Jeszcze siedemdziesiąt lat temu wyobrażać sobie Polskę bez Lwowa, to tak, jakby wyobrażać ją sobie bez Krakowa czy Poznania; lepiej byłoby - jak mówili polscy Lwowianie - nie wyobrażać sobie jej wcale. Miasto było silnym ośrodkiem polskiej kultury, nauki i tożsamości w tzw. Galicji Wschodniej. I choć w samym mieście Polacy stanowili większość, to prowincja zamieszkana była głównie przez ludność ukraińską, dla której Lwów był jednym z silnych ośrodków państwowości, twardo w rusińskiej świadomości osadzonym jeszcze od czasów kniazia Danyły Halickiego, założyciela miasta. Lwów był dla obu narodów - polskiego i ukraińskiego - Graalem i celem. Oba żywioły ścierały się wokół niego, po jego ulicach biegały z naładowanymi karabinami orlęta i strzelcy siczowi, "hajdamacy" i "Lachy". Ukraińcy zrywali biało-czerwone flagi znad wejść kamienic i wieszali swoje - błękitno żółte, które z kolei zrywali Polacy. I tak w kółko. Po II wojnie światowej, kiedy granice państw i struktury etniczne przecierały się, a w towarowych wagonach przewożono z miejsca na miejsce całe miasta, Lwów tego losu nie uniknął. Dziś miasto nazywa się Lwiw, a Lwów przeszedł do mitu i legendy. Nad innymi mitami i legendami ma jednak taką przewagę, że można go - jak niewiele mitów - zobaczyć na własne oczy i dotknąć. Do Lwowa Spod dworca kolejowego w Przemyślu, po którym przechadzają się upakowani w czarne uniformy smutni i mięsiści pracownicy firm ochroniarskich, odjeżdżają prywatne busiki do granicy. Przejazd kosztuje niewiele ponad dwa złote, busy odjeżdżają często. Pod obłupanymi fasadami kamienic siedzą na kraciastych torbach Polacy i Ukraińcy. Czasem mignie plecak i sandały polskiego turysty. Wszyscy palą papierosy, kierowca - w wyślizganych klapkach - siedzi na progu forda transita czy volkswagena transportera. Pstryka w końcu w ścianę niedopałkiem. - Medyka! - Ryczy. - Wsiadać!