Podczas sztormu na plaży znaleziono tylko deskę surfera, wszczęto więc alarm. Przez kilka dni wybrzeże przeczesywali ratownicy i żandarmeria, a na morzu szukała go żandarmeria morska i marynarka wojenna. W akcji wzięły udział kutry patrolowe, motorówki, okręty i helikopter. W tym czasie Francuz spokojnie pojechał na śródziemnomorską Riwierę, by zacząć "nowe życie". Sprawa stała się na tyle głośna, że owe poszukiwania niedoszły topielec zobaczył w telewizji. Przerażony zadzwonił do rodziców, którzy naprawdę sądzili, że zaginął, a ci powiadomili żandarmerię. A młodzieniec będzie miał teraz jeszcze większe długi. Ekipy ratunkowe, żandarmeria i marynarka wojenna zapowiedziały, że wystawią mu astronomiczny rachunek za kilkudniowe poszukiwania, bo niby dlaczego - argumentują - za ten "żart" płacić mają podatnicy?