Wyjątkowe, wzruszające wystąpienia świadków historii: Barbary Paciorkiewicz, Janusza Bukorzyckiego, Jana Dopierały i Józefa Sowy można obejrzeć w całości tutaj: Barbara Paciorkiewicz: Kto ma o tym mówić, jak nie ludzie, którzy to przeżyli - Nie jest łatwo mówić o swojej przeszłości, szczególnie przed takim audytorium - zaczęła Barbara Paciorkiewicz. - Każdy, kto przeżył wojnę, ma swoją historię, szczególnie dzieci. Ja wolę patrzeć w przyszłość, nie lubię wracać do przeszłości, ale dzisiejsza konferencja dała mi do zrozumienia, że kto ma o tym mówić, jak nie ludzie, którzy to przeżyli - mówiła. Jak podkreślała pani Barbara, germanizacja dzieci polskich zrabowanych narodowi zniszczyła doszczętnie psychikę człowieka. - Tak jak złamana gałąź, która nigdy nie odrośnie, tak nie odbuduje złamanej psychiki nigdy ten, kto tego doświadczył - mówiła wyraźnie wzruszona. Pani Barbara mimo tego, co przeżyła, nazywa siebie "dzieckiem szczęścia". Wszystko dlatego, że została uznana za rasowo wartościową. Gdyby nie ten fakt, trafiłaby do obozu przeznaczonego dla najmłodszych. Wojna zaczęła się dla pani Barbary, gdy straciła rodziców. - Zawsze mówię, że dzieci, które wróciły do ojczyzny i które znalazły się w objęciach matki mogły być szczęśliwe. Dzieci, które wracały i nie zastały matki, były sierotami - mówiła. Pani Barbara mieszkała z babcią. W jej wspomnieniach wyraźny jest obraz sąsiadki, Niemki, która wyraźnie się nią interesowała. Pewnego dnia dziewczynka została zatrzymana przez Jugendamt pod pozorem badań. Później ślad po niej zaginął. - Dokumenty mówią, że byłam w Łodzi jeszcze miesiąc. Byłam przekazywana od domu do domu. Potem byłam w Bruczkowie - zakładzie przygotowującym dzieci do germanizacji, a potem trafiłam do Połczyna. Stałam się Bärbel Rossmann - tłumaczyła. Od pobytu w tym ośrodku zaczynają się jej wspomnienia. - Dzieci zabrane na germanizację walczyły o swoją ojczyznę. Starsze uświadamiały tym małym, że są Polakami. Mówienie po polsku było karane, ale mimo wszystko dzieci w ośrodku starały się pielęgnować język ojczysty. Z czasem jednak, wśród Niemców, język ten zanikał. We wspomnieniach pani Barbary pojawia się przybrana matka. "Mówiłaś ‘Polo i Polo’. Ja cię prowadziłam do toalety, bo nie wiedziałam, co to jest" - zwracała się do niej. - Potem, jak poznałam historie dzieci zgermanizowanych, to sobie uświadomiłam, że tak miało być: "Polo, czyli Polska" - podkreślała. Do przybranej rodziny pani Barbara trafiła, gdy miała 10 lat. - W domu panował niepokój. Rozmowy były urywane, gdy wchodziłam do pokoju. Któregoś dnia przyjechała kobieta w mundurze. Mogła to być Angielka - mówiła pani Barbara. Jak wyznała, cieszyła się wtedy, że jedzie na wycieczkę. - Znalazłam się w bardzo ładnym domu, w parku. Było tam 10 dzieci. Było tam też dużo słodyczy i owoców. Uczono nas języka angielskiego - tłumaczyła. Dzieci zabrane niemieckim rodzinom miały zostać wywiezione. Panią Barbara trafiła w końcu do Polski, do Katowic. - Przywieziono nas do Katowic, zabrano nam bagaż do magazynu i przychodzili ludzie i zabierali dzieci. W międzyczasie dowiedziałam się, że nazywałam się inaczej - wyjaśniała zasłuchanym. Dziewczynkę zabrała siostra babci. Któregoś dnia przyjechała po nią i babcia, od której kiedyś ją odebrano. Kobieta zmartwiona była tym, że nie będzie w stanie porozumieć się z własną wnuczką, gdyż ta mówiła już po niemiecku. Innym zmartwieniem kobiety była niska <a class="textLink" href="https://biznes.interia.pl/gospodarka/news-emerytom-grozi-kara-wystarczy-nie-zaplacic-do-25-stycznia-sk,nId,7284915" title="emerytura" target="_blank">emerytura</a>. Babcia pani Barbary zgłosiła się o pomoc socjalną. Zaproponowano jej zabranie Basi do domu dziecka. Tam spędziła osiem lat. Jakie były jej dalsze losy? - Skończyłam szkołę plastyczną. Pierwszą pracę dostałam w teatrze Pinokio. Robiłam scenografie i kukiełki. Pani Barbara, jak przyznała, zawsze mówiła, że nie wyjdzie za mąż. Życie tak się jednak potoczyło, że zdanie zmieniła. Urodziła też dwoje dzieci. Małżeństwo jednak nie przetrwało. - Dzieci są dla mnie wszystkim i uważam, że to największe, co w życiu osiągnęłam - podkreślała. Janusz Bukorzycki: Od tego czasu nosiłem niemieckie nazwisko Janusz Bukorzycki w 1933 roku został podrzucony do domu opieki społecznej. Adoptowało go małżeństwo - Anna i Józef Konieczni, których później nazywał rodzicami. Kiedy wybuchła wojna, miał siedem lat.W 1943 roku Konieczni otrzymali powiadomienie o konieczności stawienia się Janusza na tzw. badanie antropologiczne. Pan Janusz opowiedział, jak w komisji siedziało trzech lekarzy. Po oględzinach stwierdzili: "Nadaje się". Do sali weszła pielęgniarka i pobrała z ręki chłopca pełną strzykawkę krwi.- Ponad 15 min. leżałem nieprzytomny - wspominał pan Janusz. - Po odzyskaniu przytomności wróciłem z mamusią do domu - mówił. - W lipcu czy sierpniu przyszło gestapo i zabrało mnie. Jeszcze z mamusią musiałem jechać do Łodzi. Mamusi nie wpuścili, mnie zaprowadzili do głównego gestapowca, który zapytał, jak się nazywam - opowiadał. - "Janusz Bukorzycki? Nie, ty jesteś Johann Buchner". Od tego czasu nosiłem niemieckie nazwisko - tłumaczył. Pod koniec lata chłopca przewieziono do Kalisza, zaczęła się germanizacja. W listopadzie wraz z 20 innymi dziećmi został przewieziony do Oberwais.- Zaczęła się od tego momentu cała gehenna - podkreślał pan Janusz. W Niemczech panowała dyscyplina i nieludzkie traktowanie. Pora spania dzieci trwała od godz. 23.00 do 5.00. Rano przychodził czas na gimnastykę. Następnie jedzenie, żeby żołądek tylko przyjął, obiad i kolacja wiatrem podszyte - wspominał. W Oberwais przebywały dzieci od 6. do 16. roku życia. Najstarsi mówili: "Jesteś Polakiem, trzymaj się tego" - również do małego Janusza.Za użycie polskiego słowa groziły trzy dni bez jedzenia albo bez spania. Zdarzało się, że dzieci były wyprowadzane w pole i uczone strzelania z karabinu. - W międzyczasie przyjeżdżały rodziny i zabierały przeważnie dziewczęta lub chłopców, którzy dobrze wyglądali, żeby mogli pracować u nich. Mnie szczęście inne spotkało - wspomina "świadek historii". "Krzywdzili nas, wyzywali od polskich świń" Do końca 1944 roku został w Oberwais. Później przewieziono go do miejscowości, której nazwy nie zna. "Tam też była gehenna". - Był gestapo z lewą ręką tak silną, że jak uderzył w twarz, to dziecko upadało. Ja też nieraz upadałem. Krzywdzili nas, wyzywali od polskich świń i innych - mówi pan Janusz. 3 maja 1945 roku, w jego urodziny wjechały do tej miejscowości wojska amerykańskie. Jak wspomina pan Janusz, "pojawiły się białe flagi". - A my, takie dzieciaczki poszliśmy do Amerykanów i chcieliśmy z głodu coś ukraść. Doszliśmy do samochodu, przy którym żołnierz stał i przemówił po polsku... - panu Januszowi łamał się głos. - Myśmy go złapali za ręce, za nogi i bronił się, by się nie przewrócił. Zapytał, gdzie mieszkamy, to mu pokazaliśmy. Na następny dzień przyjechali samochodem i przewieźli jedzenie. Amerykanie dawali jedzenie od czasu do czasu trzy czy pięć chlebów, ale w ciągu jednego dnia było wszystko zjedzone" - mówił. Ok. 100 dzieciom pomogła Irena Grabska. Wraz z mężem była nauczycielką i pomagała młodym Polakom w nauce języka ojczystego. Pan Janusz trafił do Austrii, później do Barcelony "na rekonwalescencję". W 1946 roku do Barcelony przyszedł list z Czerwonego Polskiego Krzyża - przybrani rodzice poszukiwali Janusza.W Boże Narodzenie był już w domu. Prawie 14-letni poszedł do szkoły podstawowej. Później rozpoczął szkołę wieczorową, zarabiając jako goniec. Nauczył się zawodu spawacza, a ostatecznie został tokarzem i ślusarzem.W 1956 poszedł do wojska. Trzy lata później założył rodzinę ze swoją "ukochaną panią", z którą miał dwóch synów. Przez 26 lat ze względu na sytuację finansową zaciągnął się do Ludowego Wojska Polskiego. Po dwóch zawałach i udarze został zwolniony do rezerwy. Szczęśliwy pradziadek obecnie jest na emeryturze. Kolejne poruszające świadectwa na stronie nr 2.