Na terytorium albańskiego Kosowa, które od ponad pół roku próbuje poradzić sobie z ogłoszoną niepodległością, Serbowie stanowią - według danych CIA - 7 procent populacji. Zamieszkują oni zwarcie kilka kosowskich okręgów. Między innymi teren na północ od Kosowskiej Mitrowicy - miasta podzielonego na dwie części: serbską i albańską. Kosowo bis Zaraz za granicą nie zaczyna się więc żadne albańskie Kosowo. Po minięciu strzeżonego przez Bengalczyków kordonu, widzimy kolejną Serbię - na oko o wiele bardziej serbską niż ta, którą opuszczamy. W miejscowości Leposavić flagi z dwugłowym białym orłem zwisają z prawie każdego budynku. Orzeł ma na piersi krzyż z czterema stylizowanymi, cyrylickimi literami "S". To skrót od hasła "samo sloga Srbina spasava", co oznacza "tylko jedność zbawi Serbów". Tu ludzie naprawdę trzymają się razem. Nie mają wyjścia: dokoła Albańczycy i rachunek wzajemnych krzywd. Kosowscy Serbowie nie uznają władzy Prisztiny. W strzeżonych przez międzynarodowe siły serbskich "minipaństwach" działa serbska poczta, płaci się w serbskich dinarach (w albańskiej części Kosowa używane jest euro), a obywatele głosowali ostatnio w serbskich wyborach. Na tym jednak kończy się władza Belgradu na tych terenach. Ziemia kosowskich Serbów to kraina w stanie atrofii. Kraj-zombie. Po drodze na Mitrovicę pędzą samochody bez żadnych rejestracji. - Serbowie nie chcą przykręcać tablic wydawanych przez kosowskie państwo - macha ręką belgijski porucznik sił KFOR, Alan Jackson. - Przymykamy na to oko, bo nie bardzo jest jak ich do tego zmusić. Nie wiadomo nawet, gdzie ich sądzić, jakby co - mówi. Lokalni Serbowie niby podlegają sądom kosowskim, ale aby nie zaogniać sytuacji, międzynarodowe władze wysyłają do nich tylko oskarżonych o naprawdę poważne przestępstwa. Por. Jackson dobrze zna polski: studiował w Krakowie. Teraz uczy się serbskiego. W liposzawickiej restauracji żołnierze KFOR popijają kawę razem z miejscowymi Serbami. Mimo że na murach miasta wysprejowano antyokupacyjne napisy, na ulicach spotkać można KFOR-owców przechadzających się w towarzystwie lokalnych, serbskich piękności. - Ludzie nie są głupi - mówi por. Jackson. - Mimo że nie podoba im się ta cała sytuacja, do pewnego stopnia są zmuszeni ją akceptować. Nie żyją z nami źle. Serbowie tym bardziej żyją dobrze z KFOR-em, że międzynarodowe wojska dają jakie takie poczucie bezpieczeństwa. Co rusz przejeżdżają demonstracyjnie drogą wojskowe hummery czy uzbrojone w karabiny maszynowe transportery. Bejrut w Europie Serbską część miasta od albańskiej oddziela słynny most na rzece Ibar. I tu - podobnie, jak na kosowskiej granicy - stoją uzbrojeni po zęby żołnierze i policjanci, transporter opancerzony najeża karabiny, ciężko zalegają worki z piaskiem. Przejazd jest wolny, ale zasieki ustawiono tak, by w jednej chwili można było zaciągnąć je na jezdnię. Główny posterunek na granicznym moście obsadza dwóch żołnierzy armii francuskiej. Obaj niespecjalnie komunikatywni i zimno profesjonalni. Ogromni i czarnoskórzy, kojarzą się z legendarnymi "nadżołnierzami" z Legii Cudzoziemskiej. Nie robi na nich wrażenia legitymacja prasowa, nie wolno robić zdjęć, nie wolno z nimi rozmawiać, koniec tematu. Jednak już na chodniku vis a vis, na posterunku policyjnym, panuje atmosfera sielanki: przed strażniczą budką wygrzewa się w słońcu pulchny, luźno porozpinany i szeroko uśmiechnięty hinduski policjant. - Teraz jest już spokojnie - mówi, niespecjalnie interesując się naszymi dokumentami. - Rzadko, bo rzadko, ale jednak ludzie zaczynają chodzić w obydwie strony: z serbskiej na albańską i odwrotnie. Choć raczej to Serbowie chodzą do Albańczyków, bo tu u nich są wszystkie instytucje międzynarodowe, w których pracują niektórzy z serbskiej Mitrovicy. Po jakimś czasie Hindusa zmienia na posterunku afrykański policjant. Na rękawie podkoszulka ma naszytą flagę Ghany. Jest nieco wystraszony, ale nadrabia miną.