jako potop, który podmyje fundamenty Unii. Tymczasem w niespełna czteromilionowym Libanie schronienie znalazło milion dwieście tysięcy Syryjczyków. - To tak, jakby po wybuchu wojny domowej w Rosji, do Polski w ciągu parunastu miesięcy przybyło dziesięć milionów uchodźców - przypominam sobie wypowiedź Wojciecha Wilka, prezesa działającego od 2012 roku w Libanie Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM). W tym porównaniu kryje się głębszy sens. Gdy w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku w Libanie wybuchła wojna domowa, armia syryjska - pod pozorem rozdzielenia stron - wkroczyła na terytorium tego kraju. Wielu Libańczyków okres między 1976 a 2005 rokiem postrzega więc jako syryjską okupację. A że wojska Damaszku często angażowały się w krwawe starcia - w tym bestialskie masakry cywilów - wielokrotnie przy tym zmieniając sojusze, poczucie krzywdy jest wciąż żywe w wielu libańskich środowiskach. Mimo to trudno mówić o masowej nienawiści do uchodźców. W mieszanym, muzułmańsko-chrześcijańskim społeczeństwie, dominuje raczej powściągliwość. Dobrze ilustrują to działania władz w Bejrucie, które z jednej strony w 2015 roku zamknęły granice z ogarniętym wojną sąsiadem, z drugiej zaś, stwarzają najmłodszym Syryjczykom możliwość kontynuowania edukacji na podstawowym poziomie. Popołudniami, gdy Libańczycy kończą zajęcia, sale lekcyjne i część kadry nauczycielskiej pozostają do dyspozycji dzieci uchodźców. Choć zalew uciekinierów poważnie osłabił libańską gospodarkę, wielu mieszkańców tego kraju czerpie z sytuacji Syryjczyków niemałe korzyści. Wspomnianych garaży nikt nie zajmuje bez zgody właścicieli - są wynajmowane, podobnie jak tysiące domów, mieszkań, suteren, piwnic i wszelkiej maści przybudówek. Czynsze zależą od wielkości miejscowości oraz charakteru i stanu pomieszczenia. Kwoty wahają się zwykle między 150 a 300 dolarów za miesiąc. Część z tej sumy pokrywają sami uchodźcy, część organizacje pozarządowe. Właśnie w ten sposób PCPM wspiera obecnie kilkaset syryjskich rodzin (do tej pory z pomocy organizacji skorzystało piętnaście tysięcy osób). Byle blisko Syrii Nie wszystkich jednak stać na ponoszenie takich opłat. Najbiedniejsi lądują w namiotach, gdzie czynsze dla właścicieli działek są kilkukrotnie niższe. To jest już samo dno uchodźczego piekła. Syryjczykom nie wolno zbudować więcej niż dwudziestu schronień w jednym miejscu, obozowisko nie może mieć żadnych elementów stałej infrastruktury - takie są wymogi libańskich władz. W tym kraju wciąż świeża jest pamięć o palestyńskich obozach dla uchodźców, które na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku stały się strefami eksterytorialnymi, opanowanymi przez organizacje terrorystyczne. W efekcie namiotowiska toną w błocie i śmieciach, a sanitariaty zmieniają się w wylęgarnie chorób. Dobrze, jeśli udaje się podprowadzić prowizoryczny wodociąg z czystą wodą, ale to wcale nie jest standardem. W jednym z takich obozów na północy Libanu rozmawiam z Jassemem, trzydziestoparolatkiem, ojcem trójki dzieci. Najmłodsze, trzymane na rękach, ma zaledwie rok, choć mizerny wygląd ujmuje mu wieku. Jego matka od wielu miesięcy przebywa w szpitalu, nadal zmagając się z konsekwencjami wyniszczającej ciąży i porodu w niesterylnych warunkach. Kobieta jest jedną z wielu ofiar powszechnego w takich miejscach niedożywienia i braku dostępu do antykoncepcji. - To więzienie - Jassem mówi bez ogródek. W obskurnym obozowisku tkwi już czwarty rok. Z Syrii nie wygnało go fizyczne zagrożenie wojną, ale głód. Wcześniej - szukając jedzenia dla siebie i najbliższych - wyzbył się sporej części majątku. Reszta rozeszła się już w Libanie, głównie na jedzenie. - Tu nie mam pracy, a bez pracy nie stać mnie na to, by zabrać dzieci w lepsze miejsce. Mężczyzna nie rozważa wyjazdu do innego kraju. Dla niego owo "lepsze miejsce" to jedynie coś solidniejszego niż przeciekający, brezentowy dach. Byle blisko Syrii. - Od boga wszystko zależy, ale wierzę, że kiedyś tam wrócę - tłumaczy potrzebę nieoddalania się od rodzimych stron. Tej nadziei brakuje Aymanowi, dla którego Syria to dom jego oprawców. Ani myśli do niego wracać, a zapytany wprost, przyznaje: - Nie marzę już o niczym... Ciąg dalszy nastąpi. Marcin Ogdowski