Nie ma szans, aby ktoś przeżył niemal dobę w wodzie o temperaturze kilku stopni. A nawet, jeżeli marynarze znaleźli się na pokładzie leżącego na dnie statku - z pewnością skończyły się im zapasy powietrza. Mimo trwających już dobę poszukiwań w rejonie katastrofy u wejścia do cieśniny Sund, szwedzcy ratownicy nie natrafili na żaden ślad po zaginionych marynarzach. Najprawdopodobniej dopiero zdjęcia, zrobione podwodną kamerą, wyjaśnią los pięciu marynarzy z polskiej załogi duńskiego chemikaliowca "Martina". Ratownicy odmówili na razie komentarzy na temat przyczyn katastrofy. Potwierdzili tylko, że w momencie tragedii morze było zasnute mgłą i padał śnieg. Trudno jest jednak powiedzieć, kto popełnił błąd - czy załoga "Martiny", czy może niemieckiego kontenerowca "Werder Brema", który wpadł na duński statek. Na noc poszukiwania zostały przerwane. Dopiero rano szwedzcy ratownicy wznowili poszukiwania pięciu Polaków zaginionych na Bałtyku. Akcja ratunkowa trwała wczoraj kilkanaście godzin. Znaleziono dwie osoby. Zaraz na początku operacji ratunkowej zostały one wyłowione z wody. Pięć osób pozostało zaginionych. Do katastrofy doszło u południowo-wschodnich wybrzeży Szwecji - dlatego badaniem przyczyn katastrofy zajmie się specjalna komisja powołana przez szwedzki rząd. "Marina" przewoziła 30 procentowy chlorowodór, dlatego wczoraj w akcji ratunkowej bezpośrednio po kolizji - nie mogli wziąć udziału nurkowie. Na razie wiadomo tylko tyle, że do zderzenia duńskiego chemikaliowca "Marina" i niemieckiego kontenerowca "Werder Bremen" doszło przy bardzo złej widoczności. Jednostki były wyposażone w radary. Być może po przesłuchaniu dwóch rozbitków z duńskiego statku uda się ustalić, dlaczego nikt nie ostrzegł w porę kapitanów przed niebezpieczeństwem kolizji.