Bahari wyjechał z Londynu do Teheranu w czerwcu 2009 roku relacjonować wybory prezydenckie w Iranie. Do domu - i ciężarnej narzeczonej Paoli - miał wrócić za tydzień. Wrócił po kilku miesiącach, tuż przed narodzinami córeczki. Długie tygodnie spędził w więzieniu, ponieważ irańskie władze, panicznie obawiając się rewolucji w kraju, uznały go za wroga reżimu i zachodniego szpiega, chociaż jego jedynym przewinieniem było obiektywne relacjonowanie tego, co działo się na ulicach Teheranu. Dariusz Jaroń, Interia: Wiedział pan, że jest na celowniku tajnych służb, a jednak zdecydował się zostać w Iranie. Dlaczego? Maziar Bahari: - Rozmawiałem o tym wielokrotnie z narzeczoną. Myślałem o powrocie do domu, ale reporter nieco inaczej kalkuluje ryzyko. Są wydarzenia, których wie, że musi być świadkiem. Czułem, że muszę zostać i zobaczyć, co się wydarzy w Iranie. Dopuszczał pan myśl o aresztowaniu? - Tak. W Iranie zawsze trzeba pamiętać o takim niebezpieczeństwie grożącym dziennikarzom. Działalność wszystkich przedstawicieli mediów jest w tym kraju permanentnie monitorowana. Czujesz się jak linoskoczek w cyrku: w każdym momencie możesz upaść i w najlepszym razie solidnie się poobijać. W każdej chwili można być aresztowanym lub zastraszonym przez władze. Pana nie chcieli "tylko zastraszyć"... - Kiedy mnie aresztowali, byłem przekonany, że zostałem zatrzymany na chwilę, maksymalnie na kilka dni. Planowałem nawet napisać reportaż o kilku dniach spędzonych za kratkami. Nie dopuszczałem do siebie myśli o dłuższej izolacji. Mówi pan, że w Iranie każdy dziennikarz może spodziewać się aresztowania. Zabezpieczył się pan w jakikolwiek sposób na taką ewentualność? - Tak. Skasowałem maile, które mogłyby zostać wykorzystane na moją niekorzyść, wiedziałem bowiem, że wyobraźnia śledczych nie zna granic. Uprzedziłem też siostrzeńca, kogo ma powiadomić na wypadek aresztowania: miał przygotowaną całą listę nazwisk - rodzina, znajomi, media. Kiedy zorientował się pan, że zostanie w więzieniu dłużej? - Po kilku tygodniach. Zrozumiałem, że jestem częścią większego planu, że nie chodzi tylko o zastraszenie niewygodnego dziennikarza. Chcieli mnie oskarżyć o poważne przestępstwo, chcieli, żebym się publicznie przyznał, potwierdzając ich nieprawdziwą wersję wydarzeń. Oskarżono pana o szpiegostwo. Z powagą w głosie śledczy oświadczyli, że "Newsweek" to amerykańska agencja wywiadowcza... - Ci ludzie nie mają pojęcia, jak działają zachodnie media. Mają głowy pełne spiskowych teorii. Zamknęli mnie w celi nie dlatego, że zrobiłem coś złego, ale dlatego, że coś sobie wymyślili. Mieli plan. Chcieli mnie zmusić do tego, bym potwierdził publicznie ich wymysły. Dziś zrównanie "Newsweeka" z CIA, MI6 czy Mosadem brzmi zabawnie, ale musiałem zadowolić śledczych, a jednocześnie przeżyć. To była ryzykowna gra. Gdybym przyznał, że jestem szpiegiem - zostałbym stracony po pokazowym procesie. Śledczy długo starali się pana zmusić do złożenia fałszywych zeznań. - Bardzo się starali. Każdego dnia byłem torturowany, bity. Znęcano się nade mną fizycznie i psychicznie. Ciągle grożono mi śmiercią, poniżano. W końcu śledczy zmienili taktykę. Zrozumieli, że nie przyznam się do szpiegostwa, więc próbowali oskarżyć mnie o inne przestępstwa. Co było najgorsze? - Samotność. Odizolowanie od świata. Poczucie, że zostałem porzucony. Nie wiedziałem, co się działo poza murami więzienia. Nie wiedziałem, czy ktokolwiek o mnie myśli, walczy o moją wolność. To było przygnębiające. Czym podpadł pan reżimowi? Nawet przedstawiciele władz mówią, że pisał pan obiektywnie... - Zaważyło właśnie moje opanowanie i racjonalizm. Nie mówiłem językiem ekstremizmu, nie atakowałem reżimu. Pisałem o potrzebnych reformach, o problemach w sferze mentalnej Irańczyków. Dalej wierzę w to, że nawet jak irański reżim jutro upadnie, przyjdzie kolejny i będzie stosował te same metody. Historia pańskiej rodziny to potwierdza. Pański ojciec siedział za czasów szacha, siostra trafiła za kratki w trakcie rządów ajatollaha Chomeiniego... - Niestety, takich rodzin, doświadczonych przez kolejne reżimy, są w Iranie tysiące. Co pomogło panu przetrwać trzy miesiące w Ewinie? - Długo trzymali mnie w izolatce. Na kilku metrach kwadratowych miałem pryczę i niewiele więcej. Nawet okna nie było. Musiałem sięgnąć w głąb siebie, odwołać się do pamięci i kultury. Wspominałem dialogi z bliskimi, wiele z nich wymyślałem. Odtwarzałem w myślach ulubione filmy i muzykę. Nie jestem człowiekiem specjalnie wierzącym, nie kieruję się żadną religią czy ideologią. Wierzę w kulturę, człowieczeństwo, moc rozmów i relacji międzyludzkich. I teksty Leonarda Cohena... Bardzo panu pomogły przetrwać najgorsze chwile? - Przypisany do mnie śledczy torturował mnie, żeby wydobyć zeznania. Kiedy mnie pobił po raz kolejny, stanął w drzwiach i rzucił "żegnaj, jutro cię zabiję". Pomyślałem "hej, nie tak się mówi do widzenia" i rozbawiony zacząłem śpiewać piosenkę Leonarda Cohena o podobnym tytule. Wróciłem do celi i przypomniałem sobie inne teksty Cohena. Odtąd towarzyszyły mi podczas brutalnych przesłuchań. Co stało się z innymi zagranicznymi dziennikarzami po pańskim aresztowaniu? - Wielu z nich anulowano wizę. Zostali zmuszeni do opuszczenia Iranu. Inni sami wyjechali. O to chodziło siłom reżimu. - Porównajmy reżim w Iranie i Syrii. Kiedy wybuchło powstanie, reżim Asada zaczął zabijać swoich obywateli, konfliktu w Syrii nikt nie może dziś opanować. W Iranie stosuje się zastraszanie. To najlepszy sposób na opozycję. Cenzura, groźby... Jawne strzelanie do obywateli nie prowadzi do spokoju despoty. Około 100 dziennikarzy wciąż jest więzionych w Iranie. Sporo... - Dlatego jestem w Polsce. Prowadzę kampanię "Journalism is not a crime" (dziennikarstwo nie jest przestępstwem - przyp. red). Staramy się głośno mówić o dziennikarzach uwięzionych w Iranie. Łącznie - według danych z ostatnich lat - osadzono tam około tysiąca osób. Miałem szczęście. Wokół mnie zrobił się wielki szum i władze musiały mnie uwolnić. Ale w Iranie są setki dziennikarzy, którzy byli w więzieniu, są w nim obecnie lub zostaną osadzeni jutro. Potrzebują naszego głosu. Chodzi o dziennikarzy irańskich czy także o zagranicznych korespondentów? - Kampania w pierwszej kolejności ma pomóc Irańczykom. To dlatego, że obecnie tylko jeden zagraniczny korespondent jest więziony w Iranie. To Jason Rezaian z "Washington Post". Jak społeczność międzynarodowa może pomóc dziennikarzom? - Przede wszystkim nie możemy o nich zapomnieć. Musimy sprawić, żeby irański rząd usłyszał nasz głos. Dyplomatyczna presja na Iran, sankcje, potępienie na arenie międzynarodowej - to narzędzia, jakie mogą odnieść skutek. Irański rząd chce być szanowany, uznany za praworządny. Władze nie chcą być porównywane do Korei Północnej Kim Dzong Una czy Iraku Saddama Husajna. Kto miałby wprowadzić sankcje? ONZ? Rządy poszczególnych państw? - Jedni i drudzy. Można podjąć różne kroki. Kiedy byłem w więzieniu, zmuszono mnie do złożenia fałszywych zeznań w irańskiej telewizji, a nagranie puszczono na kanale transmitowanym na całym świecie. Po wyjściu z więzienia oddałem sprawę do sądu. Wygrałem. - W Wielkiej Brytanii Press TV nie może już nadawać. Blokada tuby propagandowej rządu w innym kraju to spory cios dla reżimu. Jestem realistą. Kampania "Journalism is not a crime" nie rozwiąże sprawy, ale mam nadzieję, że uświadomi osobom na całym świecie położenie ludzi irańskich mediów. - Ważne jest poparcie polityków i znanych postaci. Pamiętam, jak do Iranu przyjechał Radosław Sikorski, jeszcze wtedy jako polski minister spraw zagranicznych. I głośno powiedział na konferencji prasowej, że cenzura nie pozwoliła mu na normalne skorzystanie z internetu w hotelu. Dziwił się, dlaczego dostęp do sieci jest w tym kraju ograniczony. Irańczycy bardzo docenili ten gest. Jak sytuacja dziennikarzy w Iranie wygląda w porównaniu z innymi krajami? - Jeśli chodzi o liczbę więzionych dziennikarzy, Iran od pięciu lat utrzymuje się w czołowej trójce. Gorzej jest tylko w Chinach i Erytrei, chociaż statystyki w Turcji też są niepokojące. A w Korei Północnej? - Tam w ogóle nie ma mowy o niezależnym dziennikarstwie. Podobnie jak w Arabii Saudyjskiej. Wracając od Iranu - jeżeli weźmiemy pod uwagę różne dane dotyczące wolności prasy, sytuacja w tym kraju jest jedną z najgorszych na świecie. Po tym, co pan przeszedł, bardziej radykalnie pisze o irańskich władzach? - Nie, wciąż staram się stać pośrodku. Korzystam z tego, że nie mogę pojechać do Iranu, przygotowując filmy dokumentalne, których tworzenia dotychczas unikałem, bo mogłem przez nie mieć kłopoty w kraju. Pokazuję relacje Iranu z Izraelem, sytuację mniejszości religijnych w Iranie, wymuszanie zeznań. W swoich filmach unikam pokazywania przemocy, chcę żeby prowadziły do dialogu. Nie potępiam całych władz Iranu. Są osoby odpowiedzialne za bestialstwo w kraju, to one powinny zostać osądzone. Kiedy będzie pan mógł wrócić do Iranu? - W perspektywie kilku najbliższych lat na pewno nie. Może za 10-15 lat. Po zmianie władz? Po upadku reżimu? - Po zmianach w obrębie reżimu. Reżim to mentalność polityków w Iranie. Mieliśmy tam lata temu rewolucję. Republika islamska zastąpiła monarchię, a system pozostał taki sam, tylko ajatollah zastąpił szacha. I dzisiaj ma prawie tyle samo władzy, co szach. Dariusz Jaroń na Twitterze